Niebo naprawdę istnieje? To i piekło też?


Lucjan Ferus 2018-01-28


Jak to zazwyczaj bywa w święta, w telewizji było mnóstwo filmów i programów rozrywkowych, choć tych co utrafiałyby w mój gust i nie byłyby którąś z rzędu powtórką, można było policzyć na palcach jednej ręki. Obejrzałem dwa, może trzy dobre filmy (wliczając w to parodniowy okres przedświąteczny), a pośród nich mój ulubiony, który oglądam od lat, kiedy tylko jest emitowany (a pojawia się on tylko w okresie świątecznym). Mam na myśli „Ekspres polarny” Roberta Zemeckisa z 2004 r., którego podziwiam za wspaniałą wyobraźnię, cechę najbardziej chyba cenioną przeze mnie u ludzi.

I wcale nie przeszkadza mi fakt, iż ten wyjątkowy film (wykonany nowatorską i bardzo kosztowną metodą „zaawansowanego przechwytywania ruchu” opracowaną przez samego Zemeckisa), traktuje o odzyskiwaniu WIARY w świętego Mikołaja przez chłopca, który zaczął wyrastać z dziecięcej łatwowierności i stawać się… racjonalnie myślącym sceptykiem. Oglądając ten wspaniały film nieodmiennie odczuwam żal, iż dziecięcy stan niewinnej nieświadomości mam już dawno za sobą, i że w realnym życiu nie można się cofnąć do owego stanu umysłu sprzed wielu, wielu lat. A czasem, aż chciałoby się…

 

Ten film dotyka w mojej psychice jakiejś emocjonalnej struny, powodującej, że odczuwam wtedy coś w rodzaju tęsknoty za – jakby to ująć? – „czystym stanem wiary”, nie skażonej żadnymi wątpliwościami. I w takim momencie nawet żałuję, iż w swoich wieloletnich poszukiwaniach „prawdy o Bogu”, nie znalazłem takiej religii, na której nie dostrzegłbym odciśniętego piętna ludzkiej „radosnej” twórczości. Niestety, każda religia jest pełna sprzeczności i jest tak samo ułomna jak jej twórca – człowiek (jak to ujął Hitchens, religie noszą „stempel niskiego pochodzenia”). Nie napotkałem takiej, która w równym stopniu odpowiadałaby wymaganiom nie tylko mojego serca (umownie ujmując), ale też mojego rozumu. No cóż, widocznie w niektórych przypadkach jest to nie do pogodzenia.

 

Dodam jeszcze, iż w tym roku miałem jeszcze większą frajdę z tego filmu, bo po raz pierwszy oglądałem go z młodszą wnuczką. Od paru już lat chciałem, by go obejrzała i wreszcie to się stało. Jej również film się podobał, była nim mocno podekscytowana i długo potem o nim rozmawialiśmy. Jednakże nie o tym filmie chcę napisać, lecz o zupełnie innym; amerykańskim dramacie obyczajowym, noszącym tytuł „Niebo istnieje naprawdę”. Zaszedł tu dziwny paradoks, bowiem film animowany – czyli z założenia przeznaczony dla dzieci – wydał mi się o wiele bardziej interesujący i mądry, niż film będący produkcją przeznaczoną dla dorosłej widowni. Zanim coś napiszę o nim od siebie, wpierw opowiem go w skrócie.

 

Otóż w małej miejscowości oddalonej od wielkomiejskiego zgiełku, pośród niewielkiej społeczności, w której wszyscy się znają i przyjaźnią, żyje pewien mężczyzna z żoną i dwójką dzieci; dziewczynką i czteroletnim chłopcem o imieniu Colton. Ów mężczyzna jest pastorem w miejscowej świątyni i przewodnikiem duchowym tej społeczności. Nie będę opisywał jego licznych problemów życiowych (małżeńskich, finansowych i zdrowotnych), skupię się tylko na tym, co w tej opowieści jest najważniejsze. Pewnego dnia jego synek zaczął wymiotować, dostał wysokiej gorączki, a w końcu stracił przytomność. Zaniepokojeni rodzice zawieźli go autem do miasta, gdzie w szpitalu lekarze zbadali go i stwierdziwszy pęknięcie wyrostka robaczkowego, postanowili natychmiast przeprowadzić operację.

