Raport z oblężonego miasta


Andrzej Koraszewski 2018-09-12


Chwilami trudno powiedzieć, czy to, co słyszymy, to oklaski ludu w cyrkowym namiocie, czy to awangarda proletariatu pierze się po pyskach. Tak czy inaczej Rita miała rację, rzeczywistość nie nadaje się do użytku. Verkligheten är oandvändbar – pisała, patrząc na świat z perspektywy dzieciństwa w okupowanej Warszawie, młodości w Johannesburgu i wieku dojrzałego w Sztokholmie. Andrej Amalrik był już na Zachodzie. Wcześniej w zapiskach z zesłania pisał o świecie, w którym człowiek dotarł na Księżyc, a ludzie w Rosji mozolnie wybierali ziemniaki z ziemi rękoma. Postęp nie znaczy, że nie będzie regresu. W starożytnym Rzymie były już zabawki dla dzieci napędzane parą, niebawem jednak na Kapitolu miały paść się kozy. Wiek pary przyszedł po kilkunastu stuleciach, ruszył z posad ziemię, zmieniając okropne położenie chłopów w okropne położenie robotników, co budziło głęboką niechęć do postępu. Błąd Malthusa był piękny. Wyliczył wszystko dokładnie, nie wziął jednak pod uwagę guana, głębokiej orki, wodnego młyna z piłą tarczową i innych drobiazgów, które w tych obliczeniach wydawały się bez znaczenia.

Pesymistom na świecie łatwiej, optymiści sprawiają wrażenie błaznów, chociaż jedni i drudzy mylą się cześciej niż mają rację, Kassandra ma jednak większą publiczność.


Nie wierzyłem Amalrikowi, że Związek Radziecki runie tak szybko, a on sam niestety nie doczekał, z powodu głupiej samochodowej katastrofy, nie mógł więc powiedzieć jak Andrzej Celiński, „Ja już wygrałem”. Lubiłem tę długą rozmowę Celińskiego z Janem Walcem (chętnie bym ją przeczytał ponownie, ale gdzieś się zgubiła podczas kolejnej przeprowadzki). Tak jak pamiętam, czuliśmy podobnie. Mieliśmy poczucie satysfakcji z powodu udziału w zwycięskiej bitwie o słuszną sprawę. Lubiłem również jego pozytywizm, marzenie, żeby zostać raczej burmistrzem Wyszogrodu niż prezydentem Warszawy. Jedno i drugie marzenie przepadło, może i lepiej, bo można zachować sympatię do człowieka.


Osobiście bardziej szanuję dziewczynę handlującą swoimi wdziękami niż człowieka, który prosi, żebym go wybrał, a on mnie urządzi. (Po części to kwestia podejścia do wolnego handlu, który jest rzeczą wspaniałą, ale trzeba uważać na naciągaczy, wśród których księża i politycy to wyjątkowo paskudne kategorie.) Andrzeja Celińskiego wycofano z maratonu do warszawskiego ratusza za nazwanie po imieniu raczej durnia niż łajdaka, który powtarzał łajdackie pomówienia. (W sumie Celiński powinien być wdzięczny swojej partii, bo najprawdopodobniej dotarłby do mety jako jeden z ostatnich, nie mając szans ani na zwycięstwo, ani na to, że go usłyszą.) Jego pierwszy i ostatni wywiad w tej kampanii wyborczej był (dla  mnie) ciekawy.    


