Paradoksy cudu Słońca w Fatimie


Lucjan Ferus 2018-05-06


Podczas tegorocznych świąt wielkanocnych w programach telewizyjnych nie brakowało filmów o tematyce religijnej (jak każdego roku zresztą). Zazwyczaj są to powtórki lub powtórki powtórek, ale czasami zdarza się film, którego jeszcze nie oglądałem. W tym roku, w świąteczny poniedziałek obejrzałem portugalski film biograficzny pt. „Fatima. Cud słońca” z 2017 r. Jest to historia trójki dzieci (jej autentyczność miały podkreślać ujęcia filmowane w kolorze sepii jak na starych fotografiach) z pasterskich rodzin zamieszkujących Fatimę: Jacinty, Franceska i Luci (czyli Hiacynty, Franciszka i Łucji), którym w 1917 r. objawiała się kilkakrotnie Matka Boska na tle korony dębu korkowego.

Nie będę opisywał szczegółowo wszystkich objawień maryjnych, które zdarzyły się w owej małej portugalskiej wiosce tamtego pamiętnego roku. Pisałem już o nich parokrotnie w kontekście tzw. „trzeciej tajemnicy fatimskiej”, dlatego w tym tekście chciałbym zwrócić uwagę na kosmiczny (czy też astronomiczny) aspekt tego wydarzenia, którym był tzw. „cud słońca”. Zanim opiszę swoje wrażenia z obejrzanego filmu, przytoczę wpierw dokładny opis tego cudu, jaki znalazłem w książce Wszyscy jesteśmy dziećmi bogów Ericha von Danikena wydanej w 1991 r. W rozdziale pt. „Wizje z Fatimy” pisze on tak:

„Według wiarygodnych relacji 13 października 1917 r. na cud w Fatimie czekało ok. 70-80 tys. ludzi. Ale miało się to opłacić. Czekano na objawienia, które przedtem wywierały ogromne wrażenie nie tylko na dzieciach. Deszcz lał jak z cebra, warunki były więc raczej podłe. Zdarzyło się jednak coś, co również było częścią tego nadzwyczajnego widowiska. Chmury rozstąpiły się nagle i ukazał się skrawek błękitnego nieba. Zaczął się SŁONECZNY CUD Z FATIMY. /../

 

Słońce zaczęło się zataczać i drżeć, wykonywało gwałtowne ruchy w prawo i w lewo – w końcu jak koło ogniste, zaczęło obracać się z wielką prędkością wokół własnej osi. Strzelały zeń zielone, czerwone, błękitne kaskady barw, zalewając całą okolicę nierzeczywistym /../ nieziemskim światłem. Zjawisko to obserwowały dziesiątki tysięcy osób, a naoczni świadkowie utrzymują, że słońce zatrzymało się potem na kilka minut, jakby chciało dać ludziom chwilę wytchnienia. Lecz wkrótce znów zaczęło wykonywać fantastyczne ruchy, znów było widać olbrzymie fajerwerki nierzeczywistego światła. /../ Po kolejnej przerwie słońce znów zaczęło poruszać w równie wspaniały sposób. Cud trwał 12 minut, a widać go było w promieniu 40 km”.

Jak ów cud wyglądał na filmie? W powyższej relacji jest znamienne zdanie: „Zdarzyło się jednak coś, co również było częścią tego nadzwyczajnego widowiska”. O co w nim chodzi? Otóż z powodu ulewnego deszczu wszyscy obecni tam ludzie byli przykryci parasolami. W pewnym momencie Jacinta (o ile dobrze zapamiętałem), najstarsza z trójki dzieci odezwała się stanowczo do zebranych ludzi: „Zamknijcie parasole!”. Przy pogodzie jaka wtedy panowała, jej polecenie musiało się wydawać dla wielu niedorzeczne. Przez chwilę wahali się spoglądając z niepewnością po sobie, by po chwili zacząć zamykać parasole.

 

I właśnie w tym momencie ulewny deszcz przestał padać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki, ciemne chmury rozstąpiły się na wszystkie strony, odsłaniając czyste błękitne niebo, a na nim wyraźnie widoczne gorejące słońce. Po chwili tarcza słońca zaczęła wykonywać gwałtowne ruchy: zataczała koła na nieboskłonie, „skoki” w jedną i w drugą stronę, w górę i w dół, oraz coś w rodzaju ciasnych pętli następujących po sobie w linii poziomej. W opisach tego cudu użyto określenia „tańczącego słońca”, co dobrze oddawało ów astronomiczny fenomen. Były również owe szaleńcze wirowania słońca wokół swej osi, jak i kolorowe kaskady światła wydobywające się z tego słonecznego wiru. Powyższy cytat dość dokładnie oddawał filmowy obraz, mimo tego, iż daleko mu było do wysokiej jakości i rozdzielczości obrazów współczesnego kina. Tańczące słońce na niebie jednak widać było dość wyraźnie.