 

W tym czasie matka chłopca dzwoni do znajomych, aby wszyscy modlili się za niego. Natomiast jego ojciec pastor, udaje sie do szpitalnej kaplicy i w napadzie złości zaczyna czynić Bogu wyrzuty, że zbyt mocno go doświadcza. Członkowie lokalnej społeczności poważnie potraktowali prośbę o modlitwę przerażonej matki i wszyscy „jak jeden mąż” modlili się za udaną operację jej synka. Na szczęście los był dla niego łaskawy i po jakimś czasie chłopiec całkowicie powrócił do zdrowia i do domu. Lekarze przyznali się wtedy rodzicom, iż nie dawali mu większej szansy na przeżycie, gdyż przypadek był bardzo ciężki. Ich zdaniem musiał nastąpić jakiś cud, że chłopiec wyzdrowiał.

 

Można się tylko domyślać, iż przyczyniła się do tego szczera modlitwa okolicznych mieszkańców. To jednak nie wszystko jeśli chodzi o cudowności związane z owym wydarzeniem. Pewnego razu podczas rozmowy z ojcem, chłopiec powiedział, że w czasie, kiedy lekarze przeprowadzali na nim operację, on – a raczej jego duch – unosił się w górze i na przykład widział swoją mamę, która rozmawiała przez telefon, oraz tatę, który w kaplicy wykłócał się z Bogiem. Słyszał też śpiew aniołów (i widział ich) i nawet chciał, by zaśpiewali jego ulubioną skoczną piosenkę, ale wyśmiały dobrotliwie ten pomysł.

 

Paradoksalnie, jego rodzice ze sceptycyzmem przyjmowali te opowieści, a pastor nawet spotkał się z miejscowym psychologiem, by poradzić się w tej niecodziennej sprawie. Niestety trafił na niewierzącą panią psycholog, która przedstawiła mu naukowy punkt widzenia na ten problem. Według niej, były to halucynacje mózgu chłopca, dlatego w takich sytuacjach każdy widzi Boga tej religii, w której się wychował. Oczywiście, nie takiego wytłumaczenia spodziewał się usłyszeć ojciec, który był przecież pastorem. Nie pomogła mu więc pani psycholog w zrozumieniu (religijnym?) tego problemu.

 

Potem było coraz „gorzej”, gdyż chłopiec coraz więcej wyjawiał rewelacji, które dorosłym trudno było zaakceptować, mimo, że wszyscy byli głęboko wierzący. Jak na przykład tą, że osobiście rozmawiał z Jezusem, który ma konia we wszystkich kolorach tęczy. Przedstawił mu on także nieco starszą dziewczynkę, która okazała się… jego pierwszą siostrą, zmarłą w łonie matki, która poroniła pierwszą ciążę. Podczas tej wizyty w niebie, chłopiec rozmawiał też z nieżyjącym już dziadkiem pastora, który z dumą się o nim wyrażał. Na pytanie ojca, jak jest w niebie, chłopiec odparł, że tak samo jak na ziemi tylko o wiele piękniej.

 

Zapewniał on też, że Jezus wszystkich bardzo kocha, więc nikt nie powinien bać się śmierci. Kiedy ojciec spytał go, jak Jezus wygląda i pokazał mu różne jego „podobizny” namalowane przez znanych artystów, okazało się, iż żadna z nich nie odpowiada jego fizjonomii. Dopiero kiedy zobaczył portret Jezusa namalowany przez małą dziewczynkę, która doświadczyła śmierci klinicznej i postanowiła przekazać w tworzonych przez siebie obrazach gdzie była w tym czasie i co widziała – chłopiec stwierdził, że tak właśnie wygląda Jezus. Rzeczywiście „nieco” odbiegał wyglądem od wszystkich „portretów” malowanych przez różnych artystów.