W tym czerwcowym wywiadzie Celiński jako świeżo upieczony kandydat SLD do walki o fotel prezydenta Warszawy mówił kilka ciekawych rzeczy. Pytany czy obsadziłby ratusz ludźmi ze swojej partii odpwidedział, że uważa, że partia polityczna, zwłaszcza lewicowa, nie może być biurem zatrudnienia dla swoich członków. (Zmartwiło, mnie, że dodał „zwłaszcza lewicowa”, bo to może oznaczać stosowanie różnych miar, przekonanie o własnej, lewicowej, szlachetności i pogardliwej akceptacji amoralnych zachowań tych prawicowych dzikusów.) Pytanie było tendencyjne, by nie powiedzieć po prostu głupie, i prawdopodobnie politycy z innych partii odpowiedzieliby na tak postawione pytanie bardzo podobnie. Dziennikarz przypomniał, że na wcześniejszym etapie Celiński wyrażał poparcie dla wspólnego kandydata opozycji i zapowiadał, że będzie głosował na Trzaskowskiego. W odpowiedzi polityk oznajmił, że nadal będzie głosował na Trzaskowskiego, bo na siebie samego głosować nie zamierza, a zdecydował się na kandydowanie, bo wspólna lista partii demokratycznych okazała się niemożliwa. Po części logiczne, ale jego dalsze wyjaśnienie zatrzymało mnie na dłużej:

„…uważałem, że Platforma, której nie cenię zanadto, uważam że neoliberalizm czy liberalizm w Polsce to nie jest najlepsza rzecz, i co więcej uważam, że coś do rządów Prawa i Sprawiedliwości doprowadziło i że głównym czynnikiem była polityka neoliberalna, która doprowadziła do PiS... Bo PiS otrzymało autentyczny mandat wyborczy i o tym należy pamiętać. A autentyczny mandat wyborczy - jak nie ma głębokiego kryzysu społeczno-gospodarczo - bierze się z błędów poprzedników i tylko z błędów poprzedników.”

Wywiad radiowy, to nie wywiad rzeka, więc dziennikarz nie pytał ani o to, co wywodzący się w Unii Demokratycznej polityk SLD rozumie przez neoliberalizm i liberalizm, czy akceptuje związek między kapitalizmem i demokracją, jaką rolę widzi w systemie kapitalistycznym dla lewicy (i to nie w jakimkolwiek systemie kapitalistycznym, a tym, który mamy w Polsce, tu i teraz), ani co w polityce Platformy było jego zdaniem błędami, a co nimi nie było, czy wreszcie, jak rozumie słowo „tylko”, pamiętając, że Polska nie znajduje się na innej planecie, tylko na Ziemi, gdzie zjawiska lokalne rzadko są bez powiązań z tym, co dzieje się w innych miejscach na świecie.


Jednym słowem klasyka rozmowy kodowanej, w której rozmówcy mają wrażenie, że wszyscy rozumieją wszystko dokładnie tak samo, a w rzeczywistości przekazana zostaje zaledwie informacja o animozjach i niechęciach. Trudność dogadania się demokratycznej opozycji przed wyborami prawdopodobnie wynika w dużym stopniu z formułowania wzajemnych pretensji w języku, który niemal wyklucza możliwość formułowania wspólnych celów.


Kiedy Celiński mówi: „Uważam, że przekleństwem - już nie mojego, ale młodszych pokoleń - jest to, że polska polityka ciągle jest zanurzona w przeszłości zamiast zwracać się ku przyszłości”, mógł to być fascynujący początek rozmowy, ale prowadzący wywiad dziennikarz przeszedł do pytania o pomniki.


Z tym zanurzeniem w przeszłości to ciekawa sprawa. W świecie, w którym nauka i technika powoduje galopujące zmiany naszego życia, mentalność ludzka zmienia się w żółwim tempie i nie tylko mamy problem z uczeniem się sztuki korzystania z wolności, ale żyjemy ideami, które wyłoniły się w zupełnie innych warunkach, a często również w zupełnie innych miejscach.     


Redaktorka przygotowywanej do druku książki o ateizmie niespodziewanie zadała mi pytanie o anarchizm. Jak często bywa w życiu zafrapował ją młody człowiek, a ten próbował ją wciągnąć w świat swoich ideałów.


