Socjalizm to paskudna rzecz


Andrzej Koraszewski 2019-05-27

...a malowane papugi/na plafonie jak długi/z dzioba w dziób zawołają: socjalizm! (z wiersza Norwida \

...a malowane papugi/na plafonie jak długi/z dzioba w dziób zawołają: socjalizm! (z wiersza Norwida "Nerwy").



Kiedy młody filozof, Leszek Kołakowski w 1956 roku pisał, że socjalizm, to nie pały, wyjaśniając, czym socjalizm nie  jest, zakończył swój wywód krótkim stwierdzeniem, że „socjalizm, to dobra rzecz”, ja miałem lat 16 i wydawało mi się, że nie potrzebuję żadnego wyjaśnienia tych czterech końcowych słów. Kiedy 22 lata później wyjaśniał, jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą, zastanawiałem się, jak być konserwatywno-liberalnym przeciwnikiem socjalizmu, nie porzucając wartości, które kiedyś przekonywały mnie do socjalizmu.

Do socjalizmu przekonywał mnie Cyprian Kamil Norwid poruszającym wierszem zaczynającym się od słów  „Byłem wczoraj w miejscu gdzie mrą z głodu…”, do liberalizmu Kościuszko, o konserwatyzmie dowiadywałem się wolno i pokątnie, uciekając od naszych romantyków i szukając odpowiedzi na pytanie, kiedy i jak udaje się skutecznie zapobiegać umieraniu z głodu. Ten konserwatyzm, który z takim trudem odnajdywałem, był przeciwieństwem rewolucyjnego romantyzmu, który zbyt często prowadził do śmierci w obozach pracy, do masowych egzekucji i do gospodarczego chaosu. Ten rodzaj konserwatyzmu uczył, żeby zamiast burzyć wszystko i budować od nowa, naprawiać i reformować, zachowując ostrożność i unikając podburzania mas do nienawiści.        


Z krótkiego objaśnienia Leszka Kołakowskiego, co znaczy myślenie na sposób konserwatywny, chciałbym tu zacytować punkt trzeci, w którym pisał:

Że oświeceniowy przesąd, wedle którego zawiść, żądza wyróżnienia, chciwość, agresywność, są tylko wynikiem wadliwych instytucji społecznych i zostaną razem ze zmianą tych instytucji zniesione, jest nie tylko w najwyższym stopniu niewiarygodny i sprzeczny z doświadczeniem (i jakże to, u diabła, powstały te wszystkie instytucje, skoro się tak sprzeciwiają autentycznej naturze ludzkiej?), ale zgubny w myśleniu społecznym. Spodziewać się, że można zinstytucjonalizować braterstwo, miłość i bezinteresowność, to tyle, co mieć już niezawodną receptę na despotyzm.

Ten „oświeceniowy przesąd” wydaje się być związany z Oświeceniem fancuskim, rewolucyjnym i krwawym, z dominacją pięknych haseł nad chłodną rozwagą. Oświecenie brytyjskie, było znacznie spokojniejsze, konserwatywne, można powiedzieć, że bardziej uniwersyteckie i silniej sprzężone z postępem nauk ścisłych.       


Konserwatyzm ma złą markę, bo obok nurtu reformatorskiego, ma znacznie silniejszy nurt zachowawczy, tępej obrony religijnej tradycji, przywilejów dla już uprzywilejowanych, heroicznego i (jakże często samobójczego) oporu przeciw dzieleniu się prawami z tymi, których praca dostarczała elitom luksusów.


Odwiedzając Anglię Alexis de Tockqueville był przekonany, że tym krajem musi wstrząsnąć taka sama rewolucja jaka wstrząsnęła Francją. Ze zdumieniem odkrył, że brytyjska arystokracja opanowała sztukę dzielenia się swoimi przywilejami, znacząco łagodząc niepokoje społeczne i przyczyniając się do wzrostu zamożności warstw średnich, ale również tych najuboższych.