 

Po jakimś czasie przybyła do nich z dużego miasta pani redaktor z popularnej gazety, przeprowadziła z chłopcem długi wywiad i zrobiła mu zdjęcia z rodziną. I wtedy cały świat dowiedział się o jego pobycie w niebie i rozmowach z Jezusem i aniołami. Nie będę opisywał dość różnorodnych reakcji ludzi na te nadprzyrodzone rewelacje głoszone przez czteroletnie dziecko, bo nie o to teraz chodzi. Film kończy się wzruszającym kazaniem wygłoszonym przez pastora, w którym wytknął on wszystkim, ale przede wszystkim sobie, błędne podejście do biblijnych prawd, które spowodowało, że nie dowierzano chłopcu, kiedy opisywał swoje wizje, jakich doświadczył podczas narkozy.

 

Zaznaczono na koniec, iż film powstał na podstawie książki napisanej przez owego pastora, a książka jest opisem rzeczywistych wydarzeń i doświadczeń ludzi biorących w nich udział. Stąd właśnie jest jej tytuł: „Niebo istnieje naprawdę”. To tyle, jeśli chodzi o krótki opis tego filmu. Przyznam się, iż nie byłem nim usatysfakcjonowany. Przede wszystkim dlatego, iż jego głównym bohaterem jest czteroletnie dziecko i do jego znikomych możliwości postrzegania i doświadczania rzeczywistości dopasowany jest nie tylko ciąg filmowych wydarzeń, które ono przeżywało, ale też bardzo jednostronna, powierzchowna i okrojona z głębszych treści problematyka religijna.

 

Co prawda dobrze dopasowana do ograniczonej umysłowości małego dziecka, ale jednak budząca duży niedosyt u osób dorosłych i pozbawionych dziecięcej łatwowierności. Wyglądało to tak, jakby Autor tej książki i filmu nie miał odwagi spojrzeć na ten problem z pozycji dorosłego człowieka, dlatego posłużył się postacią małego dziecka, które w przedstawionej sytuacji nie dostrzega niczego niewłaściwego, co można by skrytykować z pozycji rozumowych. Być może chodziło mu tylko o to, aby podbudować ludzkie ego, które z natury boi się śmierci i nieistnienia, a nie o to, by zaspokoić naszą świadomość, która także w tej kwestii ma wiele pytań do zadania i wiele wątpliwości.

 

Dlatego też nie mogę się oprzeć, by nie napisać swojej wersji „niebiańskiego” aspektu owego filmu. Z góry uprzedzam, iż nie będzie to historia oparta na realnych wydarzeniach mających miejsce w (naszej?) rzeczywistości. Już prędzej będzie to bliższe tłumaczeniom filmowej pani psycholog o halucynacjach niedotlenionego (albo zbyt dotlenionego) mózgu, który w takiej ekstremalnej sytuacji ma lepszy dostęp do podświadomości. A może raczej do nadświadomości, z racji na religijny aspekt tego problemu?

 

Biorąc także pod uwagę katolicki charakter naszej kultury, chłopiec ów będzie nosił bardziej swojskie imię i miał raczej ok. 10-12 lat, a jego ojciec nie będzie pastorem z jakiejś heretyckiej religii (żonaty i dzieciaty sługa Boży? Fuj!). Jest on zatem Polakiem i katolikiem, co wydaje się najbardziej właściwym połączeniem w naszej Ojczyźnie. Jedynie operację pozostawiłbym taką samą, chociaż w kontekście zapaści w jakiej znajduje się nasza służba zdrowia, być może byłoby inne jej zakończenie. To jednak nie ma istotnego wpływu na bieg opisywanych wydarzeń, niech więc tak pozostanie. A zatem było to tak:

 

                                                           ------ // ------

Kiedy ciało owego chłopca leżało na operacyjnym stole, a lekarze przeprowadzali operację pękniętego wyrostka robaczkowego, jego dusza mimowolnie odwiedziła niebo, gdzie akurat chór anielski dawał popis swoich wokalnych umiejętności. Chłopiec rozglądał się wokół z ciekawością, gdyż wyglądało to tak, jakby znalazł się w jakimś gigantycznym pomieszczeniu (świątyni?), którego strop przysłaniały chmury, a przez bardzo wysokie okna dostawały się do środka słoneczne promienie, rozświetlając całe wnętrze niesamowitą jasnością. I z tego światła wyszła wysoka postać i zaczęła wolno zbliżać się do chłopca. Gdy ów tajemniczy nieznajomy podszedł do niego na wyciągnięcie ręki, spytał:

 

- Wiesz kim jestem?  Chłopiec odparł:

- Nie, ale będę wiedział, jak się przedstawisz.

