Czy wielokulturowość jest utopią?


Andrzej Koraszewski 2017-11-15


Tytułowe pytanie jest niemal groteskowe. Wielokulturowość towarzyszy nam od czasu pierwszych handlowych osad, by rozwinąć się w kulturę w pierwszych imperiach, a w naszych czasach globalizacji, komunikacji lotniczej i nasilającej się migracji jest zjawiskiem nieuniknionym. Izolowane społeczności to przeszłość (która nawet w przeszłości była rzadkością). Czym się różni dzisiejsza wielokulturowość od tej w Babilonii, w starożytnej Aleksandrii, w Atenach, czy w Rzymie? Przede wszystkim tym, że dociera również do najdłużej izolowanych miejsc na świecie.

Migracje również towarzyszyły nam od zarania dziejów, czasem powodując zniszczenia, czasem przyczyniając się do rozkwitu. Tylko w drugiej połowie XIX wieku ponad 50 milionów ludzi uciekło ze swoich krajów w poszukiwaniu lepszego miejsca na Ziemi. Jedni z Europy za ocean inni z Azji do Afryki, jeszcze inni w ramach tych samych regionów. Czasem była to migracja sezonowa, czasem trwała. Określenie wyjazd „na saksy” jest nadal silnie obecne w naszym języku, chociaż mało kto pamięta, kiedy te masowe wyjazdy na sezonową pracę do Saksonii się zaczęły. Wędrówki Wandali czy Mongołów przypominają nam o potrzebie bezpiecznych granic, ale warto również przypominać określenie „melting pot” (tygiel narodów) na społeczeństwo amerykańskie, gdzie naród powstał jako zlepek uciekinierów ze wszystkich zakątków świata. W pewnym sensie podobnym „tyglem narodów” jest dziś Izrael, gdzie schronienie znaleźli zarówno uciekający przed prześladowaniami Żydzi z Europy, Azji, Afryki i Ameryki, jak i ludność arabska (korzystająca z demokracji i możliwości, jakich nie ma w żadnym kraju arabskim) i ludzie tacy jak na przykład bahaici prześladowani w krajach swojego zamieszkania.


Od niepamiętnych czasów przyjazna wielokulturowość była charakterystyczną cechą wielkich centrów handlowych, natomiast izolacja i etniczna czystość gwarantowała zastój i zacofanie.


Zdumienie budzi zarówno przesadny zachwyt dla wielokulturowości, jak i przesadny lęk przed wielokulturowością. Wielokulturowość, tam gdzie ona funkcjonuje bez konfliktów, jest czymś cudownym. Jeszcze niedawno w londyńskim, paryskim czy nowojorskim metrze człowiek przyglądał się z zachwytem (i bez lęku) różnorodności ludzkich typów. Współcześnie najciekawszym efektem wielokulturowości są czołowe uniwersytety świata, gdzie (w szczególności w naukach ścisłych) nie ma znaczenia kolor skóry, kraj pochodzenia, czy język, którym ktoś mówi w domu, a wyłącznie kompetencje i wspólne zainteresowania. Czytając dziś poważne prace naukowe, patrząc na odnośniki widzimy, w jakim stopniu nauka stała się tyglem narodów. Dziś na wielu uniwersytetach amerykańskich pojawił się rasizm nowego rodzaju, zwrócony przeciwko białej rasie, ale w klasyczny sposób znów akcentujący kolor skóry i pochodzenie, a nie charakter człowieka.    


Wielokulturowość miała zawsze swoje plusy i minusy. Wymuszające ład i bezpieczeństwo centrum często dyskryminowało lokalne języki, religię, obyczaje, nadawało podrzędny status mieszkańcom prowincji. Wolność i równość to dość późne wynalazki. Bez wątpienia wspaniałe, chociaż i na tym polu zdołaliśmy przesadzić. Czasem konieczna jest pewna symetria. Tę dobrze ilustruje zapewne zmyślona anegdota o rozmowie hinduskiego maharadży z brytyjskim gubernatorem prowincji w Indiach. Panowie sącząc trunki ponoć  rozmawiali w pałacu maharadży, uzgadniając warunki  pokojowej koegzystencji kultur. Mam nadzieję – powiedział w pewnym momencie maharadża, że uszanujecie nasz odwieczny obyczaj palenia wdów. Oczywiście – odparł gubernator – mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że będziemy praktykowali nasz stary obyczaj wieszania tych, którzy palą wdowy.


