Struktura klasowa w świadomości aspołecznej


Andrzej Koraszewski 2019-07-20


Adam Szostkiewicz prowadzi blog zatytułowany „Gra w klasy”. Śledzę ten blog okazjonalnie, bo mam sympatię do jego autora, a ilekroć tam zaglądam, zastanawiam się nad pytaniem, skąd ten tytuł blogu. Szostkiewicz nigdy nie był marksistą, był długo publicystą katolickim, dziś jest chyba tylko publicystą. Jego przejście z „Tygodnika Powszechnego” do „Polityki” mogłoby coś sugerować, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że niczego nie sugeruje, a jeśli już, to mogłoby wskazywać na potrzebę kierownictwa tego tygodnika, żeby się awangarda wszystkich stron jakoś łączyła.

Hasło, pod którym „Polityka” przez dziesiątki lat działała, zniknęło czas jakiś temu, tygodnik walką klasową zajmuje się dziś raczej pokątnie. Ilekroć odtwieram blog Szostkiewicza, zastanawiam się nad pytaniem, czy znajdę odpowiedź czemu „Gra w klasy”? Oczywiście możliwa jest odpowiedź prosta. Nie ma to nic wspólnego z przeszłością jego macierzystej redakcji, ani nawet z zainteresowaniem stukturą klasową polskiego społeczeństwa, być może jest to nawiązanie do dziecinnej gry, wymagającej pokonania trasy z punktu A do punktu B skacząc po narysowanych kredą na asfalcie prostokątach. Oczywiście może tu być coś więcej. Tytuł tego blogu może nawiązywać do głośnej swego czasu powieści Cortázara pod tym samym tytułem, a opowiadającej o grupie latynoskich inteligentów kabotynów-nieudaczników, którzy porzucili ojczyźniane klasy społeczne, którym chcieli przewodzić, i zostali luźną awangardą na paryskim bruku. Bohaterowie książki Cortázara trwali na ziejących wyżynach intelektu w maleńkim paryskim mieszkaniu, gdzie przeżywali swoją artystyczną doskonałość i pogardę do klasy zarabiającej na życie pracą, a tym samym niezdolnej do prawdziwych metafizycznych przeżyć.


Nigdy nie odkryłem dlaczego Cortázar nazwał tę ksiażkę „Gra w klasy”, ale jestem głęboko przekonany, że był w tym jakiś gęboki sens.


Na półce za moimi plecami stoją dzieła zebrane Stanisława Ossowskiego, których tom V traktuje o problematyce struktury społecznej. Pisana w latach pięćdziesiątych książka o Strukturze klasowej w świadomości społecznej mogłaby być dla młodego socjologa ciekwym wyzwaniem. Tak wiele się zmieniło. Nie ma już socjalizmu, klasa robotnicza nie tylko stopniała ilościowo, ale dość radykalnie zmieniła swój charakter. Niesłychanie spuchła warstwa urzędnicza i warstwa inteligencka, zrozpaczona lewica wymyśliła sobie prekariat, który chyba jest bardziej klasą w sobie niż klasą dla siebie, i dzisiejsza awangarda prekariatu zaczęła jej dorabiać świadomość klasową na paryskim bruku, co stało się cudowną inspiracją dla boleśnie pozbawionej proletariatu awangardy wsiech stran.


W nadwiślańskim zaścianku żyjemy obawą, a zatroskanych jest wielu. Są po temu poważne powody, które w pewnym sensie mogą być związane ze strukturą klasową w świadomości społecznej, a w innym zgoła przeciwnie. Jednych poruszyła Wiosna, innych lęk przed jesienią.


Znajomy zdradził mi, że wdepnął w Kaczyńskiego, co jak się okazało było nie tyle cuchnącą metaforą, co opisem zdarzeń z przeszłości i wyrazem skruchy. Okazało się, że zmiana jego opcji wyborczej nie jest związana ze strukturą klasową w świadomości społecznej, a raczej z wpływem reformatorskich zabiegów władz krajowych na życie rodzinne.


