Sport, czyli szlachetna rywalizacja


Andrzej Koraszewski 2018-06-15

foto: FABRICE COFFRINI/AFP/EAST NEWS
foto: FABRICE COFFRINI/AFP/EAST NEWS

Podobno Rosja przekazała Izraelowi prośbę, by nie atakował Syrii podczas mundialu. Nie wiem jakimi kanałami przekazano prośbę, nie mam możliwości sprawdzenia tego intrygującego doniesienia, odnotowuję je tylko jako fakt możliwy, ale nie potwierdzony, ciekawy z punktu widzenia historii sportu.

Wirtualna Polska donosi, że nasza reprezentacja ma rozegrać ostatni mecz w fazie grupowej w Wołgogradzie oraz, że nasi fani muszą się mieć na baczności, bo rosyjscy chuligani chcą się zemścić za usuwanie pomników żołnierzy Armii Czerwonej. 


Podobno ten mundial może dostarczyć całkiem sporo napięć między różnymi fanami i chuliganami. Wiadomo, sport często rozgrzewa emocje polityczne, a czasem również religijne.


W tym roku mundialowe wstępne rozgrywki grupowe zbiegają się z ramadanem, zaś w pierwszym dniu mundiualu Arabia Saudyjska miała rozegrać mecz z Rosją, a tak się składa, że był to ostatni dzień postu. Uczeni strasznie się spierali, czy zawodnicy mogą przerwać post, bo głodny zawodnik to zły zawodnik pod każdym względem. Saudyjski imam z Medyny groził piekłem za pośrednictwem Twittera, inni duchowi przywódcy z Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Tunezji udzielili zawodnikom dyspensy. Imam Saleh Bin 'Awad Al-Moghamsi (również z Medyny) uzasadnił swój werdykt koranicznym wersetem dopuszczającym wstrzymanie się od postu podczas podróży i nadrobienie strat w poszczeniu w późniejszym terminie.    


Dyskusja jest zażarta i po obu stronach padają argumenty najcięższej wagi. Jak można łamać boskie nakazy dla jakieś piłki nożnej - pyta jeden z dyskutantów. Jak Allah będzie chciał to i głodni zawodnicy wygrają – oświadczył inny. Jeszcze inny przypomina, że towarzysze Proroka poszcząc prowadzili dżihad na rzecz Allaha. Sukces jest dziełem Allaha, a nie dzięki jedzeniu podczas ramadanu.  


Tak, czy inaczej podejrzewam, że możemy się spodziewać komentarzy w zachodnich mediach  informujących, że przegrana niektórych państw Trzeciego Świata spowodowana była głodem, ale nie miało to nic wspólnego z islamem i że był to efekt sankcji nałożonych przez Trumpa.


Ostatni raz śledziłem z zainteresowaniem doniesienia sportowe w lutym, kiedy to Korea Północna wysłała swoich zawodników na igrzyska zimowe do Korei Połudnowej. Po wcześniejszych testach pocisków balistycznych był to wyraźny sygnał, że koreański dyktator  szuka nowej strategii. Wspólna drużyna obu koreańskich państw to było coś więcej niż tylko gest. „Na czas igrzysk nasze narody zjednoczyły się” głosił komunikat. Czy była to reakcja na bardzo stanowcze oświadczenia i wręcz groźby administracji amerykańskiej? Jedno, czego mogliśmy być pewni, to że koreański dyktator nie zmienił się nagle w demokratę. Mógł uznać, że ze względów taktycznych należy pokazać bardziej uśmiechniętą twarz. Imprezy sportowe nadają się do demonstrowania takich gestów wyjątkowo dobrze.


Ani Korea Południowa, ani reszta świata nie pokazała Kimowi gestu Kozakiewicza, przeciwnie przyglądano się z zainteresowaniem, a niebawem mieliśmy być świadkami spotkań między koreańskimi przywódcami, a następnie spotkania koreańskiego dyktatora z amerykańskim prezydentem. Jest zdecydowanie zbyt wcześnie, by ocenić, czy przyniesie to jakiekolwiek odprężenie, czy nie.   