Obyczaj palenia wdów w Indiach został praktycznie wypleniony jeszcze przed zdobyciem niepodległości, chociaż po opuszczeniu Indii przez Brytyjczyków tu i ówdzie zaczął wracać. Oczywiście nie wiemy, na ile brytyjski brak szacunku dla lokalnej kultury przyczynił się do osłabienia chęci  współdziałania ze strony hinduskich elit. Faktem jest, że gotowość elit do akceptacji kolonialnej formuły wielokulturowości zaczęła gwałtownie słabnąć. 


Istotne jest pytanie, co zrobić, by koegzystencja kultur była pokojowa i nie prowadziła do załamania się sytemu? Jak pamiętamy, Rzym upadł z wielu powodów. Zdaniem historyków, decydujące były tu nie tylko ataki z zewnątrz, ale i siły odśrodkowe. W nowszych czasach cesarstwo austro-węgierskie jest ciekawym przykładem rozpadu wielokulturowego organizmu, w którym nie było specjalnie silnego parcia na ujednolicenie.


Przeciwieństwem wielokulturowości jest czystość – czystość religijna, czystość etniczna, czystość ideowa. Okrzyk Allah Akbar oznacza Allah jest największy. To „naj” jest tu niesłychanie istotne, bo to właśnie ono zmienia go w zawołanie bojowe w ustach terrorysty mordującego niewiernych. Mord jest na chwałę boga, jedynego boga, któremu trzeba podporządkować świat i ja jestem jego rycerzem.                


Wydaje się, że w Polsce katolickie zbiry nie są świadome, że biorą przykład ze zbirów islamskich i że są podżegani do nienawiści przez księży, tak jak ich islamscy odpowiednicy z uwagą słuchają swoich imamów. W obydwu przypadkach idea supremacji jest podbudowana idą jedynego prawdziwego boga i lękiem przed zachodnią demokracją, humanizmem i kapitalizmem. 



Stany Zjednoczone powstały z trzynastu brytyjskich kolonii, do których masowo uciekali religijni dysydenci z rozdartej religijnymi wojnami Europy. Spierają się dziś historycy, jak wielkimi bezbożnikami byli założyciele tego nowego państwa i bez wątpienia mamy niezliczone dowody na to, że uważali religię za źródło anarchii, wojen i chaosu. Ale też dwieście lat poprzedzające założenie Stanów Zjednoczonych to było w Europie (i w samej Wielkiej Brytanii) dwieście lat krwawych wojen religijnych. Dla europejskich konserwatystów odpowiedzią na wojny religijne była idea dominacji jednej religii i bezwzględnego terroru wobec heretyków. Dla ojców założycieli Stanów Zjednoczonych taką odpowiedzią mogły być tylko bezwzględnie przestrzegane gwarancje pełnej swobody religijnej dla obywateli i zakaz religijnej propagandy w instytucjach państwowych.

 

Brytyjska kolonizacja Ameryki zasadniczo różniła się od kolonizacji hiszpańskiej, portugalskiej a nawet francuskiej. Brytyjczycy postanowili skorzystać z okazji i pozbyć się z kraju niespokojnych duchów. Jak pisał Adam Smith: „Anglia w odległym świecie nabyła ogromną posiadłość dla tych swoich poddanych, którym było zbyt ciasno w domu." Oczywiście nie chodziło tu o ludzi zbędnych, dla których brakowało pracy na Wyspach Brytyjskich (a przynajmniej nie tylko i nie głównie o nich), ale o ludzi, którzy nie mieścili się w brytyjskim systemie i których aktywność groziła rewolucją.