Kapitalizm rodził się tam, gdzie konserwatyści byli reformatorami. Opowieści o niewidzialnej ręce rynku mogły wydawać się bardziej utopijne niż obietnica powszechnej równości i sprawiedliwości. Ale to właśnie ta obietnica nieodmiennie okazywała się utopią i oszustwem.     


Opowieści o niewidzialnej ręce rynku mogły w czasach dickensowskich skłaniać do stukania się w czoło i przekonywać do idei odebrania bogactwa zamożnym i rozdzielenia go wśród ubogich. Te próby widziałem jednak od dziecka w moim kraju, podejrzewając, że gdzieś w świecie idee socjalistyczne są wprowadzane w życie z rozsądkiem, bez przemocy i bardziej skutecznie. Pewne zamieszanie budziły doniesienia o socjalistycznych partiach sprawujących władzę w kapitalistycznych krajach, a potem opowieści o cudownej, skandynawskiej trzeciej drodze.


Postanowiłem zobaczyć jak też wygląda socjalizm inny niż ten, który dotarł do nas wraz z Armią Radziecką. Zobaczyłem go w Szwecji. Wyglądał doprawdy imponująco. Zamożność aż kipiała, biednych nie było ani na lekarstwo, aparat państwowy działał jak w zegarku, opieka zdrowotna sprawiała wrażenie ideału. Wchodząc do restauracji nie dało się odpowiedzieć na pytanie czy przy sąsiednim stoliku siedzi właściciel wielkiej firmy, dyrektor banku, robotnik, czy sprzątaczka. Kapitaliści dogadywali się z pracownikami w sprawie systematycznych podwyżek płac, godzili się również na płacenie astronomicznych podatków. Żeby było ciekawiej, bardzo często byli aktywnymi członkami socjaldemokratycznej partii. Rolnicy mieli wspaniałą spółdzielczość, a szwedzki przemysł był chlubą i dumą. Jakość szwedzkich produktów nie tylko wzbudzała podziw, gwarantowała wpływy z eksportu, które pozwalały na kolejne podwyżki płac i stałą rozbudowę sektora publicznego.


Przyjechaliśmy tam w sierpniu 1971 roku, więc do 1973 roku zdążyliśmy się już troszkę rozejrzeć. Partia socjaldemokratyczna rządziła wspólnie z komunistami, którzy mieli nieco ponad 5 procent poparcia. Na uniwersytetach i w prasie było tych komunistów czterokrotnie więcej. (To tylko ciekawostka.) Szwedzcy komuniści lubili powtarzać, że kapitaliści tylko dlatego coraz lepiej płacą robotnikom, żeby robotnicy kupowali więcej ich towarów. Gospodarka podzielona była na trzy części – sektor prywatny, sektor spółdzielczy i sektor publiczny. Tu i ówdzie słyszało się, że ten publiczny cierpi na elefantiasis.


Azjatyckie tygrysy (Japonia, Tajwan, Korea Południowa i Hong Kong) zaczęły zalewać swoimi produktami zachodnie rynki, ale Szwedzi zapewniali, że nigdy w życiu nie zagrożą szwedzkiej jakości. Potem przyszedł rok 1973 i osławiony „kryzys naftowy”, który bardzo szybko ujawnił to, co niektórzy podejrzewali już wcześniej. Konkurencyjność się kończy, kiedy inni zaczynają produkować równie dobrze jak ty, ale taniej, lub mówiąc inaczej, kapitalizm to sztuka dostarczania pożądanych towarów i usług po cenach niższych niż robią to twoi konkurenci. Niewidzialna ręka rynku istnieje, ale jej działanie jest nieustanie zakłócane przez różne czynniki.


Czy dać biednemu rybę, czy raczej sieć? Ciekawe pytanie, które słyszałem stanowczo zbyt często. Ci, którzy lubią je powtarzać, oburzają się kiedy slyszą odpowiedź, że nie należy dawać ani jednego, ani drugiego, że należy przestrzegać prawa, nie okradać, umożliwić kredyt i pilnować, żeby ubogiego nie okradano, że warto uczyć poprawiania umiejętności robienia tego, co ludzie już umieją i zrzeszania się, żeby umieć się bronić przed silniejszymi. 