W odróżnieniu od wcześniejszych umizgów Baracka Obamy do tyranów z Teheranu, próby sondowania zamiarów Kima przez Trumpa przyjęte zostały z szyderstwem, chociaż nie wydaje się, żeby Trump wykazywał się tak bezgraniczną naiwnością jak Obama. (W dziennikarskim świecie istnieje zasada wstępnego podziału na dobrych fanów i paskudnych chuliganów, zaś reszta informacji o świecie podporzadkowana jest temu wstępnemu podziałowi.)   


Nawiasem mówiąc w naukach społecznych do dziś używa się określenia „pingpongowa dyplomacja” po tym jak w 1971 roku, po mistrzostwach świata w tenisie stołowym Chińczycy zaprosili do siebie drużynę amerykańską, co przetarło drogę do dalszych kontaktów (które skądinąd nie okazały się specjalnie owocne).


Sam sport jest często traktowany przez dyktatury jak oświata przez Kościół, wspiera militaryzację społeczeństwa i mobilizację na chwałę narodu i Wodza. Wiele lat temu kanadyjski publicysta Dan Gardner przypomniał historię olimpijskiego zniczu. Przytaczam tu jego tekst w całości, bo dobrze pokazuje sposób myślenia o sporcie tych, którzy wspierają się na jego fanach.   


Co rzeczywiście znaczy znicz

W południe 15 dziewcząt wkroczyło w ruiny stadionu w Olimpii. Zapaliły wiązkę gałązek, skupiając na niej promienie słoneczne. Uroczyście przeniosły płomień przez pole i zapaliły wypełniony olejem pojemnik. Wygłoszono wzniosłe mowy. Do pojemnika zbliżono pochodnię, która się zapaliła. Ujął ją biegacz i ruszył, by dostarczyć ją innemu biegaczowi, który zrobi to samo, aż w końcu płonąca pochodnia dotrze do nowego stadionu olimpijskiego, gdzie odbędą się igrzyska.


Mogło by to być dwa tygodnie temu, kiedy w niemal identycznej ceremonii zapalono płomień na znak rozpoczęcia Olimpiady w Pekinie 2008. Ale to było 20 lipca 1936 roku. Olimpiada w owym roku odbywała się w Berlinie. Reflektor skupiający promienie, pojemnik i pochodnia, które posłużyły w ceremonii rozpalania ognia zostały zrobione w nazistowskich Niemczech. Tam również została wymyślona sama ceremonia.


Podobno odtworzenie starożytnej tradycji greckiej, sztafety z pochodnią i towarzyszącej jej pompy zostało w rzeczywistości wymyślone i skonstruowane w niemieckim Ministerstwie Propagandy. Naziści kochali pochodnie; na nocnych wiecach oddziały szturmowe maszerowały z zaciśniętymi w dłoniach pochodniami, z twarzami surowymi i rozjaśnionymi.


Wieloletni członek Komitetu Olimpijskiego Dick Pound nazwał pochodnię „symbolem międzynarodowego pokoju i przyjaźni", ale nie taka była wizja twórców tego rytuału. Jest to „symbol czystości" oświadczył Carl Diem, szef igrzysk berlińskich. Naziści kochali czystość jeszcze bardziej niż pochodnie.


Natomiast naziści nie kochali, przynajmniej początkowo, igrzysk olimpijskich. Kiedy Pierre de Coubertin pod koniec XIX wieku wymyślił Olimpiady — lub „przywrócił" je, jak głosi oficjalna mitologia — u sedna swojej wizji postawił międzynarodową zgodę. Prawda, narody miały współzawodniczyć. Ale miały się także zebrać razem. Współzawodnictwo zaś miało być sprawiedliwe, pokojowe i otwarte dla wszystkich. Także Żydzi i czarni mieli być dopuszczeni. Dla faszystów, rasistów i innych ultra-nacjonalistów zalatywało to liberalnym kosmopolityzmem i nie chcieli mieć z tym nic wspólnego.


