Człowiek musi w coś wierzyć. Nestorianizm.


Lucjan Ferus 2018-06-03

Kapłani nestoriańscy w procesji na Niedzielę Palmową. Fresk z VII lub VIII w. w nestoriańskim kościele w Gaochang w Chinach.
Kapłani nestoriańscy w procesji na Niedzielę Palmową. Fresk z VII lub VIII w. w nestoriańskim kościele w Gaochang w Chinach.

Kontynuując tematykę zaprezentowaną w książce Andrzeja J.Sarwy Herezjarchowie i schizmatycy, chciałbym przedstawić następną wielką herezję w chrześcijaństwie (z punktu widzenia Kościoła kat.), która zapoczątkowana została w V w. n.e. W rozdziale pt. „W obronie jezusowego człowieczeństwa” Autor wpierw przytacza okoliczności historyczne i dalej tak pisze:

„Wszystko zaczęło się od zwalczania herezji APOLINARYZMU. Jej głosiciel – biskup syryjskiej Laodycei, Apolinary – dowodził, iż Jezus w swym ziemskim życiu miał co prawda rzeczywiste ludzkie ciało, nie miał wszakże ludzkiej duszy, którą zastąpiło Bóstwo. Był zatem prawdziwym Bogiem-człowiekiem, ale owo człowieczeństwo nie było pełne, bo uszczuplone na rzecz boskości. Tak więc Maryja była Matką Boga – po grecku Theotokos. Bóg się urodził w Betlejem i Bóg umarł na Golgocie. Taka nauka, chociaż pozwalająca prostaczkom pojąć tajemnice Boga-człowieka, budziła sprzeciw licznych teologów. /../ Przeciwstawiono jej inną naukę.

 

Począł ją głosić Diodor z Tarsu, dowodząc, iż Chrystus miał tak ciało, jak i duszę ludzką, zaś Bóstwo zamieszkiwało w owym człowieku „niczym posąg w świątyni” (tzw. doktryna o zamieszkaniu – enoikesis). Owo twierdzenie dało właśnie asumpt do wybuchu nowej waśni trwającej ni mniej, ni więcej, tylko trzy stulecia! Później teologowie ze szkoły antiocheńskiej, zwalczając apolinaryzm /../ posunęli się aż do absurdu, dowodząc, iż Zbawiciel miał dwie osoby i dwie natury – boską i ludzką.

 

Póki owe spory dotyczyły wyłącznie teologów, nie działo się jeszcze nic złego, ale jak to zwykle bywa – znalazł się zdolny i fanatyczny zwolennik doktryny o zamieszkaniu, który gromkim głosem jął ją rozpowszechniać z kazalnicy. Nosił on imię Nestoriusz. /../ Twierdzenie apolinarystów, iż odwieczny Bóg miałby się narodzić, a co więcej, nieśmiertelny miałby umrzeć, były dlań niedorzecznością i bluźnierstwem. Szczególnie drażniło go określenie: Matka Boga – Theotokos. Według Nestoriusza /../ Maryję można było zwać co najwyżej: Matką Chrystusa”.

Ileż to problemów mieli ówcześni teologowie, aby w pełni zaakceptować NOWEGO BOGA, człowieka – Jezusa Chrystusa: miał on rzeczywiste, ludzkie ciało i ludzką duszę czy nie? Był on w pełni człowiekiem i w pełni Bogiem czy bardziej którymś z nich? Czy miał on ludzkie odczucia i potrzeby czy tylko je udawał? Czy odczuwał ból i cierpiał jak człowiek czy nie? Czy był jedną osobą mimo boskości i człowieczeństwa, czy miał dwie natury: ludzką i boską? Czy Bóg może się narodzić ze swego stworzenia (kobiety) i tak jak człowiek – umrzeć? Itd., itp. Nie dziwię się, że spory chrystologiczne trwały przez wieki i ówcześni cesarze musieli stosować siłowe rozwiązania, aby pogodzić zwaśnionych adwersarzy. Dalej Autor pisze:

„Przypisywanie Bóstwu matki to czyste pogaństwo, materia bowiem może porodzić tylko materię. Maryja zatem dała życie jeno człowiekowi, którym był Jezus. W owego człowieka wcieliło się Bóstwo i zamieszkało w nim „niczym posąg w świątyni”. Jeśli Jezusa można nazywać Bogiem, to tylko dlatego, iż nosi w sobie Boga. Zatem to nie Bóg narodził się w stajence betlejemskiej i nie Bóg skonał na krzyżu ustawionym na Golgocie, lecz tylko i wyłącznie człowiek imieniem Jezus. Bzdurą jest twierdzenie, jakoby Bóstwo mogło przeżywać mękę narodzin i śmierci. Bóg nie zrodził się z ciała Maryi, lecz wyłącznie przez nie przeszedł. /../

