Rozważania o plemiennej i narodowej lojalności


Vic Rosenthal 2019-09-01


Niedawno zobaczyłem wpis na Facebooku Ryana Bellerose. Ryan jest Indianinem z plemienia Metis, który żyje w Kanadzie, aktywisty na rzecz rdzennych ludów – wszystkich, włącznie z Żydami. Napisał:  

 

Stoję po stronie mojego ludu przed wszystkim innym. Nie doliczyłbym się na palcach jednej ręki tych razy, kiedy stanąłem po stronie nie-Indianina w sporze z Indianinem (Indianin musiał bardzo, bardzo nie mieć racji), i nigdy nie staję przeciwko moim ludziom w sprawach naprawdę ważnych i nigdy nie stanę po stronie kogokolwiek, kto jest przeciwko moim najgłębszym przekonaniom. Dlaczego ludziom tak trudno to zrozumieć?


Rodzina. Klan. Plemię. Naród. Kraj. W tym porządku, żadnych wyjątków, taka powinna być lojalność. Rodzina najpierw, zawsze i wszędzie. 
Wystarczy słów.


Większość ludzi dzisiaj zgodziłaby się co do lojalności wobec swojej rodziny. Co do reszty, to zależy. Kiedy chodziłem do szkoły w latach 1950., uczyliśmy się o Stephenie Decatur Jr., amerykańskim oficerze marynarki i bohaterze wojen przeciwko piratom berberyjskim, który podobno powiedział: „Nasz kraj! … oby zawsze miał rację; ale czy ma rację, czy nie, to nasz kraj”. Przedstawiano to jako godny podziwu przykład patriotyzmu. Później, pod koniec lat 1960., stało się to jednym z wielu przykładów szowinizmu lub dżingoizmu, czymś zupełnie nie godnym podziwu (a po nastaniu nowego tysiąclecia Barry Rubin relacjonował, że wydawało się, jakby edukacja w USA była nastawiona na rozwój dokładnie odwrotnej postawy, że Ameryka nigdy nie ma racji).

 

Od 1945 roku plemienność i nacjonalizm oficjalnie wypadły z łask. O wojny światowe XX wieku obwiniano nacjonalizm. ONZ oraz UE zostały założone, by utrzymać nacjonalizmy w ryzach. W tych ramach stworzono niezliczone międzynarodowe instytucje w celu wymazania lub rozmycia narodowych różnic i granic. Ci, którzy wyrażają uczucia takie jak Bellerose, Decatur i ja, spotykają się z politowaniem za swoją atawistyczną niezdolność zrozumienia równej wartości całej ludzkości, zrozumienia, że każdy ma te same prawa człowieka. Syjonizm, który jest ani mniej, ani więcej jak żydowskim nacjonalizmem, uzyskał złą sławę.

 

Chociaż  koncepcja jednego świata nie pociągała mnie, przynajmniej była konsekwentna. Każdy człowiek miał te same prawa.


Wtedy jednak coś stało się w przestrzeni ideologicznej: pojawił się postkolonializm. Dzięki pisarzom takim jak Franz Fanon i Edward Said (oraz machina wojny psychologicznej KGB) spopularyzowało się myślenie, że chociaż w teorii wszyscy powinni mieć takie same prawa, byt znany kolektywnie jako ”Zachód” lub ”biali”, który przez stulecia systematycznie nadużywał i eksploatował ”Trzeci Świat” lub ”Ludzi Kolorowych”, teraz w imię praw człowieka i sprawiedliwości musi zrekompensować to dawniej skolonizowanym ludom.


Ta rekompensata przyjmuje wiele form, od rzeczywistych pieniężnych reparacji dla potomków niewolników aż do usprawiedliwiania przemocy ze strony ”skolonizowanych” ludów. Ponieważ palestyńscy Arabowie są rzekomo „okupowani” przez izraelskich „osadników-kolonialistów”, wolno im (sami twierdzą błędnie, że pozwala im na to prawo międzynarodowe) stosować wobec nich terror. Kiedy 17-letnia żydowska dziewczyna zostaje zabita zdalnie sterowaną bombą, jak to się zdarzyło w piątek, OWP nie potępi tego czynu, a Hamas będzie go świętował. To jest, jak mówią, ich prawo.


Istotnie, akceptacja zbrodni wojennych popełnianych przez ruchy „uciskanego trzeciego świata”, takie ja Hezbollah, Hamas i inne podobne milicje jest – a raczej, powinna być – skandalem.