 

I cóż ja, ateista mogę powiedzieć o tym cudzie, który ponoć oglądało kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Otóż wbrew pozorom nie będę przytaczał argumentów świadczących o tym, iż była to zbiorowa halucynacja (czyli optyczne złudzenie), któremu musieli ulec zgromadzeni tam świadkowie tego wydarzenia. Wprost przeciwnie: powiem tylko, iż w zalewie tych licznych infantylnych „cudów” (mam na myśli różne „płaczące krwią cudowne obrazy”, pojawiające się „cudowne wizerunki oblicza Pańskiego” na szybie czy kominie, albo „tkanki ludzkiego serca, będącego w agonii”, którą znaleziono na hostii itp.), wreszcie ten jeden cud wydaje mi się godny bożej potęgi.

 

Gigantycznej wręcz potęgi, która (jeśli wierzyć Biblii) pozwoliła Bogu stworzyć cały Wszechświat, wyłącznie wypowiadanymi słowami: „Niechaj się stanie!”. A jest to Byt tak niewyobrażalnie wielki i zawierający niezliczone miliardy gwiazd i światów, że przy tym epokowym wydarzeniu blednie także i ten słoneczny cud z Fatimy. Ale z kolei przy nim bledną wszystkie inne „cuda”, jak np. chodzenie po wodzie czy zamiana wody w wino przez Jezusa, uzdrawianie ślepców i epileptyków, wskrzeszanie zmarłych, czy też wypędzenie złych duchów z opętanych ludzi i posłanie ich w trzodę świń, które przez to potopiły się w jeziorze.

 

Dlaczego uważam, iż ów cud słońca w Fatimie jest wreszcie jedynym cudem godnym potęgi Boga Wszechmogącego? Po pierwsze dlatego, iż zakładam (w tym przypadku), że odbył się on naprawdę i nie był tylko „dziennikarską kaczką”, czy wyrafinowaną mistyfikacją lub zbiorową halucynacją. Po drugie dlatego, iż potrafię sobie wyobrazić SKALĘ, w której musiałby odbywać się ten cud w rzeczywistości, jak i nieuchronne jego konsekwencje w wymiarze kosmicznym, do jakich musiałoby doprowadzić tego rodzaju wydarzenie.           

 

Jeśli chcemy poznać jego rozmiary, należy odpowiedzieć na dwa pytania: z jaką szybkością poruszało się Słońce podczas tego chaotycznego „tańca na niebie”, oraz jaką w tym czasie przebywało drogę. Ciekawy jestem czy któraś z osób tego licznie zgromadzonego tłumu obserwatorów owego niecodziennego zjawiska, zdawała sobie sprawę z rzeczywistej WIELKOŚCI SŁOŃCA, oraz jej relacji do wielkości Ziemi? W razie czego podam: średnica Słońca wynosi ok. 1,4 mln kilometrów i jest ono odległe od Ziemi o 150 mln kilometrów. Nasza planeta natomiast ma średnicę ok. 12,5 tys. kilometrów (czyli zmieściłoby się w Słońcu ponad milion globów ziemskich).   

 

Mamy więc już ogólny kontekst tego zagadnienia, czyli przestrzenne „ramy” w których odbywał się ów kosmiczny spektakl. Czas zatem na dokładniejsze wyjaśnienie, na czym właściwie polegał ów „cud słońca”, bo (o ile mi wiadomo) w licznych relacjach z tego wydarzenia – jak dotąd przynajmniej – nikt nie pokusił się o przybliżenie tego kosmicznego fenomenu od strony fizycznej. Wszyscy skupiali się na jego RELIGIJNYM aspekcie, na pierwszy plan wysuwając optyczne wrażenia jego obserwatorów. Inaczej mówiąc, był on opisywany z ziemskiej (i religijnej) perspektywy, a nie z kosmicznej (astronomicznej).

