Cywilizacja zderzeń narracji


Andrzej Koraszewski 2018-05-22


Trudno powiedzieć, czy to już cywilizacja, czy nadal kultura lub subkultura zgoła, czy mamy do czynienia ze zmianą ilościową, czy już ze zmianą jakościową? Tak czy inaczej kult porządnego dyskutowania diabli wzięli, a przecie nigdy nie był to kult powszechny, nie doczekał się katechizacji od przedszkola, chociaż miał swoich wyznawców i kapłanów oraz cieszył się pewnym respektem.

Kult porządnego dyskutowania zapoczątkowali starożytni, został jednak niemal zarąbany na śmierć, kiedy logikę zawłaszczyła teologia. Nie da się bowiem dyskutować porządnie, gdy to co widzimy, jest podporządkowane temu, co powinniśmy widzieć.


W historii nowożytnej renesans tego kultu był powolny i natrafiał na heroiczny opór. Przez pewien czas mogło się wydawać, iż zyskiwał coraz solidniejszy grunt pod nogami, już nie tylko w filozofii, ale również z powodu upodmiotowienia dyskutantów, w miarę jak hierarchiczna struktura społeczna zaczęła stopniowo przeradzać się w strukturę nieco bardziej egalitarną. Marksistą nie jestem, muszę jednak przyznać, że problem własności środków produkcji odegrał tu pewną, może nawet niebagatelną rolę. Inaczej bowiem dyskutuje niewolnik ze swoim właścicielem, a inaczej właściciel sklepu z dostawcą towaru.


Wolny rynek idealny nie był i nigdy nie będzie, zmienia jednak radykalnie relacje między ludźmi i wspomaga dążenie do dobrej roboty, a nie tylko do wzajemnych podstępów. Prakseologia, wymyślona przez  Alfreda Espinasa w końcu XIX wieku, a u nas znana dzięki wysiłkom Tadeusza Kotarbińskiego, jest nauką dla leniwych, czyli dla ludzi, którzy szukają sposobu, aby możliwie najmniejszym wysiłkiem osiągnąć najlepszy skutek. Prakseologia jest nudna w teorii i nudna w praktyce, więc jest rzeczą naturalną, że romantycy mierzący siły na zamiary nie czują do niej mięty. Kiedy przyjechałem w początkach lat 70. ubiegłego wieku do Szwecji, zdumiała mnie powolność z jaką Szwedzi zabierali się do pracy. Niemal zawsze przygotowanie pracy zabierało im więcej czasu niż sama praca i niemal nigdy nie musieli potem niczego poprawiać. Wiele lat wcześniej, bo w roku 1957 pojechałem z Poznania do Warszawy na studia otrzymawszy od ojca polecenie, że mam się spotkać ze skoligaconym profesorem chemii. Profesor przyjął mnie serdecznie i powiedział, że jak już muszę studiować socjologię, to byłoby dobrze, gdybym się zajął spółdzielczością, bo spółdzielczość uczy porządnego dyskutowania o tym, co można zrobić. Zignorowałem profesora chemii i zajęło mi kolejne dwadzieścia lat domyślenie się, co mi właściwie chciał przekazać. (Owszem chodziłem na wykłady Tadeusza Kotarbińskiego, ale ze spółdzielczością mi się wtedy nie kojarzyły.)


Mogłoby się zdawać, że klęska ojczyzny proletariatu i centralnego planowania stanie się okazją do gwałtownego rozkwitu kultu porządnego dyskutowania, niestety tak się nie stało. W systemie gospodarki planowej obserwowałem intrygujący fenomen wysokiej racjonalności dyskusji o tym, jak zaczepić się o plan i pozyskać środki do dalszego trwania i niesłychanie małej racjonalności właściwie wszystkich pozostałych dyskusji, które z wielu względów nie mogły do niczego konkretnego prowadzić. Socjalistyczna gospodarka to industrializacja w systemie pańszczyźnianym, w którym zastanawianie się nad dobrą robotą jest herezją, bowiem wszelka robota miała być słuszna, czyli zgodna z wytycznymi Partii. Nic dziwnego, że zakonspirowani wyznawcy kultu porządnego dyskutowania ucieszyli się upadkiem socjalistycznej gospodarki planowej i mieli przesadną wręcz nadzieję, że teraz dobra robota będzie się wyłaniać z porządnych dyskusji z poszanowaniem kompetencji.                                   