W końcu czerwca 1630 roku, do brzegu w okolicach dzisiejszego Bostonu przybił statek, na którego pokładzie byli sami purytanie. Purytanizm, najbardziej kalwińska odmiana angielskiego protestantyzmu, przegrał walkę o dominację na Wyspach Brytyjskich i grupa wyznawców purytanizmu wyruszyła za ocean, aby zbudować „miasto na wzgórzu". Nie ma co ukrywać, fundamenty Nowej Anglii budowali religijni fanatycy zasadniczo przeciwni wszelkiej tolerancji. Do budowy królestwa bożego na ziemi zabrali się jednak w sposób praktyczny, bo zbliżała się zima i na spekulacje nie mieli czasu.

 

Zdawać by się mogło, że to właśnie purytanie byli najbardziej skazani na to, żeby wpaść w korkociąg religijnej utopii społecznej. Na krok nie rozstawali się z Biblią, wiecznie doszukiwali się we wszystkim grzechu i mrocznych cech człowieka, całą organizację kolonii opierali na parafiach. Ich przeciwieństwem byli kwakrzy, którzy dostali w prezencie od króla tereny, zwane później Pensylwanią. Dla kwakrów jedynym dogmatem był brak dogmatów. Stowarzyszenie Przyjaciół, bo taka jest oficjalna nazwa tych chrześcijan, miało swoje credo oparte na kilku zasadach — ludzie są równi, a każde zniewolenie bliźniego jest grzechem; ludzie są dobrzy, a jeśli robią złe rzeczy, to dlatego, że są źle traktowani; Bóg powiedział nie zabijaj, więc konsekwencją jest całkowity pacyfizm, Bóg powiedział nie dawaj fałszywego świadectwa, więc nie wolno przysięgać, bo to by oznaczało, że czasem kłamiemy. Kwakrzy obchodzili się bez kapłanów, bez pysznych świątyń, bez wystawnego rytuału. Kiedy człowiek spogląda w przeszłość trudno nie mieć do nich większej sympatii niż do purytanów. Ich próba zbudowania królestwa bożego na amerykańskiej ziemi wydawała się być początkowo bardzo atrakcyjna, rychło jednak okazało się, że elementy fanatyzmu i utopii były tu silniejsze niż mogło się wydawać.


Pierwszym niepokojącym sygnałem w zachowaniach kwakrów było radosne poszukiwanie możliwości oddania życia za wiarę. Przyjaźni, tolerancyjni, otwarci, często poszukiwali wręcz sytuacji, w których mogli by być prześladowani. Uparcie jeździli do nieodległej Nowej Anglii, gdzie purytanie zabraniali im się osiedlać, co w kilku przypadkach zakończyło się karą śmierci. Religijny upór w innej sprawie doprowadził w końcu do odsunięcia kwakrów od wszelkich stanowisk publicznych.


Najbardziej utopijnym elementem ideologii kwakrów był skrajny pacyfizm. Głębokie przekonanie, że da się pokojowo ułożyć współżycie z plemionami indiańskimi, wielokrotnie kończyło się rzezią ludności pogranicza, w końcu część mieszkańców, albo zaczęła zmieniać wyznanie, albo oddawała swoje głosy na przedstawicieli z innych grup wyznaniowych.


Kwakierski eksperyment trwał jednak przez kilka dziesięcioleci i przynajmniej początkowo miał wiele sukcesów. Pewne ich koncepcje, a przede wszystkich bezwzględnie przestrzegana zasada równości wobec prawa i pełnej tolerancji religijnej, okazały się ważnym wkładem do idei późniejszych Stanów Zjednoczonych, zapewne wpływ miało również ich zdecydowane zwalczanie niewolnictwa i gotowość udzielania pomocy zbiegłym niewolnikom. Jednak próba zbudowania państwa w oparciu o ślepe zaufanie w dobro i pokojowy charakter drugiego człowieka poniosła całkowitą porażkę.