Najnowszy felieton Adama Szostkiewicza nosi tytuł „Opozycyjny gen zagłady”. Z genem zagłady rzecz ciekawa. Miała go polska szlachta, która tak kochała pracę niewolniczą, życie na kradzionym chlebie i ojczyznę, iż doprowadziła do własnego samobójstwa, zagłady ojczyzny i zostawiła nam w spadku konsekwencje trzymania przez stulecia większości społeczeństwa w głębokiej ciemnocie i cywilizacyjnym zacofaniu. Metaforyczny gen zagłady mogliśmy obserwować w starożytnym Rzymie, w Chinach, których władcy czuli się tak doskonali, iż postanowili zamknąć kraj przed światem, u wyznawców utopijnych idei takich jak komunizm i nazizm, czy u fanatyków budujących królestwo Allaha na ziemi. Fascynujące jest badanie genu zagłady u polskich protestantów, którzy podczas reformacji mogli razem stawić czoła partii katolickiej, ale kalwini nie mogli patrzeć na luteranów, jedni i drudzy nienawidzili Braci Polskich, a stron było znacznie więcej. Nic dziwnego, że pozbawiona wszelkich skrupułów partia katolicka, obiecująca szlachcie gwarancje wiecznej i boskiej ochrony niewolnictwa, rozprawiła się z protestantami bez większego wysiłku. Szostkiewicz pisze jednak o dniu dzisiejszym i o zbliżających się wyborach do polskiego Sejmu, mylnie nazywanego czasem parlamentem. Przytacza symulacje pokazujące wyraźnie, że opozycja symuluje jedność, jak również, że rozbicie opozycji nie wróży dobrze. Ordynacja rozbitym nie sprzyja, ale już wiemy, że przezwyciężenie rozbicia nie będzie możliwe. Pozostaje analiza genu zagłady, który jak się wydaje znajduje się na chromozomie klasowym.


Europejski paralentaryzm wyrósł z partii politycznych reprezentujących różne klasy społeczne, co przy nawet względnym poszanowaniu reguł parlamentaryzmu mogło pozwolić na złagodzenie konfliktu interesów w drodze kompromisów i reform, a więc i na redukcję stosowanej przez państwo przemocy, co radykalnie przyczyniało się do przyspieszenia rozwoju oraz zamożności społeczeństwa jako całości.


Wielu zastanawiało się nad pytaniem, czy partie klasowe są dziś przeżytkiem, czy nadal jest powód, abyśmy konflikty między dużymi grupami społecznymi rozstrzygali raczej w drodze parlamentarnej aniżeli na ulicach?  


Ciekawe pytanie, czy każdy polityk ma mówić „my, naród”, czy też wolelibyśmy, żeby jeden z drugim zsiadł z wysokiego konia i reprezentował raczej konkretną grupę mającą konkretne interesy? Klarowne linie klasowych podziałów dawno się rozpadły, podział na pracowników najemnych i pracodawców nadal wyznacza jedną (ale istotną) oś konfliktu, ale parlamentarne rozwiazywanie tych konfliktów wymaga zdolności dążenia do poprawnych definicji konfliktu i chęci ich rozwiązywania. Problem w tym, że walka toczy się raczej o władzę niż o rozwiązywanie czegokolwiek.  


Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że parlamentaryzm europejski tym różni się od amerykańskiego, że klasowe partie polityczne w Europie oparte były na założeniu, że nasza strona jest anielska i chce dobra, a druga strona to banda złodziei i oszustów, którzy chcą nas oszukać. Parlamentaryzm amerykański, przynajmniej w rozumieniu ojców założycieli, zakładał, że głównym problemem jest zabezpieczenie, żeby żadna grupa nie zdobyła nadmiernej władzy. Głowiono się nad precyzyjnym ustalaniem zakresu kompetencji poszczególnych pionów władzy, reguły gry były tu ważniejsze niż klasowe interesy. Feudalna spuścizna społeczeństwa stanowego została za oceanem, partie polityczne nie miały zakorzenienia w klasach społecznych. Oczywiście spierano się o interesy grupowe, przyjmowało to jednak inną postać niż w parlamentach europejskich. Spór o to, jakie państwo, wydawał się ważniejszy od sporu, czyje interesy wezmą górę. Moglibyśmy powiedzieć, że Ameryka miała znacznie mniej gry w klasy, jak również, że ostatnio niesłychanie się zeuropeizowali.    


Jak się okazuje, w Polsce nasze klasowe opozycyjne partie polityczne nie były w stanie dogadać się na temat tego, co je właściwie łączy. Zarzucano im, że łączy je wyłącznie opozycja wobec PiS-u i rzecz zdumiewająca, że żaden z polityków nie zaproponował zmienienia tego zarzutu w atut. Stwierdzenie, że łączy ich poszanowanie reguł gry, nie tylko pozwoliłoby na odsunięcie różnic programowych na dalszy plan, ale również na przekonanie wyborców, że w przyszłości inaczej będzie się poszukiwać kompromisów między grupami mającymi sprzeczne interesy.     


Czy okazało się, że opozycja ma jakiś gen zagłady? Mam wrażenie, że zbyt niewielu zorientowało się, że wdepnęli w Kaczyńskiego i zbyt wielu ma kłopoty ze zrozumieniem, co znaczą słowa Andrzeja Dudy o rządach ludu. Na rządach ludu lud wychodził zawsze najgorzej, pijąc szampana ustami swoich przywódców. Na przekonanie, że toczy się nie gra w klasy, a gra o parlament, jest prawdopodobnie zbyt późno. Można jeszcze walczyć o każdy głos, przypominając, że nie ważne są różnice poglądów, a zgoda na to, abyśmy parlamentarnie o nie się spierali. Od poszanowania tych reguł zależy, czy będziemy zachowywali się społecznie, czy aspołecznie.