Socjalizm (ten, w który chciałem wierzyć najdłużej), jest nieodmiennie opiekuńczy, w krajach protestanckich skutecznie zniszczył osławione protestanckie wartości, których najcenniejszym elementem było poczucie odpowiedzialności za własne życie i za życie swoich dzieci oraz duma z tego, co człowiek sam stworzył.


Kryzys 1973 roku pokazał, że sukces kilku dziesięcioleci „trzeciej drogi” opierał się w znacznym stopniu na technicznej i technologicznej przewadze, uczciwości, nieprawdopodobnym gospodarczym nacjonalizmie (czyli powszechnym przekonaniu, że wszystko co szwedzkie jest zawsze lepsze niż to co zrobili inni) i świadomości, że inwestycja w naukę opłaca się stokrotnie. Przypisywałem te sukcesy socjalizmowi, powoli ucząc się, że była tu ukryta solidna wkładka reformatorskiego konserwatyzmu.  


To wszystko zaczęło się gwałtownie sypać, kiedy wpływy z eksportu zaczęły się kurczyć, kiedy szwedzkie stocznie i szwedzkie fabryki samochodów zaczęły bankrutować, a opiekuńcze państwo nie było w stanie zmienić swojej mentalności. Towary azjatyckie były coraz lepsze i coraz tańsze, a obrony szukano raczej w polityce celnej niż w innowacyjności i poszukiwaniu sposobów obniżenia kosztów produkcji. Trzecia droga zaczęła ujawniać swoje słabości, wyprodukowała potężną klasę społeczną ludzi zajmujących się wtórnymn podziałem dochodu narodowego, podkopała protestancką etykę pracy, w znacznym stopniu zmieniła system oświaty w system indoktrynacji. Mój ideał stawał się z każdym dniem bardziej podejrzany. A ponieważ moja uwaga skoncentrowana była w większym stopniu na miejscach „gdzie mrą z głodu”, a więc na Afryce, Indiach, Chinach i Ameryce Łacińskiej, bez trudu dawało się zauważyć, że socjalistyczna ideologia  nie tylko nie produkuje ani braterstwa, ani dobrobytu, ale systematycznie pogłębia nieszczęścia, a odejście od tej ideologii i pozwolenie na działanie niewidzialnej ręce rynku może otwierać drogę do rozwoju (pod warunkiem, że rząd nie zajmuje się wyłącznie okradaniem swoich obywateli i rozumie, że cud się nie zdarza, że jest efektem stopniowych działań metodą prób i błędów, które trzeba zacząć od fundamentów, czyli od rolnictwa).


Zdumiewały oświatowe  reformy w Japonii, Korei Południowej, na Tajwanie, w Singapurze, a potem w Chinach. Zdumiewała skuteczność ucieczki od socjalizmu w jednych miejscach i jej ograniczona skuteczność w innych. W jednych miejscach zmieniano wszystko, by nic się nie zmieniło, w innych udawano, że nic się nie zmienia, a zmieniało się więcej niż można się było spodziewać.


W końcu nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że liberalny konserwatyzm to dobra rzecz.


Tymczasem jednak wraca moda na socjalizm, do którego zachęcają posiadacze najnowocześniejszych produktów najlepszych korporacji, zapewniający, że jak tylko zbudujemy socjalizm to wszyscy ubodzy będą mieli tak dobrze jak oni. Ja jednak pozostaję zwolennikiem konsumeryzmu i cieszę się kiedy widzę, że w wózku sąsiada jest więcej towarów niż w moim koszyku. Czasem chciałbym, żeby mój sąsiad wiedział, że socjalizm to paskudna rzecz, nawet kiedy jest to narodowo-katolicki socjalizm, obawiam się jednak, że dziś przekonywanie do liberalnego konserwatyzmu natrafia na niesprzyjające warunki.