Nieznajomy roześmiał się:

- O! Mówimy sobie na ty!?  

- No, tak,. sam przecież zacząłeś…        

- Rzeczywiście, masz rację. A zatem, jestem Jezus Chrystus, Syn Boży.  

- Miło mi, a ja jestem Szymon Jakub, syn nauczyciela katechety w naszej szkole.  

 

I chłopiec bez żadnego skrępowania wyciągnął dłoń i podał ją nieco zaskoczonemu mężczyźnie, który przyglądał mu się uważnie przez dłuższą chwilę, a potem rzekł:  

- Widzę, że moje imię nie robi na tobie żadnego wrażenia; ani nie padasz na kolana przede mną, ani nie jesteś onieśmielony moją boską osobą,… naprawdę wiesz przed kim stoisz?

 

- Pewno, że wiem! Było nie było, jestem synem katechety i mało to się nasłuchałem „kazań”, w których nieodmiennie jestem pouczany w kwestiach moralności? Ileż to razy marzyłem wtedy, by z tobą porozmawiać i spytać u źródła, jak powinno się rozumieć niektóre niepojęte dla mnie problemy religijne. Może dla dorosłych są one oczywiste, ale dla mnie wiele rzeczy w religii jest zbyt trudnych do zrozumienia, bym mógł w nie uwierzyć..

 

- Ale mimo to, chyba jesteś wierzący?!

- Jestem,.. ale nie we wszystko. Jak w tym dowcipie o Jasiu. Na lekcji religii katecheta pyta Jasia: - Wierzysz, że Pan Jezus nakarmił parotysięczny tłum głodnych ludzi pięcioma chlebami i dwoma rybami? Jasiu na to: - Wierzę,.. ale w to, że się najedli, to już nie!”.

- Ha! Ha! Dobre! Nie znałem tego! – Jezus roześmiał się w głos, a chłopiec dokończył:

- Cieszę się, że los umożliwił mi rozmowę z tobą, może wreszcie się dowiem o sprawach, które mnie interesują.

 

- Miło mi to słyszeć! Widzę, że należysz do nielicznej grupy osób, które w tak młodym wieku interesują się problematyką religijną. Co chciałbyś wiedzieć? Może jak jest w niebie?

- O tak! Ciekawi mnie to, bo z opowieści taty wynikałoby, że przebywające tu dusze oprócz wspólnych śpiewów z aniołami i kontemplowaniu oblicza bożego, nic poza tym nie robią. To prawda? Na śmierć bym się zanudził i to w krótkim czasie!

- Nie jest tak źle jak myślisz. Jest tu wiele innych atrakcji,.. tyle, że duchowych.

 

- To znaczy, że co?  To wszystko, co jest związane z naszą cielesnością, tu nie ma racji bytu?

- Oczywiście, że nie! Przecież to właśnie wasza cielesność rodzi pokusy do grzeszenia…

- I mimo tego podoba się ludziom tutaj? Nie mogę w to uwierzyć!

- Nie myśl o tym na razie; na wszystko przyjdzie właściwa pora. Nie chciałbyś wiedzieć na przykład, czym zajmują się aniołowie w wolnym czasie od obowiązków? Albo poznać jakieś szczegóły z mojego prywatnego życia spędzanego tutaj? A wiesz, że mam konia mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy? Chciałbyś go zobaczyć?

 

- Może niekoniecznie teraz; takiego kolorowego konia potrafię sobie wyobrazić. Wolałbym poznać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, których to sam nie potrafię sobie udzielić – chłopiec obstawał przy swoim.

- To czemu nie zwróciłeś się z tym do swego ojca? Skoro jest katechetą, to zapewne powinien znać wszystkie odpowiedzi na te „nurtujące cię” pytania, czyż nie?

 

- Czasem próbuję z nim porozmawiać o tych sprawach, ale zazwyczaj zbywa mnie formułką, że prawdziwa wiara nie potrzebuje zrozumienia lecz zaufania Bogu, iż jego słowa wyrażają prawdę. Ale jak rozpoznać, które słowa są Boga, a które są ludzi wypowiadających się w imieniu Boga? Ja tego nie potrafię, a na pomoc taty w tej kwestii nie mam co liczyć.

