Opowieść wigilijna i wojna narracji


Andrzej Koraszewski 2019-12-24

Matka Boska  przed rozwiązaniem w wyobrażeniach współczesnych Palestyńczyków.
Matka Boska  przed rozwiązaniem w wyobrażeniach współczesnych Palestyńczyków.

Jak co roku do wigilijnego stołu redakcja „Listów z naszego sadu” usiądzie w pełnym składzie, by zjeść tradycyjne ruskie pierogi, popić porządnym niemieckim piwem, a na deser żydowski sernik z aryjskim biciem piany. Po uroczystej kolacji powrót do komputerów, żeby nam się w głowach nie przewracało. Żyjemy w czasach wojny narracji, więc w innych domach bitwy będą się pewnie toczyć przy niejednym wigilijnym stole. Sianko, opłatek, mocne trunki, karp, teść i teściowa, siostra męża i kuzynka żony, zderzenie narracji wielce prawdopodobne. Jak powiadała ciocia Hala: „Już to słyszę oczyma wyobraźni”.

O co niby ludzie mogliby się spierać przy wigilijnym stole? Po prawdzie, to o wszystko się można spierać, nawet o to niewinne żydowskie niemowlę, co to się ponoć tego wieczoru w Palestynie narodziło. Jeden członek rodziny oburzy się na powiedzenie, że niemowlę żydowskie, a drugi, że urodziło się w Palestynie i wojna narracji może lecieć do samej pasterki. Ziemia Święta nie takie wojny widziała.

 

No bo jakże tak można, niemowlę było chrześcijańskie, a jak chrześcijańskie, to nie żydowskie i nie będziesz mi mówił. Wojna narracji staje się szybko wojną pozycyjną, strony siedzą w okopach, jedzą w okopach i piją w okopach. Próbuje kuzynka żony zmienić temat rozmowy i napomyka, że Jezus nie mógł urodzić się w Palestynie, bo to był wtedy Izrael okupowany przez Rzymian. A Rzymianie nazwali Izrael Palestyną w sto lat po tragicznej śmierci Jezusa i radosnym zmatwychwstaniu.

 

Jaki Izrael, dziwi się teść, który pamięta, że Izrael powstał w 1948 roku, czyli prawie dwa tysiące lat od urodzin Jezusa, więc może lepiej zaśpiewać „Lulajże Jezuniu”.

 

Nie ma jednak lekko, narracje raz spuszczone ze smyczy gryzą się dalej. Ledwie wybrzmiały dźwięki kolędy, a już kuzynka żony powraca do przerwanego wątku i mówi, że ten Izrael nie tyle powstał w czterdziestym ósmym, co zmartwychwstał, co oburza teściową, bo nie jest to właściwe słowo przy wigilijnym stole.  

 

Teść dokłada sobie karpia, nalewa wódki do kieliszków i wpada w zadumę.

 

- Podobno ci Palestyńczycy, to wcale nie są Arabowie tylko Kanananejczycy, czyli ci, co to ich Żydzi wyrżnęli do ostatniego. Sam palestyński premier niedawno tak powiedział, a on chyba wie, co mówi, więc może Jezus to nie był żaden Żyd, tylko Kananejczyk?

 

Kopernik mówił, że gorsze narracje wypierają lepsze narracje i jak się człowiek przygląda, to to się nawet zgadza i to nie tylko przy wigilijnym stole. Z drugiej strony naprawdę dobra narracja mogłaby przykuć uwagę obydwu okopanych w swoich narracjach stron. Gdzie jednak szukać dobrej narracji nadającej się na wigilijny wieczór i to takiej, co to by przykuła przynapitych i zwaśnionych.

 

W wigilię różne rzeczy się zdarzały. W wigilię Bożego Narodzenia 1969 roku sztorm szalał na Kanale La Manche. Strażnicy w porcie Cherbourg poszli najpierw zjeść wigilijną kolację, a potem na pasterkę, tymczasem w stoczni działy się dziwne rzeczy. Pięć łodzi patrolowych stało przycumowanych do nabrzeża. Co i rusz ktoś schodzi z jednej i przechodzi na drugą. Sztorm szalał, ale wiatr powoli ucichał. Wreszcie o 2.30 w jednym momencie zamruczały silniki wszystkich pięciu łodzi i jedna za drugą wyszły w morze. Na molo w zacinającym deszczu samotny mężczyzna z podniesionym kołnierzem i nasuniętą na czoło czapką odprowadzał je wzrokiem, póki nie zniknęły w mroku. Potem, będąc już pewien, że nikt niczego nie zauważył i do świtu nie zauważy, ruszył w kierunku stojącego w bocznej uliczce samochodu.   