Dekonstrukcja kultu porządnego dyskutowania przyszła ze strony wyalienowanej awangardy ducha, która za nic miała klasowe motto, iż dżentelmeni nie dyskutują o faktach. Idea, że fakty się ustala, a dyskutować można o ich implikacjach, okazała się dla wielu odrażająca i uwłaczająca ludzkiej godności.    


Odradzający się kult porządnego dyskutowania natrafił na odpór ze strony kultu wzajemnie dekonstruujących się równorzędnych narracji. Wszystkie narracje są równe, ale moja jest równiejsza. Fejk niech się fejkiem odciska, a przed porządnym dyskutowaniem uczmy bronić się za młodu. Nie ważne, czy fakt jest prawdziwy, czy fałszywy, ważne kto go ujawnia w przestrzeni publicznej. Jeśli fakt pojawia się z prawicowego  (lewicowego, kościelnego, ateistycznego lub innego wrażego) źródła, jest albo z definicji fałszywy, albo wyjęty z kontekstu i w związku z tym niesłusznie ujawniony oraz szkodliwy. Prawda jest zawsze subiektywna, a w związku z tym, właściwie jej nie ma, ale moja prawda jest prawdziwa.


W tej sytuacji dyskusja jest pracą zmierzającą do zakrzyczenia innych i jest skuteczna, kiedy heretyków zmusza się do milczenia. W gruncie rzeczy o nic innego w takiej dyskusji nie chodzi, więc warcholstwo ma wartość prakseologiczną.


Tyle marudzenia na dzień dzisiejszy, a ponieważ każde zagajenie do dyskusji winno zawierać klarowną propozycję, o czym zagajający chciałby rozmawiać i ku czemu zmierzać ma ewentualna dyskusja, chciałbym zapytać zainteresowanych, czy widzą szanse na podtrzymanie tlącego się gdzieniegdzie kultu porządnego dyskutowania i co możemy zrobić, by ów kult zaczął się odradzać?


Osobiście nie sądzę, iżby była nadzieja na okrągłe stoły uwięzionych w sprzecznych narracjach, być może istnieje szansa na tworzenie maleńkich (półokrągłych) podstolików, przy których zbierać się będą bywalcy pamiętający zapomniane arkana sztuki porządnego dyskutowania. Nie jest to propozycja ruchu społecznego, gdyż obawiam się, że w cywilizacji zderzeń narracji, na taki ruch nie ma dziś społecznego zapotrzebowania. Można jednak próbować wskrzesić pamięć kultu, który odszedł w zapomnienie. Traktat o dobrej robocie czyta się dziś ciężko, ale ogólne zasady prowadzenia dyskusji daje się stosować, osobliwie, gdy próbujemy ustalić, co, gdzie i kiedy, a nie tylko kogo i jak.         


P.S. Magdalena Grochowska w swojej wspaniałej książce Wytrąceni z milczenia przypomina tekst Tadeusza Kotarbińskiego z przedwojennego „Racjonalisty”:

 „Uniwersytet ma być przybytkiem wolnej myśli. Tymczasem wstęp nań mają tylko posiadacze stopnia z religii na maturze. W salach powieszono krzyże, rok akademicki zaczyna się od nabożeństw, Senat akademicki kroczy w procesjach. Profesorów kapłanów obowiązuje złożona papieżowi przysięga antymodernistyczna, a przecież naukowiec może się zobowiązywać jedynie do mówienia prawdy. Do szkół wdziera się przymusowe kłamstwo. Nauczyciel powinien być antyreligijny w takim stopniu, w jakim religia jest antynaukowa. Można zachować przyzwoitość z motywów pozareliginych, nie ze strachu przed piekłem”.

Religia nie jest jedyną narracją zbrojącą w szkaplerz, który chroni przed szukaniem prawdy.