- No dobrze,.. wysłucham więc twoich „poważnych” pytań i spróbuję na nie odpowiedzieć. I obiecuję, że nie będę się śmiał, jeśli będą zbyt dziecinne. Masz moje słowo!   

 

- Zacznę od tego, co jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe, a zarazem bulwersujące. Chodzi mi o naszych osobistych Aniołów Stróżów. Według religii, w której jestem wychowywany sprawują oni nad nami nieustanną, niewidoczną opiekę, nie pozwalając, by przytrafiło się nam coś złego. Jeśli jest to prawdą – a podobno jest – to dlaczego tak wiele dzieci cierpi z bardzo wielu powodów? Często krzywdzą je dorośli, a nierzadko ich najbliżsi: rodzice lub rodzina. W niejednym kraju wiele dzieci ginie z ich rąk, mnóstwo też ginie w wojnach prowadzonych przez dorosłych, lub z głodu nękającego pewne rejony Ziemi.

 

Jak to jest więc z tymi naszymi Aniołami Stróżami? Jeśli istnieją naprawdę, to dlaczego są tak nieskuteczni? Czy ponoszą jakieś konsekwencje swych zaniedbań opiekuńczych? Czy ktoś ich rozlicza z tej odpowiedzialnej pracy? Dlaczego religia każe w nich wierzyć i modlić się do nich, natomiast bezlitosna rzeczywistość nakazuje być sceptykiem w tym względzie. Wydarza się bowiem zbyt wiele przypadków niezawinionego zła, do których nie powinno dojść gdyby ci aniołowie istnieli, a jednak dochodzi aż nazbyt często. Jak można to wytłumaczyć inaczej, jeśliby odrzucić nasuwający się wniosek o nieistnieniu tychże nadprzyrodzonych istot?

 

- Hmm… zaskoczyłeś mnie chłopcze tym pytaniem. No, no! Takie zainteresowania w twoim wieku są raczej rzadkością. Ten problem jest jednak zbyt skomplikowany, abym ci go wytłumaczył tak od ręki. Masz jeszcze jakieś inne pytania, które chciałbyś mi zadać?

 

- Owszem mam! Ale dotyczy to także powyższego problemu. No, bo tak: skoro istnieje Opatrzność Boża i to ponoć trzystopniowa, a w Piśmie Świętym napisano, iż „żaden wróbelek nie spodnie z drzewa, jeśli On tego nie będzie chciał”, to do czego są jeszcze potrzebne Anioły Stróże? Czyżby sama Opatrzność nie rozwiązywała w wystarczający sposób problemu zapewnienia bezpieczeństwa stworzeniom bożym – istotom rozumnym?  

 

- No, tak! Mogłem się tego spodziewać! Nie zadowalają cię zwykłe problemy egzystencjalne, co? Ludzi zazwyczaj interesuje czy naprawdę istnieje niebo? A gdy się w tym upewniają, ich radość nie ma granic i nie interesuje ich już nic więcej. Jak widzę, z tobą jest zupełnie inaczej!

- Ależ to dziwne, że nie interesuje ich już nic więcej! Moim zdaniem, kiedy już upewnili się co do istnienia nieba, powinno ich coś jeszcze zainteresować i to o wiele bardziej!

- Tak? Co masz na myśli? Zaraz, niech zgadnę… czy się do niego dostaną, tak?

 

- Nie o to mi chodzi! Ja na ich miejscu zainteresowałbym się przede wszystkim czy oprócz nieba, także istnieje piekło. Według religii są one ze sobą ściśle powiązane: pośmiertna nagroda dla przyjaciół Boga, ale też i kara dla jego nieprzyjaciół. A skąd ci ludzie, którzy upewniwszy się o istnieniu nieba, mogą mieć pewność, że właśnie tam trafią po śmierci, a nie do piekła właśnie? Skąd mogą wiedzieć jaki werdykt zapadnie na Sądzie Ostatecznym? To, że istnieje niebo jeszcze o wszystkim nie świadczy. Aż dziwne, że wielu ludziom wystarcza taka iluzoryczna pociecha, a nie dostrzegają drugiej, złowieszczej strony tego problemu.