 

Zacznijmy zatem od próby odpowiedzi na pytanie: jaką drogę przebywało Słonce podczas tego „szalonego tańca na niebie”? Czy można to w jakiś sposób obliczyć? Nie jestem co prawda astronomem, jednak myślę, iż jest pewien sposób. Otóż za podstawę obliczeń posłuży mi średnica Słońca. Patrząc bowiem na ten słoneczny spektakl z perspektywy ziemskiego obserwatora (co również dotyczy oglądanego filmu w telewizji), musimy mieć na uwadze pewien ważny „szczegół” tego pokazu bożej potęgi (ewentualnie potęgi Matki Boskiej Różańcowej, gdyż to ona ponoć objawiła się owym pastuszkom i to ona zapowiadała ten cud): tę widzianą z Ziemi „choreografię” Słońca wykonywało ciało niebieskie, mające średnicę bez mała półtora miliona kilometrów. Ważne, by o tym pamiętać, gdyż z Ziemi nie widać jego ogromu.

 

Zacznijmy więc od tych „okręgów” czy też „pętli” jakie kreśliło Słońce na nieboskłonie. Oglądając to na filmie odniosłem wrażenie, iż mniej więcej miały one 3-5 krotną średnicę Słońca, czyli jakieś 4-7 mln km. Ponieważ wizualne wrażenia są dość zawodne uśrednię ten wynik na 6 mln km. Natomiast te „gwałtowne ruchy w prawo i w lewo” były (na oko) nieco dłuższe, przyjmijmy więc, iż mogły odpowiadać ok. 6-7 średnicom Słońca, czyli liczyć po ok. 8-10 mln km w jedną i w drugą stronę. W takiej (z grubsza biorąc) skali przestrzennej odbywał się ów słoneczny „taniec” obserwowany z Fatimy.

 

Następne pytanie: z jaką szybkością poruszało się Słońce podczas tego „szalonego tańca”? To jest łatwe do obliczenia, ponieważ wykonywane przez Słonce ruchy odbywały się w czasie rzeczywistym, czyli w takim samym jak to było widoczne z Ziemi, tyle że z wyprzedzeniem ośmiominutowym, spowodowanym odległością dzielącą nas od tej najbliższej gwiazdy. Zatem te „okręgi” czy też „pętle”, tak na oko trwały nie dłużej jak przysłowiowe „mrugnięcie okiem”. Przyjmijmy dla łatwiejszego pomiaru, iż trwały nie krócej niż 1 sekundę.

 

Jaki to daje wynik? Otóż okrąg o średnicy 6 mln km daje nam obwód o długości niecałych 19 mln km, którą to odległość Słońce pokonywało w ciągu 1 sekundy. Wygląda więc na to, iż poruszało się ono z szybkością ponad 60c, czyli z sześćdziesięciokrotną szybkością światła. Nie są to dokładne wyliczenia (bo nie mogą być w tych okolicznościach), jednak myślę, że te wszystkie „piruety” Słońca i inne jego gwałtowne ruchy wykonywane podczas tego „tańca” odbywały się mniej więcej w podobnych ramach szybkości, która była kilkudziesięciokrotną szybkością światła (czyli 300 tys. km na sekundę).

 

Co mówi na ten temat fizyka, a szczególnie Teoria Względności Alberta Einsteina? Według niej żadne materialne ciało nie może poruszać się z szybkością światła, ponieważ potrzebna byłaby do tego CAŁA energia Wszechświata. Oczywiście dla Boga nie stanowi to żadnego problemu, gdyż jest on (jak twierdzi religia) wszechmogący, więc nie ma dla niego rzeczy niemożliwych do uczynienia. Dlatego uważam to za PIERWSZY CUD, jaki miał miejsce podczas tego kosmicznego „słonecznego cudu” w Fatimie: przekroczone zostały prawa fizyczne naszej rzeczywistości i to o parę rzędów wielkości.

 

Przyjrzyjmy się teraz owym „wirowaniom” Słońca, do czego parokrotnie doszło podczas tego „tanecznego spektaklu” na niebie. Jak szybko musiała wirować kula Słońca, by obserwator z Ziemi mógł odnieść wrażenie, iż „Słońce zaczęło obracać się z wielką prędkością wokół własnej osi”? Myślę, iż musiało to być przynajmniej parę obrotów na sekundę, by w taki sposób opisać to zjawisko, prawda? A zatem przy obwodzie Słońca liczącym ok. 4,5 mln km, i powiedzmy 4 obrotom na sekundę, daje to mniej więcej 60c szybkości powierzchniowej. Co oznacza, iż powierzchnia Słońca poruszała się z sześćdziesięciokrotną szybkością światła.