 

Czyje to łodzie, co to za ludzie, co się tam właściwie działo? Dwanaście łodzi patrolowych zamówili we francuskiej stoczni Izraelczycy, odebrali najpierw siedem, a potem De Gaulle postanowił nie drażnić Arabów i nałożył na pozostałe pięć embargo. Izraelczycy mogli je oglądać, mogli je sprawdzać, ale nie mogli ich zabrać. Te łodzie były dla nich ważniejsze niż można sądzić, więc postanowili wykraść swoją własność.

 

Łatwo powiedzieć wykraść, ale logistyka porwania pięciu łodzi z francuskiego portu i dostarczenia ich do Hajfy była tak skomplikowana, że jej sukces graniczył z cudem. W wigilię cuda się zdarzają, ale muszą być dobrze przygotowane.

                   

Malutki Izrael łatwo zaatakować z morza. Musi mieć swoją flotę. Marynarkę wojenną Izraelczycy zaczęli budować natychmiast po ogłoszeniu niepodległości, kupując zdezelowane jednostki z demobilu i pospiesznie przerabiając żydowskich krawców na marynarzy. Czwartym admirałem izraelskiej marynarki został dwudziestosześcioletni wówczas Mordechai Limon. Po czterech latach przeniesiono go do dyplomacji i to on stał na molo odprowadzając wzrokiem wychodzące w morze łodzie patrolowe. Był wówczas attaché wojskowym w izraelskiej ambasadzie w Paryżu.

 


Admirał Limon z Ben Gurionem
Admirał Limon z Ben Gurionem

To on był architektem wigilijnej awantury, na którą dała przyzwolenie ówczesna premier Izraela Golda Meir, pod warunkiem, że wszystko będzie legalnie, żeby nie było dyplomatycznej awantury.


Łatwo powiedzieć. Legalnie wykraść obłożoną embargiem swoją własność, dobre sobie.


Wszystko tu było problemem, a rozwiązanie któregokolwiek z nich było niemal niewyobrażalne. Skompletowanie załóg, ukradkowe dostarczenie ich do Francji, a potem przeszmuglowanie ich na łodzie, ukradkowe zatankowanie i zaopatrzenie w żywność na tygodniową wyprawę, zabezpieczenie tankowania w drodze na morzu przez jednostki izraelskie, no i najważniesza sprawa, zmylenie przeciwnika i udawanie, że kręcący się tam ludzie działają całkowicie legalnie.


Ten ostatni problem Limon załatwił z norweskim kolegą z czasów wojny, który był teraz przedsiębiorcą i zgodził się wyrazić fikcyjne zainteresowanie kupnem takich łodzi. Francuzi chętnie by się na to zgodzili, bo to embargo śmierdziało łajdactwem, więc miło by się było problemu pozbyć. Z francuskiego ministerstwa zadzwoniono do Limona, czy w tej sytuacji nie zechcieliby tych łodzi odsprzedać Norwegom. Limon udawał, że jest tą propozycją oburzony, powiedział, że przekaże sprawę rządowi w Jerozolimie, a po kilku dniach poinformował, kipiąc ze złości, że wbrew jego opinii Jerozolima się zgodziła. Paryż się ucieszył i dał właścicielowi stoczni zgodę na sprzedaż łodzi Norwegom. Właściciel stoczni był częścią spisku, trzej panowie, Norweg, Francuz i Izraelczyk, spotkali się i podpisali umowę na zrzeczenie się pretensji Izraela i zakup łodzi przez Norwega. (Umowę po cichu anulowali w dzień później.) Wzmożony ruch wokół łodzi wydawał się w tej sytuacji normalny, a wigilijny sztorm na morzu był zdarzeniem losowym, który wszystko mógł pokrzyżować. Łodzie miały wyjść z portu o godzinie 8 wieczorem, kiedy ludzie siadają do wigilijnego stołu, ale dopiero w sześć godzin później warunki pogodowe pozwoliły na wyruszenie w drogę.