Kiedy Adolf Hitler doszedł do władzy w 1933 roku, pogarda nazistów dla Olimpiady stała się palącym problemem. Dwa lata wcześniej członkowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (IOC) poparli kandydaturę Berlina na miejsce igrzysk 1936 roku jako gest poparcia dla słabej demokracji niemieckiej. Teraz zaś ludzie, którzy dławili tę demokrację, mieli zdecydować o losie Igrzysk. IOC wstrzymał oddech.


Nie musieli się martwić. Olimpiada oferowała globalną scenę. Panując nad Igrzyskami naziści mogli zrobić pokaz siły i dumy, który mógł skonsolidować poparcie w kraju i pokazać siłę na zewnątrz. „Żadne inne zdarzenie nie może się mierzyć [z Olimpiadą], jeśli chodzi o wartość propagandową" — powiedział Hitlerowi funkcjonariusz niemieckiego Komitetu Olimpijskiego, kiedy jeszcze poparcie nazistów nadal było wątpliwe.


Hitler był rasistowskim szaleńcem, ale nie był głupi. Skwapliwie skorzystał z Olimpiady i jego minister propagandy przystąpił do dzieła. „Sztafeta ognia była tylko jednym z wielu elementów, na których nazistowskie Niemcy odcisnęły swój ślad w nowoczesnych doświadczeniach olimpijskich, jakie znamy dzisiaj", twierdzi historyk David Clay Large w pracy Nazi Games, znakomitej i pouczającej historii Olimpiady w Berlinie.


Wiele jest tu analogii z Olimpiadą w Pekinie. Nawet nagłówki gazet w tym tygodniu wydają się dziwnie powtarzać.


Na granicy bułgarsko-jugosłowiańskiej wybuchły zamieszki przy przekazywaniu ognia, kiedy etniczni Niemcy w Jugosławii skorzystali z okazji, by zademonstrować swoją przynależność do Niemiec.


W Austrii miejscowi naziści dążący do unii z Niemcami zakrzyczeli prezydenta na ceremonii olimpijskiej i próbowali przeszkodzić wice-kanclerzowi w przekazaniu pochodni w następnym punkcie sztafety. „Sądziłem, że nigdy się nie przedostanę", wspominał wice-kanclerz. „Światło latarni padało na ich pełne nienawiści i wykrzywione wrzaskami twarze".


Dla Niemców było to niewygodne. „Zdając sobie sprawę z tego, że demonstracja wiedeńska mogła pokazać obłudę oficjalnej postawy, że igrzyska 1936 roku stoją całkowicie ponad polityką — pisze Large — minister propagandy Joseph Goebbels rozkazał prasie niemieckiej wyciszenie sprawy austriackiej demonstracji i opublikowanie komentarza, że stała się wielka szkoda, iż ognia olimpijskiego użyto do celów politycznych".


Następnie była Czechosłowacja, gdzie dziki entuzjazm etnicznych Niemców podsycał wrogość ich słowiańskich ziomków. „Chociaż prezydent Czechosłowacji Edvard Beneš osobiście wyraził poparcie dla igrzysk, spowodowało to tyle niechęci, że biegacze w słowiańskiej części kraju musieli być chronieni przez policję".


Wreszcie, po przybyciu do Niemiec, znicz rozpalił ogień ekstatycznego nacjonalizmu, dokładnie tak, jak zamierzali naziści. „Święty płomieniu, pal się, pal i nigdy nie zagaśnij", mówił Joseph Goebbels.


Ceremonia otwarcia Olimpiady w Berlinie przytłaczała wszystko, co było przedtem, z chórami i statystami liczonymi w tysiącach. Było to niesłychane widowisko, donosił New York Times: „najbardziej ambitna i zdaniem wielu najpiękniejsza ceremonia jaką kiedykolwiek przeprowadzono w jakimkolwiek kraju".


Naziści byli zadowoleni. „Piękny dzień, wielki dzień — pisał Goebbels w swoim dzienniku. — Zwycięstwo sprawy Niemiec".

(tłumaczenie M.K.)

Znów mamy podniecone tłumy na stadionach i miliony fanów przed telewizorami, szlachetna sportowa rywalizacja budzi demony, a demony podniecają polityków, a czasem politycy budzą demony.