Anarchizm oglądałem dawno, z Kropotkinem mieszkaliśmy w Londynie po sąsiedzku, acz w różnym czasie. Próbowałem przypomnieć sobie zakurzoną wiedzę, pamiętając, że nigdy nie była gruntowna, że tych anarchizmów było chyba z tuzin, a na dodatek zmieniały się w czasie. Kamieniem węgielnym tych różnych odmian jest idea szlachetnego dzikusa i marksowska idea państwa jako aparatu ucisku i wyzysku. Ta idea uciskającego państwa nie wzięła się z powietrza, częściej oglądaliśmy królów mówiących ‘państwo to ja” niż tych, którzy czuli się strażnikami państwa prawa. Rosyjski car nawet nie musiał mówić „państwo to ja”, gdyż było to całkowicie oczywiste, car był namaszczony, a „państwo to ja” mówili wszyscy czynownicy i najmniejszy stójkowy. (Nic dziwnego, że rosyjski anarchizm rozkwitł wyjątkowo bujnie).


Państwo prawa to wynalazek grecki, to idea, że prawo ogranicza władze państwa i pozostawia poddanym gwarantowane strefy wolności, a kiedy również mają wpływ na wspólne sprawy, zmieniają się z poddanych w obywateli.            


Mowa Peryklesa była piękna, chociaż znamy ją w nieco podkolorowanej formie. Ateny nie były idealnym państwem prawa, tę ideę dopracowali dopiero Rzymianie, zostawiając nam również maksymę „dura lex, sed lex”, która w dyskusji o anarchizmie jest szczególnie przydatna. Ta maksyma jest dobrym wstępem do metafory Lewiatana i umowy społecznej, w której ludzie zrzekają się części suwerenności na rzecz dostarczającego bezpieczeństwa suwerena. Anarchistów różnych odmian łączy idea, że życie bez państwa byłoby piękniejsze. Rozumiem ich, też nie przepadam za państwuchem, bardzo jednak polecam Zmierzch przemocy Stevena Pinkera, który nie tylko przedarł się przez te wszystkie dyskusje o państwie, ale i przez lata prowadził badania nad przemocą na przestrzeni dziejów. Sam Pinker był w młodości anarchistą, ale tylko do dnia, kiedy był świadkiem jednodniowego strajku policjantów i zobaczył, co dzieje się w cywilizowanym kraju, kiedy znikają strażnicy prawa.     


Doskonalenie praw szło przez dzieje meandrami, a idealnego państwa prawa nie było, nie
ma i raczej nie będzie, zaś te względnie udane często się psują, zazwyczaj z powodu wybujałych marzeń i tworzenia praw, które dekretują, że ma być dobrze. Bunt przeciw państwu jest naturalny. Zawsze istnieje zagrożenie, że jakiś zakichany Prezes oznajmi, „państwo to ja” i znajdą się tysiące ludzi gotowych nie tylko służyć, ale i powtarzać to samo hasło w swoich mniejszych lub większych biurokratycznych imperiach. Przeciwieństwem anarchizmu wydaje się być brytyjski konserwatyzm i amerykański liberalizm głoszące ideę państwa ograniczonego do niezbędnego minimum. Im mniej państwa tym lepiej, im mniej biurokracji i regulacji tym lepiej, podstawą dobrego państwa jest gwarantowane prawo własności. Państwu despotycznemu mogą się oprzeć tylko ludzie niezależni. Państwo oparte na społeczeństwie obywatelskim jest przeciwieństwem anarchizmu, który zazwyczaj zakłada, że najpierw trzeba świat podpalić, a potem zbuduje się braterstwo na zgliszczach. Społeczeństwo obywatelskie to idea, która powiada, że najpierw trzeba nauczyć się organizować i nauczyć się tak rozmawiać, żeby z tego coś wynikało. Krótko mówiąc parlamentaryzm kuchenno-podwórkowy, na samym dole, traktujący o bardzo zwykłych sprawach. Kiedy obywatele tego nie  potrafią, oddają państwo dyktatorom, a przekleństwo tyranii dyktatorów rodzi rewolucjonistów, marzących o podpaleniu świata. Problem w tym, że taki pozytywizm jest nudny i nawet gdyby byli nauczyciele kuchenno-podwórkowego parlamentaryzmu, to znalezienie chętnych do tej nauki okazuje się niesłychanie trudne. Ostatecznie wiadomo - rewolucyjny romantyzm dostarcza orgazmu zawsze gotowemu do mordów szlachetnemu dzikusowi, który w głębokim przekonaniu o swojej szlachetności wybiera maczugę zamiast łopaty, bo z tą łopatą to nie bardzo wiadomo co robić.