Mordechai Limon wsiadł do samochodu, pojechał na przedmieście i zastukał do drzwi wytwornej willi. Otworzył mu właściciel stoczni i kiedy dowiedział się, że łodzie są już na pełnym morzu rozpłakał się z radości. Jego honor uczciwego przedsiębiorcy został uratowany. Następnego dnia wybuchła gigantyczna awantura, Mordechi Limon został wydalony z Francji z zakazem powrotu. Ciekawa sprawa, bo społeczeństwo francuskie, które nie było wówczas tak antysemickie jak dziś, było bardziej rozbawione i pełne podziwu dla wyczynu Izraelczyków, niż oburzone faktem wyprowadzenia prezydenta De Gaulle’a w pole.      


Tu ta opowieść wigilijna mogłaby się zakończyć, gdyby nie pytanie, dlaczego głupie łodzie patrolowe, które są świetnym sprzętem dla celników, były tak ważne dla izraelskiej marynarki wojennej?


W 1961 roku  następca Limona na stanowisku dowódcy izraelskiej floty skrzyknął ludzi na burzę mózgów, żeby odpowiedzieć na pytanie, co robić. Izraelska flota była całkowicie przestarzała, a o zdobyciu środków na jej gruntowną modernizację nie mogli nawet marzyć. Ktoś wpadł na pomysł, który początkowo wydawał się absurdalny – zmienić małe łodzie patrolowe w niszczyciele. Na takich łodziach nie może być armat, bo odrzut by je zatopił, ale rakiety nie dają takiego efektu, gdyby odpowiednio przerobić rakiety odrzucone przez lotnictwo i zamontować je na łodziach patrolowych, mogły by być alternatywą dla kosztownych niszczycieli. Zebrani zbyli propozycję wzruszeniem ramion, ale po kilku miesiącach dowódca floty poprosił swojego zastępcę, żeby zbadał tę koncepcję.


Shlomo Erell znalazł fachowców i dziesiątki inżynierów pracowało w dzień i w nocy nad projektem, który początkowo wydawał się szlaństwem. Szukano możliwości stworzenia małej, szybkiej, wielozadaniowej jednostki. (Niektórzy twierdzą, że ten zespół to był początek izraelskich start-upów.) Miało to być coś zaskakująco nowego, ale okazało się, że Rosjanie wpadli na podobny pomysł i niebawem pierwsze łodzie patrolowe z wyrzutniami rakiet dostarczone zostały Egiptowi  i Syrii. Co gorsza ich rakiety Styx miały większy zasięg. Dramat ujawnił się z całą siłą wkrótce po zakończeniu wojny sześciodniowej, kiedy mała, ledwie widoczna jednostka pojawiła się na horyzoncie i odpaliła cztery rakiety w kierunku izraelskiego niszczyciela „Eilat”. Z dwustuosobowej załogi 47 marynarzy izraelskich zostało zabitych, a ponad stu rannych. Z tym radzieckim sprzętem Arabowie mieli na morzu miażdżącą przewagę. Erell zapytał szefa zespołu elektroników, co można zrobić. Kapitan Herut Tzemah, zaczął kombinować i obliczać, jak bez dostępu do technicznych danych radzieckich rakiet zmylić ich radar i jak zakłócić ich naprowadzanie na cel. Po pewnym czasie jego pomysł dezorientowania Styxów był gotowy, ale sprawdzić można go było tylko w warunkach bojowych.                           

Łodzie patrolowe zakupione we francuskiej stoczni były dla Izraelczyków sprawą życia lub śmierci. Ich wielki chrzest bojowy miał jednak miejsce dopiero w pierwszym tygodniu października 1973 roku. W dzień wybuchu wojny Yom Kipur trzy syryjskie łodzie starły się w pierwszej bitwie morskiej z łodziami izraelskimi w pobliżu syryjskiego portu Latakia. Zgodnie z przewidywaniami Syryjczycy odpalili swoje rakiety pierwsi, a Izraelczycy z całą  mocą silników płynęli dalej w ich kierunku. Jak dotąd wszystkie rakiety Styx bezbłędnie uderzały w cel. A jednak w ostatniej sekundzie trajektoria zmieniła się i rakiety wylądowały w wodzie w bezpiecznej odległości od izraelskich łodzi. W chwile później izraelskie rakiety zniszczyły dwie łodzie i dwie inne jednostki syryjskie. Kolejnej nocy trzy egipskie łodzie wyposażone w rakiety poszły na dno w pobliżu Aleksandrii. Potem izraelskie łodzie patrolowe dokonywały wielu innych rzeczy przykro zaskakujących przeciwnika.