 

Czy przy tej zawrotnej szybkości obracania się słonecznej kuli nie wytworzyłaby się tak potężna siła odśrodkowa, iż Słońce rozleciałoby sie na wszystkie strony w płaszczyźnie prostopadłej do osi obrotu? Albo w najlepszym wypadku zrobiłby się z niego cienki placek o np. stukrotnej średnicy Słońca (czyli 140 mln km)? Tak bez wątpienia powinno się stać wg obowiązujących naszą rzeczywistość praw fizyki. A jednak tak się nie stało! Po prostu Bóg na to nie pozwolił (albo Matka Boska, która..itd.). I to jest właśnie ten DRUGI CUD w tym kosmicznym „cudzie słońca”.

 

Mimo tego, iż taki cud powinien grozić poważnymi konsekwencjami. Została przecież zakłócona równowaga, jaka od miliardów lat panowała w Układzie Słonecznym, która „wyznaczała” orbity planet i księżyców, oraz innych ciał niebieskich, jakich jest pełno w przestrzeni kosmicznej. Owe niespodziewane „harce słońca” musiałyby bez wątpienia naruszyć tę równowagę i mogłoby się to objawić np. jakąś kosmiczną katastrofą lub wieloma katastrofami (przynajmniej wśród planet krążących blisko Słońca). A jednak do tego nie doszło. Nie zanotowano nigdzie żadnych skutków cudu „tańczącego słońca”, nawet najmniejszych. Czy to nie dziwne? Nie, jeśli przyjmie się to za celowe działanie boże.

 

Zatem mamy już przeanalizowane dwa cuda: przekroczenie praw natury, oraz brak zauważalnych konsekwencji owego cudu w fizycznym (realnym) świecie, choć powinny być bardzo poważne. Ale to nie wszystko jeszcze, bowiem NAJWAŻNIEJSZY CUD związany z fatimskim „cudem słońca” (jak i z wszystkimi innymi cudami) dopiero teraz opiszę. Zacznę od pytania: o czym nas niedowiarków mają przekonywać te wszystkie cuda, z tym słonecznym włącznie? Oczywiście o tym, że Bóg REALNIE istnieje i że ma nieskończoną moc czy też potęgę. I te różne cuda mają za zadanie potwierdzać tę (jakże oczywistą dla wierzących) prawdę.

 

Jednakże trudno mi pojąć, po co Bóg miałby czynić te wszystkie cuda, nawet te najbardziej spektakularne, jak ów „cud słońca” w Fatimie? Przecież dla każdego myślącego i zarazem wierzącego człowieka, powinien wystarczyć fakt stworzenia przez niego niewyobrażalnie wielkiego Wszechświata, zawierającego niezliczone miliardy miliardów gwiazd i światów, czyż nie? Jakiż to cud na naszej planecie (maleńkiej drobince w otaczającej nas pustce Kosmosu), może być porównywalny z tym aktem stwórczym Boga, sprzed miliardów lat? Czy w porównaniu z tym dziełem, cokolwiek jeszcze mogłoby bardziej zachwycić boże stworzenia – ludzi? Raczej mało prawdopodobne, zważywszy na skalę tej kreacji.

 

Po co więc Bóg uparcie „rozmienia się na drobne” i czyni te (bez wyjątku) infantylne cuda? Myślę, że dla religijnych (i mądrych) osób, które wierzą, iż Bóg jest stwórcą Wszechświata, nie powinien być potrzebny żaden dodatkowy „cud”, by być pewnymi jego nieskończonej i niczym nie ograniczonej mocy. Boży akt stwórczy, który powołał do istnienia Wszechświat przebija o wiele rzędów wielkości każdy lokalny cud, nawet taki, jak ten w Fatimie, który się odbył z udziałem naszej centralnej gwiazdy – Słońca. Tym bardziej, że te wszystkie cuda (o których religie przekonują wiernych, iż są prawdziwe) wcale nie świadczą dobrze o Stwórcy, a wręcz przeciwnie: jego wizerunek bardzo traci z tego powodu.

 

Dlaczego tak uważam? Z powodu bardzo prostego rozumowania, na które chyba stać każdego człowieka używającego rozumu zgodnie z przeznaczeniem. Weźmy za przykład ów „cud słońca” w Fatimie. Jaką niewyobrażalną mocą musi dysponować Byt, który potrafi z taką łatwością i z taką niewiarygodną szybkością poruszać gwiazdą mającą objętość milion razy większą niż planeta Ziemia? I w jakim celu to uczynił? Po to tylko, aby zademonstrować bardzo nielicznej (w kontekście całej ludzkości) grupie ludzi swoją gigantyczną moc. Jak wytłumaczyć tę infantylną bożą cechę, polegającą na potrzebie popisywania się przed swymi rozumnymi stworzeniami, swoimi ogromnymi możliwościami? 