 

- No, no! Zaciekawiasz mnie! Masz jeszcze jakieś przemyślenia w tej kwestii?

 

- Przemyśleń mam dużo, ale skoro nasza rozmowa zeszła już na temat kary piekła, to wytłumacz mi proszę jedną rzecz: religia uczy, że to człowiek jest winny zaistnienia zła w dziele bożym, bo nie posłuchał Boga w raju. Ale uczy ona też, iż Bóg jest wszechmocny, wszechwiedzący, wszechobecny w swoim dziele i miłosierny. Mógł więc nie dopuścić do upadku człowieka w raju, bo wiedział już dużo, dużo wcześniej, że do tego dojdzie, prawda? W ostateczności mógł też przebaczyć ludziom, skoro jest także nieskończenie miłosierny. Dlatego zastanawia mnie, czego Bogu zabrakło, by nie obwiniać swego stworzenia za istnienie zła w jego dziele? Nie potrafię tego dociec!

 

No i jeszcze na dodatek to nieszczęsne piekło! Gdybyś zaprzeczył, że piekło istnieje, to wtedy mógłbym uwierzyć w istnienie nieba. Niestety nie potrafię jednocześnie uwierzyć w jedno i drugie, gdyż wyłania się z tego sprzeczny wizerunek Boga. Skoro jest on miłością i kocha ludzi, czego dowodem ma być istnienie nieba, to dowodem czego ma być istnienie piekła? Tego, że ich jednocześnie nienawidzi? Czy ktoś kochający ludzi, wymyśla dla nich wieczne męczarnie w ogniu piekielnym, gdyż zawiedli jego oczekiwania? Taka miałaby być ta „boża miłość” do ludzi? Wierni bezmyślnie powtarzają: „Karą za grzech jest śmierć”, ale jak się ma śmierć do wieczystych mąk piekielnych?! Nie potrafię w to uwierzyć i zaakceptować tego.

 

- Zejdź mi z oczu chłopcze! Jesteś mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki!

- Dziwi cię to? Przecież jestem człowiekiem! Wytłumacz mi na czym polega ten „Boży sposób myślenia”, to może w to uwierzę..-  ale Jezus odwrócił się bez słowa i zaczął oddalać się w otaczającej go zewsząd jasności. Ten porażający blask był nie do zniesienia i chłopiec instynktownie zaczął mrużyć oczy. I wtedy ku swemu wielkiemu zdziwieniu usłyszał głos:

- Jest reakcja źrenic na światło! Odzyskuje świadomość, dzięki Bogu...

 

A kiedy Szymon już całkiem otworzył oczy, zobaczył pochylających się nad nim lekarzy i pielęgniarki. I to jeden z nich świecił mu w oczy latarką, sprawdzając jego reakcje. Pytali go czy ich słyszy i czy wie gdzie się znajduje, a on rozejrzawszy się wokół skinął głową, iż wie, choć jeszcze przez dłuższą chwilę trudno mu było w to uwierzyć. Czy to, co widział i słyszał było rzeczywistym przeżyciem, czy tylko grą jego wyobraźni? Ma przed sobą dużo czasu, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Szkoda tylko, że nie doczekał się żadnej odpowiedzi, na pytania, które zadał „tam”,.. a może jednak je otrzymał?

 

Taką lub podobną rozmowę chłopca z Jezusem wolałbym usłyszeć i zobaczyć w jakimś polskim filmie, który pokazywałby nieco inny punkt widzenia na religijne „prawdy”, jak tylko ten, który obowiązuje od wieków, czyli „na kolanach”. Zamiast zalewu naszej telewizji amerykańskimi filmami pokazującymi przemoc, zbrodnie, zabójstwa, oszustwa, strzelaniny, ucieczki i pościgi – jednym słowem promujących „kulturę śmierci” tak potępianą przez naszego świętego papieża Jana Pawła II, jak i przez równie święty Kościół rzymskokatolicki – powinny być produkowane i takie filmy. Takie, które dawałyby widzowi coś do myślenia. Ale cóż, widocznie nasza „świątobliwa” Telewizja podporządkowana jest innemu, wyższemu i silniejszemu bogu – Mamonie.   

 

Styczeń 2018 r.                                  ---- KONIEC----