 

Nestoriusz, broniąc Chrystusowego człowieczeństwa przeciw apolinarystom, którzy mu go częściowo zaprzeczali, popadł w drugą skrajność – odmówił Jezusowi boskości. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, iż większość jego poglądów była słuszna. Bóstwo istotnie ani się narodzić, ani tym bardziej umrzeć nie mogło, a stworzenie nie było w stanie dać początek Stworzycielowi. Największym błędem Nestoriusza było to, iż przyznawał Chrystusowi nie tylko dwie odrębne natury /../: boska i ludzką, ale również i dwie – boską i ludzką – odrębne osoby. Według nauki patriarchy Nowego Rzymu Chrystus-człowiek był jak gdyby futerałem, w którym tkwił Chrystus-Bóg”

Kiedy poznaje się historię powstawania tych religijnych „prawd”, które z czasem przerodzą się w nienaruszalne DOGMATY, nad prawdziwością których nikt z wiernych nie zastanawia się dziś i nie ma żadnych wątpliwości, iż są to prawdy objawione przez Boga – aż chciałoby się w tym miejscu zadać pytanie: a gdzie się podział Duch Święty w tym zawikłanym i długim procesie dochodzenia do „jedynej Prawdy”? Ten najwyższy autorytet religijny gwarantujący swoim udziałem, iż mamy do czynienia tylko i wyłącznie z Prawdą? Jak to w ogóle możliwe, aby uczestnicy tych religijnych dysput, tworząc podwaliny doktryny religijnej dla (ponoć) jedynego prawdziwego Kościoła i religii – ani razu nie wspomnieli, że przemawia przez nich Duch Święty?! Czy jego natchnienie nie zapobiegłoby wszelkim herezjom?

 

Na dalszych stronach książki opisana jest zaciekła walka papieża Cyryla z poglądami Nestoriusza, podczas której polityczna przebiegłość ich obu odgrywała pierwszorzędną rolę. Wreszcie w 430 r. papież aleksandryjski zwołał synod lokalny do swej biskupiej stolicy, na którym zapoznał zebranych z napisanym przez siebie Listem Synodalnym, wymierzonym w nestorianizm. Głosił w nim m.in.:   

„Syn Boży – Logos, Jezus Chrystus – narodził się z Dziewicy jako człowiek, lecz nie przestał być Bogiem i nie zatracił boskiej natury. Ta ostatnia nie przekształciła się w naturę ludzką, ale też jego natura ludzka nie zmieniła się w boską. Bóstwo hipostatycznie zjednoczyło się z człowieczeństwem. Dlatego nie wolno mówić o istnieniu dwóch Chrystusów ani też głosić zamieszkania Bóstwa w ciele Jezusa-człowieka, owo Bóstwo bowiem i człowieczeństwo zjednoczyło się w Chrystusie, tak jak dusza z ciałem. Wynika z tego, iż chociaż boska natura nie może podlegać cierpieniom, to jednak Zbawiciel – Logos – cierpiał dla naszego zbawienia, będąc obecnym w ciele, które poniosło śmierć na Golgocie. W tym też znaczeniu można mówić, iż Bóg się narodził (ale nie Bóstwo!) i Bóg umarł (ale nie Bóstwo!)”.

Autor wyraźnie zaznacza, że choć Cyryl był świetnym teologiem, to popełnił w owych twierdzeniach dwa rażące błędy, pisząc o „zjednoczeniu naturowym” Chrystusa i że „Bóg cierpiał w ciele”, co natychmiast wykorzystał Nestoriusz, zarzucając Cyrylowi głoszenie herezji. Przypomnieć należy, iż „owe sformułowania przyczyniły się do powstania w przyszłości jeszcze innej, równie boleśnie nękającej chrześcijaństwo heretyckiej nauki zwanej MONOFIZYTYZMEM”. Na kilku następnych stronach opisana jest dalsza historia tej herezji, aż do jej (pozornego) zakończenia w 433 r. na soborze cyryliańskim. W rozdziale zatytułowanym: „Dioskur, Eutyches i monofizytyzm” czytamy:

„W wielkich sporach chrystologicznych /../ pierwszych wieków chrześcijaństwa jedna herezja rodziła drugą, bo w walce z przeciwnikami popadano ze skrajności w skrajność. Identycznie rzecz się miała ze zwalczaniem poglądów Nestoriusza. /../ Dioskur, skoro tylko zasiadł na stolicy biskupiej w Aleksandrii, postawił sobie za najwyższy cel w życiu całkowite unicestwienie nestorianizmu w chrześcijańskim świecie. /../ Ale był człowiekiem fanatycznym, a jak wiadomo fanatyzm zaślepia. O teologii nie miał wielkiego pojęcia, chociaż jemu zdawało się akurat odwrotnie. /../