     

Zamiast je wykorzystać na stworzenie DOSKONAŁYCH istot rozumnych, żyjących w doskonałym świecie, w którym nie byłoby zła, przemocy, ani też przelewu krwi ludzkiej i zwierzęcej, a przede wszystkim nie istniałoby coś takiego koszmarnego, co nazywa się „łańcuchem pokarmowym”, czyli wszyscy wszystkich pożerają. Dlaczego ten nasz Bóg (właściwie bogowie, gdyż ludzkość NIGDY nie miała jednego Boga) tak wiele energii i swojej uwagi poświęca na to, by różnymi cudami przekonywać ludzi do wiary w siebie, a nic nie zrobił i nie robi w tym kierunku, aby jego rozumne stworzenia były doskonałe – godne swego wszechmocnego i wszechwiedzącego Stwórcy?

 

Religie wmawiają od wieków wiernym, iż Bóg jest nieskończenie miłosierny, i że bardzo kocha ludzi, iż wręcz „nieba by im przychylił”, byle tylko ulżyć ich pożałowania godnemu losowi. Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie w tej kwestii. Myślę, że gdyby Bóg naprawdę kochał ludzi, nie wystawiałby ich na pokuszenie w raju (wszak wiedział już nieskończenie wcześniej, iż będą kuszeni przez podstępnego węża, i że nie oprą się tej pokusie, prawda?), lecz sam, dobrowolnie dałby im WIEDZĘ na temat istoty dobra i zła, niezbędną do tego, by dokonywali właściwych wyborów w życiu i sami decydowali o swym losie.

 

Można domniemywać, że Bóg tego nie chciał i wolał „prowadzić ich za rączkę” przez życie, samemu decydując co jest dla nich dobre, a co złe, nieustająco roztaczając nad nimi swoją „opiekę”. Dał im ponoć wolną wolę, ale nie uwzględnił w niej wolności od siebie, od swojej wymagającej i zachłannej „miłości”. A co do nieskończonego ponoć bożego miłosierdzia; to też jest fikcja jak i ta boża „miłość” do ludzi. Gdyby Bóg był nieskończenie miłosierny, przebaczyłby ludziom to nieposłuszeństwo w raju (popełnione w nieświadomości), gdyż była to JEDYNA najwłaściwsza chwila na zademonstrowanie ludziom tej pięknej cechy.

 

Jak wynika z Biblii, Bóg nie przebaczył ludziom w raju ich występku, wolał dopuścić do ich UPADKU, który poskutkował grzechem pierworodnym człowieka i jego śmiertelnością. Z takich właśnie protoplastów o skażonej grzechem naturze, Bóg wywiódł rodzaj ludzki, wiedząc doskonale jakie to będzie miało tragiczne i opłakane skutki w przyszłości. Ale cóż,.. skoro Bóg chciał być LEKARZEM ułomnego i grzesznego człowieka, a nie Stwórcą doskonałych istot rozumnych, które z powodzeniem mogłyby się obejść bez takiego „lekarza” i jego nieskutecznego „leczenia”, to cóż my, jego stworzenia, możemy na to poradzić?

 

Czy to oznacza, iż mamy takiego prymitywnego Boga/bogów? Oczywiście, że nie! Oznacza to jedynie, iż ludzie wierzący mają wpojone od dziecka infantylne WIZERUNKI BOGÓW, które są dziełem ludzkiej wyobraźni. Inaczej mówiąc, nasi bogowie zostali stworzeni przez nas, na nasze podobieństwo i obraz. Dlatego właśnie te wszystkie pseudo cuda, zamiast przekonywać mnie, do istnienia Boga i jego niewyobrażalnej potęgi, uświadamiają mi dobitnie jaki zachodzi PARADOKS w tym przypadku. Otóż ani ilość tych cudów, ani ich okazałość nie zmieni w żaden sposób „faktu”, iż Bóg, który potrafi je uczynić, nie potrafi (albo nie chce) stworzyć doskonałych istot rozumnych – ludzi.

 

I właśnie ten „paradoks czynienia cudów” (jak go określiłem) przez wszechmocnego i wszechwiedzącego Boga, który wszystko może i wszystko potrafi,.. oprócz tego jednego „drobiazgu” – moim zdaniem czyni BEZSENSOWNYM wszelakie cuda, niezależnie od ich skali i złożoności. Im więcej ich prawdziwi twórcy przykładają wagi do zademonstrowania w nich potęgi bożej, tym wyraźniej ów paradoks jest dostrzegalny i zapewne tym więcej ludzi uświadomi go sobie i wyciągnie z tego właściwe wnioski. To taki żart na koniec? Może…

 

Maj 2018 r.                                        ----- KONIEC-----