Mordechai Limon po wielu latach złamał zakaz wjazdu do Francji i nie był pewien, czy nie zawrócą go z lotniska. Kiedy podał swój paszport francuskiemu urzędnikowi ten długo go oglądał, wreszcie zapytał: Admirał Limon? Limon potwierdził. Urzędnik wstał, wyciągnął do niego rękę i serdecznie mu pogratulował.         


(Ta opowieść jest dłuższa i ma wiele innych fascynujących szczegółów, które można znaleźć w artykule Abrahama Rabinovicha, z którego głównie korzystałem.)  


Trzy próby dokończenia dzieła Hitlera przez połączone armie krajów arabskich, mimo ogromnego wsparcia przez Związek Radziecki i cichych prób osłabienia zdolności obronnych Izraela przez demokratyczny Zachód, spaliły na panewce. Kraje arabskie zdecydowały się na nową taktykę – nieustającej wojny terroru. Do tego celu stworzono naród palestyński, wspomagając wszelkimi środkami jego „wojnę o niepodległość”. Wojnę terroru świat wspiera otwarcie pieniędzmi i po cichu bronią, ale osobnym frontem jest „wojna narracji”.


Roześmiałem się głośno czytając niedawno o konferencji w Ramallah, podczas której premier „państwa Palestyna”, prezentował dowody, że Palestyńczycy są Kananejczykami. Premier „państwa Palestyna” nie ukrywał braku dowodów na poparcie tego wspaniałego twierdzenia, ale informował zebranych, iż jest to „wojna narracji”, mówiąc z urzekającą szczerością zgromadzonym na konferencji, że Żydzi prowadzą przeciw Palestyńczykom wojnę geograficzną, demograficzną, wodną i finansową, ale najstraszniejsza jest wojna narracji. W tej wojnie najgorsze są jego zdaniem te wszystkie wykopaliska archeologiczne i modlitwy Żydów (nazywanych dalej osadnikami) w Grocie Patriarchów i twierdzenia, że Żydzi założyli Jerozolimę i mieli tam jakaś świątynię. Krótko mówiąc, przekonywał premier, że jak czytamy w Torze, przed Żydami byli Kananejczycy, dodając z przymrużeniem oka „czyli my”.

 

Żeby było jeszcze zabawniej, zaklinał się premier, że dzisiejsi Palestyńczycy, kiedy modlą się o deszcz, nadal zwracają się do Baala, który był najważniejszym z kananejskich bogów.          

 

Mógłby ktoś pomyśleć, że wojna narracji to jakaś palestyńska specjalność, jednak sprawa nie jest taka pewna. My tu nad Wisłą wiemy, że gdyby Moskwa była kobietą, mogłaby konkurować z Szeherezadą. Niektórzy Rosjanie wydają się być przekonani, że fałszywe narracje to najcenniejszy produkt narodu rosyjskiego, a inni Rosjanie podejrzewają, że być może jest zgoła odwrotnie, że Rosja wychodzi na tej wojnie narracji mniej więcej tak jak Palestyńczycy, czyli nie tylko bez zysku, ale również bez daty, od której mogliby się zacząć rozwijać.

 

Palestyńczycy i Rosjanie to nie są jedyne nacje rozkochane w tym sporcie zastępowania rzeczywistości narracją i może nie ma powodu się ich czepiać, kiedy inni mało co gorsi.


Tak czy inaczej, kiedy przy wigilijnym stole usłyszymy, że Jezus był Palestyńczykiem, możemy być pewni, że nasz członek rodziny dał się nabrać na arabską propagandę przekazywaną czasem przez trolle Putina, a częściej przez użytecznych idiotów.


Wesołych Świąt.