(Oczywiście upraszczam, liberalizm i neoliberalizm mają swoje wady, o których warto rozmawiać. Krytykując jednak kolejne rządy poprzedników PiS-u warto zauważyć, że wszystkie charakteryzowała tendencja nieustannego powiększania armii urzędników. Ci urzędnicy aż nazbyt często dają  nam do zrozumienia, że państwo to oni, a my od polityków oczekujemy, żeby państwo załatwiło nam możliwie wszystko. Pech chce, że regulacje są potrzebne i odpowiedź na pytanie, ile państwa i czym ono ma się zajmować, to przynajmniej teoretycznie jeden z podstawowych sporów między politycznymi partiami.)   


Otrzymałem wyjaśnienie, że w tym przypadku chodzi o anarchistę, który nie ma nic wspólnego z tymi anarchistami, którzy podpalają samochody, rozbijają sklepy i walczą z policją, ani z tymi, którzy spiskują w trockistowskich kawiarniach marząc o zniesieniu państwa i ludowych trybunałach, że ten anarchista ma wizję opartą na wzorcu Mahatmy Gandhiego, na idei pracy z ludem i niesienia oświaty.


Poddałem się pospiesznie, zastanawiając się nad pytaniem, czy Koalicja Obywatelska może okazać się asem w zarękawku. (Młodzi zapewne nie mają pojęcia, co to takiego zarękawki.) Zaniepokoił mnie Robert Biedroń swoim atakiem, krzykiem, że to oszustwo, że społeczeństwo już nie chce PO w takiej formule. Czy wiemy, czego chce społeczeństwo? Chwilowo wygląda na to, że większość chce PiS-u, który chce budować lepszą Polskę pod przewodem silnego Wodza. Nie chce kapitalizmu, chce zarabiać jak Niemcy, nie chce demokracji, chce opieki Matki Boskiej, lubi dźwięk narodowych werbli i lubi słuchać, że jacyś obcy uwzięli się na nas, biednych Polaków.


W odróżnieniu od anarchistów niektórzy chcą państwa porządnego; państwa, które dostarcza bezpieczeństwa, gwarantuje wolności i w którym Konstytucja nie jest wyłącznie ozdobą pomników. Jaka część społeczeństwa tego chce i gdzie będziemy szukać polityków, którym powierzymy zadanie ponownej poróby budowania takiego państwa? Biedroń ma ciekawe otwarcie, dał do zrozumienia, że nie chce mówić o swoich wizjach, że woli słuchać, nie powiedział, że będzie próbował otaczać się ludźmi mądrzejszymi od siebie, którzy potrafią ocenić co z oczekiwań ludzi jest realne, jak zorganizować dyskusję o priorytetach, jak budować inną platformę obywatelskiego forum wymiany idei. Koalicja Obywatelska może okazać się ważniejsza, może być pospiesznym uczeniem się sztuki współdziałania. Raz jeszcze czytam „Raport z oblężonego miasta” i dochodzę do wniosku, że w oblężonym mieście najwięcej jest niezłomnych, a niezłomność może utrudniać myślenie, blokuje kooperację, chwilami przypomina kabaret, tłum hetmanów dopomina się o konia, żołnierze w rozsypce, a w Pikutkowie dnieje.