 

Wymyślił zatem, iż natura ludzka w Chrystusie „rozpuściła się” w naturze boskiej, niczym „kropla wody w beczce wina”. Jeśli tak, to trudno mówić o Jezusie jako o człowieku, którego ciało miałoby być takie samo jak nasze, podległe skażeniu. Sama myśl, iż Syn Boży mógłby odczuwać naturalne dla ludzi potrzeby fizjologiczne, była dla Dioskura i jego zwolenników straszliwym bluźnierstwem. /../ Eutyches był chyba jeszcze większym fanatykiem niż Dioskur, ale chyba jeszcze gorszym teologiem. Nauka owego mnicha tak wyglądała:

 

„Chrystus ma jedną tylko naturę. Jego ciało, w którym przebywał na ziemi było tylko pozorne, a otrzymał je jeszcze przed poczęciem. Zatem Maryja nie jest matką Jezusa-człowieka, bo jego ciało było różne od jej ciała. Ponieważ jednak Jezus w swym ciele pozornym przebywał czas jakiś we wnętrzu Maryi, można i trzeba nazwać ją Matką Bożą (Theotokos), bo narodził się z niej prawdziwy Bóg. Dalej, jeśli przed wcieleniem można jeszcze mówić o dwóch naturach Chrystusa, to takie twierdzenie odnoszące się do czasu po wcieleniu byłoby zwykłym bluźnierstwem, natura ludzka bowiem „rozpuściła się” w naturze boskiej – tu Eutychenes w swym porównaniu posunął się dalej od Dioskura – „niczym kropla oliwy w oceanie”.

Na następnych stronach opisana jest burzliwa, pełna przemocy i nieoczekiwanych zwrotów historia tej herezji, którą czyta się jak nie przymierzając „zbójecką powieść”, co zresztą ma dosłowne odniesienie do zwołanego w tej sprawie soboru w Efezie, który później nazwano „zbójeckim” (cytat: „Papież był jedyną osobą, która odważyła się zaprotestować przeciw temu, co stało się w Efezie podczas owego soboru /../. Reszta milczała, zaś Dioskur z Eutyfenesem napuszeni jak pawie, święcili zwycięstwo”). Na zakończenie tego rozdziału Autor pisze:

„Chociaż zajęło to sporo czasu i nie obyło się bez awantur (tak, tak, awantur!), na koniec opracowano i przyjęto (przez większość) dekret wiary odrzucający monofizytyzm i omawiający kwestię dwu natur Chrystusa w ujęciu ortodoksyjnym. /../ cesarz przemówił do zgromadzonych biskupów, wyrażając troskę o czystość wiary i nadzieję na to, iż zwycięży prawda i zapanuje jednomyślność. /../ omylił się srodze, już wkrótce bowiem /../ wybuchły krwawe bunty zwolenników Dioskura i Eutychenesa. Przewodzili im mnisi, bo właśnie klasztory były siedliskami herezji.

 

Teraz stały się jej bastionami. Wschód spływał krwią. Monofizyccy mnisi dokonywali okrutnych rzezi zwolenników dwu natur, palili kościoły „chalcedończyków”, masakrowali ortodoksyjnych biskupów. W Egipcie nawet wojsko miało poważne problemy z przywróceniem spokoju. I chociaż ostatecznie ortodoksja zwyciężyła, to jednak monofizytyzm nie zanikł. Powstawały kościoły niezależne, z własnym duchowieństwem, z własnymi biskupami. Taki stan rzeczy trwa do dziś”.   

Na historii tej herezji (przedstawionej w dużym skrócie) zakończę ten mini-cykl, chociaż cytowana przeze mnie książka zawiera ich jeszcze kilkadziesiąt, co i tak jest niewielkim ułamkiem tego, co zawarte jest w Słowniku herezji w Kościele katolickim Harve Massona, który może „poszczycić się” 464 pozycjami (do roku jego wydania w 1991). Nie wykluczone, iż za jakiś czas wrócę jeszcze do tej problematyki, gdyż im bliżej do współczesności, tym ciekawsze są niektóre z herezji, funkcjonujące od dawna jako szacowne wyznania religijne, mające licznych wyznawców, własne świątynie i własny kler z hierarchią. I tylko z takiego słownika jak wymieniony wyżej, można się dowiedzieć o ich „niechlubnej” genezie.