W postkolonialnym modelu plemienność i nacjonalizm nadal są anatemą, za wyjątkiem dawniej lub obecnie ”skolonizowanych”, szczególnie dla Arabów palestyńskich, których nacjonalizm – by nie wspomnieć mizoginii, homofobii, antysemityzmu i skrajnej skłonności do przemocy – wszystkie są usprawiedliwiane dziedzictwem kolonialnej przeszłości.


W łagodniejszej postaci postkolonializm leży u podstaw politycznej poprawności, jaka dręczy amerykańskie kampusy. “Ludzie kolorowi” mają prawa ofiar, jakich nie mają „biali”, włącznie z prawem do narzucania segregacji, do decydowania, o jakich tematach wolno dyskutować i kto ma prawo wyrażania o nich opinii, i tak dalej. Naruszenie tych „praw” stanowi „rasizm”, który jest surowo karany ostracyzmem, a często utratą pracy.


Różnica między idealistycznym powojennym naciskiem na prawa człowieka, a erą postkolonialną, która datuje się od mniej więcej lat 1970., jest uderzająca. Język z częstym powoływaniem się na prawa człowieka jest podobny, ale w praktyce korzystanie z tych praw jest ograniczone do faworyzowanych grup. 


Najlepszym przykładem kontrastu między tymi dwoma okresami jest decyzja ONZ z 1947 roku o podziale Mandatu Palestyńskiego w sposób, który miał być sprawiedliwy zarówno dla żydowskich, jak arabskich mieszkańców, kontra późniejsza, stronnicza decyzja ONZ, kiedy w 1975 roku rezolucja 3379 Zgromadzenia Ogólnego zadeklarowała, że syjonizm jest rodzajem rasizmu.


Dzisiaj postkolonializm jest mocno usadowiony w międzynarodowych instytucjach, w świecie akademickim i w mediach. Sprzeczność między naciskiem na prawa człowieka – dla niektórych grup – a odmową samostanowienia dla narodu żydowskiego (którego nigdy i nigdzie nie włącza się do ludzi uważanych za ofiary kolonializmu) jest szczególnie widoczna w Europie. Syjonizm, mimo że rezolucja 3379 została później anulowana przez ONZ, jest nadal uważany przez wielu za „rasizm” , mimo że okiem nie mrugną na palestyński nacjonalizm – co obejmuje jawnie wyrażany zamiar przeprowadzenia czystki etnicznej Żydów w przyszłym państwie palestyńskim.


Nie musi jednak być sprzeczności między prawami człowieka i starszą koncepcją nacjonalizmu. Priorytetowe traktowanie rodziny, klanu, plemienia, narodu i kraju, jak to robi Ryan Bellerose, niekoniecznie oznacza odmawianie praw innym. Można wierzyć, jak to stwierdza Deklaracja Niepodległości Izraela i niedawno uchwalone Prawo Państwa Narodowego, że państwo Izrael jest państwem żydowskim – to jest państwem narodu żydowskiego – bez odmawiania praw obywatelskich nie-Żydom, którzy w nim żyją. To właśnie znaczy być syjonistą.

 

Ci z nas, którzy czują w ten sposób, rozumieją także pojęcie narodowego lub plemiennego honoru i jego znaczenie. Rozumiemy, że być może Izrael miał powód odmówienia prawa wjazdu wrogom kraju, Tlaib and Omar, niezależnie od kalkulacji czy będzie to lepszy, czy gorszy PR niż pozwolenie im na wjazd: narodowy szacunek dla samego siebie.  

 

Uwaga prezydenta Trumpa o żydowskiej lojalności mogła być niesprawiedliwa wobec całej partii Demokratycznej. Mogła pokazywać nieumiejętność stawiania granic, przypisywaną czasem Trumpowi. Z pewnością jednak nie była antysemicka. I nie zaszkodziłoby amerykańskim Żydom zajęcie się introspekcją na ten temat.  

 

Reflections on Tribal and National Loyalty

26 sierpnia 2019

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska

 

 



Vic Rosenthal


Studiował informatykę i filozofię na  University of Pittsburgh. Zajmował się rozwijaniem programów komputerowych. Obecnie jest na emeryturze, mieszka w Izraelu. Publikuje w izraelskiej prasie. Jego artykuły często zamieszcza Elder of Ziyon.