Mosad w Paryżu, albo jak francuska prasa denuncjuje francuskich Żydów


Ludwik Lewin 2018-09-10


Wielce szacowny paryski dziennik „le Monde” pragnąc urozmaicić swym czytelnikom sezon ogórkowy, zamieszcza cykl artykułów o miastach i szpiegach. Jeden z nich, pióra Jacques’a Follorou, opowiada o Paryżu, nad którym „zawisł cień Mosadu”.


Rzecz, niby powieść kryminalna, czyli tu szpiegowska, zaczyna się opisem widoku z hotelowego okna, wychodzącego na wiadukt, po którym toczy się „napowietrzne”, jak je nazywają w stolicy Francji, metro.


Po tym poetycznym wstępie autor wraca do dziennikarstwa i już dosyć sucho informuje, że 10 stycznia 2010 z tego pokoju, zamienionego w główną kwaterę paryską izraelskiego wywiadu, kierowano akcją likwidacji Mahmouda Al-Mabhouha, jednego z założyciel brygad al.-Quassam i członka kierownictwa Hamasu. Uczestniczył on niegdyś w porwaniu izraelskiego żołnierza i zabójstwie dwóch innych. Od lat mieszkał w Syrii, skąd, jak pisze dziennikarz „le Monde”, zajmował się zakupem broni dla terrorystycznego rządu Gazy (No nie, tak to ja piszę, dla „le Monde” Hamas to „islamski ruch palestyński”).


Pokój w paryskim hotelu wyposażony jest w liczne komputery i szyfrowane telefony, co pozwala jego gościom na zdalne kierowanie operacją, odległą o 7000 km.  


Jacques Follorou opisuje, niby naoczny świadek, przygotowania drużyny Mosadu do wykonania zadania i samą akcję. Nie przeszkadza mu, że nie był wtedy w Dubaju, tak samo zresztą jak nigdy nie widział pokoju w paryskim hotelu.


Ma przecież prawo do fabularyzowania. Operacja stała się hitem ówczesnej prasy światowej oraz spowodowała protesty dyplomatyczne Wielkiej Brytanii Irlandii i Austrii, gdyż agenci izraelscy posługiwali się nie całkiem autentycznymi paszportami tych państw. A co, mieli się legitymować własnymi izraelskimi? – zadałem pytanie. Sam sobie, a więc retoryczne.


We Francji – bo były i francuskie paszporty – skierowano sprawę do sądu i rozpoczęto próbę odnalezienia nosicieli tych dokumentów.  Władzom francuskim, jak tłumaczył w „le Monde” b. pracownik kontrwywiadu, nie chodziło o złapanie izraelskich wykonawców egzekucji. Bały się, że ponieważ akcja kierowana była z Paryża, Hamas i inne „ugrupowania radykalne” (znaczy terrorystyczne), uznają Francję za wspólnika Państwa Żydowskiego. Powodując prawne bicie piany i domagając się wydania „winnych”, rząd francuski, jak to się nieraz zdarzało, umywał ręce.


Jednocześnie, jak dowiadujemy się z paryskiej gazety, do Jerozolimy posłano dwóch wysokich urzędników francuskiego wywiadu i kontrwywiadu, którzy spotkali się z ówczesnym szefem Mosadu Meirem Daganem. Według autora artykułu doszło tam do transakcji, która polegała na przekazaniu Francji ważnych informacji.  


Ta sprawa przypomina, że Paryż jest dla szpiegów miastem otwartym – przyznaje Jacques Follorou. A to dlatego, że wiele tu międzynarodowych kongresów, często przyjeżdżają arabscy szejkowie i afrykańscy politycy. Dzięki temu stolica Francji jest doskonałą bazą dla akcji w Europie oraz w Afryce i na Bliskim Wschodzie.   


CIA oprócz pięćdziesięciu zarejestrowanych pracowników, ma w Paryżu jeszcze pół setki tajnych agentów. Autor nie zatrzymuje się jednak nad działalnością Amerykanów, gdyż najbardziej interesuje go nadsekwańskie hulanie Izraelczyków.


W pewnym momencie musi przyznać jednak, że nie jest to taniec solo. W 2010, gdy trwały waśnie z powodu afery Al-Mabhouha, francuski wywiad i kontrwywiad ściśle współpracował z Mosadem w „operacji Ratafia”, której celem było rozpracowanie syryjskiego programu broni chemicznej. Produkcją uboczną tej bardzo owocnej współpracy były – według „le Monde” – równie owocne próby wciągnięcia do współpracy francuskich funkcjonariuszy.