 

Jakie wnioski narzucają się po lekturze wyżej przedstawionej historii pierwszych wielkich herezji Kościoła katolickiego? Zacznę od kilku pytań: czy tak powinna wyglądać historia powstania prawd, które przez osoby wierzące traktowane są jako PRAWDY OBJAWIONE przez Boga? Czy z rozgrywających się wtedy wydarzeń wynika choćby cień przypuszczenia, iż jest tam obecny Duch Święty? Czy podczas tego wielowiekowego procesu „dochodzenia do Prawdy” jest gdzieś wyeksponowane i zaznaczone, że jego uczestnicy działali pod natchnieniem Ducha Świętego, albo też Boga? Wprost przeciwnie!

 

Z całym przekonaniem głosili religijne „prawdy”, które potem okazywały się nieprawdami. Bardzo często MYLILI SIĘ w swych twierdzeniach (z punktu widzenia teologii), tak jakby słuchali podszeptów diabła, a nie Boga. Dlaczego tak się działo? Najogólniej mówiąc dlatego, iż nie kierowali się rozumem, logiką (które przy abstrakcyjnych bytach nadprzyrodzonych i tak na niewiele się zdają), ale korzyściami doczesnymi, zazwyczaj związanymi z posiadaniem WŁADZY nad wiernymi, zapewniającej im także różne przywileje i bogactwo. Dlatego przede wszystkim szukali POPARCIA dla swych poglądów u jak największej ilości osób, no i jeśli to możliwe, u najwyższych władz cesarstwa i Kościoła.

 

Zatem owa „boża Prawda” rozpowszechniała się w typowo ludzki sposób: nie z racji na swoje wewnętrzne PIĘKNO przemawiające do serc i umysłów, lecz z powodu tego, iż jej wyznawcy coś zyskiwali dzięki niej w swym doczesnym życiu. Coś, co dawało im przekonanie, że biorą udział w jakiejś WIELKIEJ SPRAWIE, która służy Prawdzie i Dobru, i która dzięki temu jest miła Bogu. Inaczej mówiąc: o tym co ma być PRAWDĄ decydują zazwyczaj ci, którzy mają najwięcej do „powiedzenia” z racji posiadanej władzy, lub piastowanego stanowiska, czy też (co nie jest rzadkością) posiadanego bogactwa. A co najważniejsze, nad abstrakcyjnymi prawdami wiary można dywagować w nieskończoność, gdyż nie mają one realnych odpowiedników w rzeczywistym świecie i nie sposób zweryfikować ich prawdziwości.

 

Jaki jest rezultat tego stanu rzeczy? Otóż to „coś” w co człowiek powinien wierzyć, co z założenia ma reprezentować sobą WYŻSZE WARTOŚCI (nadprzyrodzone), jest w istocie konglomeratem różnych idei, które były w stanie zaistnieć w danych okolicznościach historycznych i w danym czasie, jak i przy ówczesnym stanie rozłożenia sił decydujących o ich powstaniu. I oczywiście zależne jest od stanu umysłów ludzi biorących w tym czynny udział. O prowadzeniu przez Ducha Świętego w tym „zbożnym” dziele, mogą nadmieniać tylko różne Pisma Święte, dzieła apologetyczne, jak i hagiograficzne.

 

Biorąc pod uwagę ową pouczającą historię o tym w jaki sposób tworzono niektóre „prawdy objawione przez Boga”, pozwolę sobie na koniec wystąpić z pewną propozycją. Jeśli człowiek (jako gatunek) rzeczywiście musi w coś wierzyć, aby mieć poczucie SENSU ŻYCIA – a historia religii zdaje się to potwierdzać – to czy nie nadszedł już czas, by uaktualnić nieco owe archaiczne i anachroniczne wierzenia sprzed tysięcy lat? Może warto byłoby już tą „wrodzoną nam” potrzebę wiary w „coś”, zamienić wreszcie na potrzebę WIEDZY o sobie samym i o świecie, w którym przyszło nam żyć?

 

I na drodze rozwoju naszego człowieczeństwa zacząć bardziej korzystać z takich np. jak te rad: „Nie chodzi o to, by uciekać przed rzeczywistością, lecz by ją przeżywać z pasją. /../ Być dorosłym, to znaczy pogodzić się bez większego żalu z tym, że nie ma Świętego Mikołaja. To znaczy nauczyć się żyć wśród wątpliwości i niepewności” (wg Godzina upojenia. Czy Wszechświat ma sens Hubert Reeves).  Czy nie na tym właśnie powinna polegać istota naszego ŚWIADOMEGO CZŁOWIECZEŃSTWA, skoro już zostaliśmy obdarzeni przez naturę rozumem wyróżniającym nas od reszty świata zwierzęcego?

 

Czerwiec 2018 r.                                ---- KONIEC----