Jacques Follorou pisze o jednym z nich, że świętował szabat z szefem paryskiej delegatury Mosadu i że wraz z rodziną spędził wakacje w Jerozolimie. Nie ma wątpliwości. Bycie Żydem jest zawsze podejrzane. Co nie przeszkadza, że po „operacji Ratafia” odebrano prawo do tajemnicy wojskowej kilku całkiem aryjskim pracownikom francuskiego wywiadu i kontrwywiadu, których przeniesiono do podrzędnych wydziałów na podrzędne stanowiska.


 Dziennikarz paryskiej gazety tłumaczy względną tolerancję wobec panoszenia się szpiegów we francuskiej stolicy tym, że prawie wszystkie siły i środki służb skierowane są na walkę z terroryzmem. „To wybór polityczny, trzeba wybierać między ochroną bezpieczeństwa i obroną suwerenności” – cytuje „le Monde” emerytowanego, ale wciąż anonimowego asa francuskiego kontrwywiadu.


Z artykułu czytelnicy nie dowiedzą się natomiast o tym, że francuskie służby uczą się od izraelskich walki z terroryzmem. Ta współpraca nasiliła się w roku 2015, gdy Francja stała się sceną masakr dokonywanych w imieniu tzw. Państwa Islamskiego. Do Jerozolimy, bez większego rozgłosu, udawały się zarówno delegacje parlamentarnej komisji obrony, jak i odpowiednich służb.


Dzięki wspólnemu działaniu z Izraelczykami, Francja mogła zapobiec licznym zamachom. Ostatni z nich zaplanowany był pod koniec czerwca br. w Teheranie, kiedy to mułłowie rządzący Iranem postanowili wysadzić, odbywającą się pod Paryżem, konferencję ugrupowania opozycyjnego Ludowi Mudżahedini.


Po aresztowaniu i oskarżeniu podejrzanych, premier Netanjahu powiedział, że „zamachów nie udaremnia się przypadkiem”. Zdaniem obserwatorów to dzięki ostrzeżeniom Mosadu udało się udaremnić morderstwo.


O tym też nie ma w „le Monde”. Jest za to rzucenie podejrzeń na francuskich Żydów, z których pomocy korzysta jakoby Mosad w swych nielegalnych poczynaniach na terytorium Francji.


Gazeta ta od dawna piórem swych kolejnych korespondentów i komentatorów, systematycznie potępia Izrael i niezależnie od kontekstu, zawsze staje po stronie Arabów palestyńskich. Nie tylko ta. Dziennik „Liberation” zamieścił w lipcu br. artykuł zatytułowany „ilu Francuzów służy w armii izraelskiej?”.  Jego autor wyliczył, że co najmniej 2% żołnierzy Cahalu (sił obrony Izraela) to francuscy Żydzi. Po czym oskarża ich o rzekome masakrowanie, pokojowych jakoby demonstrantów w Gazie.


Oba artykuły nieźle chyba ilustrują francuską walkę z antysemityzmem.  


A przecież mimo tego, mimo zdecydowanie antyizraelskiego stanowiska Francji, która na forach międzynarodowych systematycznie głosuje przeciw Państwu Żydowskiemu, Izrael wciąż wydatnie pomaga Francji w walce z terroryzmem.


W lutym zeszłego roku po raz pierwszy odwiedził Francję Jisra’el Kac, izraelski minister transportu i bezpieczeństwa drogowego oraz – last but not least – wywiadu. Tym jego ostatnim kompetencjom poświęcona była paryska wizyta.


Ustalono wtedy – i ustalenia te wciąż trwają – że wzmocniona zostanie współpraca na polu walki z organizacjami tetrystycznymi, przede wszystkim z Daesh.


Jerozolima zapewnia również pomoc w wykrywaniu tzw. „samotnych wilków”, sprawców zamachów nożowych i taranowania przechodniów samochodami.  


„Samotne wilki” są o wiele trudniejsze do zwalczania, również dlatego, że w państwach demokratycznych, do jakich należą Francja i Izrael, konieczne jest przestrzeganie swobód indywidualnych, również w walce z terroryzmem.


Problem polega na znalezieniu równowagi między przestrzeganiem praw jednostki i ochroną bezpieczeństwa obywateli.     


Jest to problem zresztą o wiele szerszy i dotykający wielu innych niż terroryzm dziedzin życia. Rewolucyjne zmiany technologiczne, ale również demograficzne i społeczne, których jesteśmy świadkami, wywołują wrażenie, i chyba nie tylko wrażenie, że wobec cywilizacyjnego zagrożenia, aby bronić demokracji, musimy z wielu wartości demokratycznych zrezygnować.  W ich obronie. Wiemy przecież co się dzieje, gdy cel uświęca środki.


Pierwsza publikacja tekstu ukazała się w sierpniowym "Słowie Żydowskim". 



Ludwik Lewin

 

Dziennikarz i poeta, od 1967 roku mieszka w Paryżu, wieloletni korespondent Polskiej Sekcji BBC.