Jeśli w Nowej Anglii próbowano zbudować purytańskie królestwo boże na ziemi, to w Wirginii próbowano po prostu odtworzyć starą Anglię w Nowym Świecie. Prawdziwa Anglia to wieś, właściciel ziemski będący oświeconym arystokratą, dobrym zarządcą i opiekunem swoich pracowników. Gospodarcza potęga Wirginii oparta była na plantacjach tytoniu, z Wirginii wywodzą się pierwsi prezydenci Stanów Zjednoczonych i tu właśnie rodziła się koncepcja niepodległej federacji pierwszych trzynastu stanów.


(Najbardziej utopijny okazał się jednak pomysł, który nie miał wiele wspólnego z religią. Gdyby europejscy socjaliści uważniej studiowali historię Ameryki być może oszczędziliby sobie niektórych błędów. Historia Georgii jest jak wyjęta z podręczników opisujących socjalistyczne absurdy. Koncepcja tej kolonii zrodziła się w głowach angielskich filantropów, którzy postanowili pomóc londyńskim ubogim, pozbyć się ich z ulic stolicy i zapewnić dostawy wspaniałych towarów dla imperium. Nie w Ameryce, a po drugiej stronie oceanu zaplanowano szczegółowo wszystko, wielkość i urbanistykę osad, organizację społeczną, system obronny i finansowy. Plany były niezwykle „racjonalne" i miały tylko jeden feler — nie nadawały się do wprowadzenia w życie.


Zebrano ogromne fundusze i przeprowadzano staranną selekcję kandydatów. Pomysłodawcy wymyślili, że nowa kolonia będzie wielkim producentem jedwabiu. Żadna wyprawa kolonistów nie była lepiej przygotowana, żadna nie zrobiła większej klapy i nie pochłonęła większych funduszy publicznych. Okazało się, że biała morwa niezbyt dobrze rośnie w Georgii, że specjaliści od hodowli jedwabników zazdrośnie strzegli swojego monopolu wiedzy, że miejska ludność nie bardzo nadawała się do pracy na roli, a co gorsza, że oparty o środki z Londynu system całkowicie uzależnił kolonistów od ciągłego wsparcia i nie wdrażał do samodzielności.)


Intryguje dlaczego cała dynastia ojców USA — Washington, Jefferson, Madison, Monroe wywodziła się właśnie z Wirginii, dlaczego tu wymyślono zasady federalnej konstytucji i zaproponowano formułę rządów akceptowalną również dla innych. Był to — stwierdza amerykański historyk Daniel J. Boorstin - ostatni i samobójczy akt arystokracji z Wirginii, akt, z którego zrodził się duch amerykańskiej wspólnoty.


Alexis de Tocqueville zaobserwował, że angielska arystokracja (w odróżnieniu od arystokracji w innych krajach) gotowa była dopuścić do swoich przywilejów innych, w imię społecznego spokoju i lepszej organizacji państwa.


Tytoniowa arystokracja Wirginii była konserwatywna, ale była to arystokracja oparta nie na przywilejach urodzenia, a na produkcyjnym i handlowym sukcesie; była religijna, ale umiarkowana w swoim zainteresowaniu religią; tolerancyjna, ale nie wynosząca tolerancji na rewolucyjne sztandary.


Tak czy inaczej to tu zrodziła się idea, że jedyną szansą federacji brytyjskich kolonii po ogłoszeniu niepodległości musi być konstytucyjnie gwarantowana wieloreligijność. Nie ma miejsca na hasło „mój bóg jest największy”. 


Amerykańska  wielokulturowość była i jest daleka od ideału. Niewolnictwo i rasizm towarzyszyły jej długo, a rasizm jest nadal silnie obecny. Tolerancja religijna naznaczona była  szczególną podejrzliwością wobec papistów (pierwszym prezydentem wyznania katolickiego był John Kennedy). Ameryka pozostała najbardziej religijnym krajem wśród państw najbardziej rozwiniętych, a równocześnie pierwszym, w którym wielokulturowość stała się konstytucyjnym fundamentem systemu społecznego.


Czy ta harmonijna wielokulturowość jest dziś zagrożona? Nie można tego wykluczyć. Jest wiele niepokojących sygnałów. Te sygnały są również w Europie. Są szczególnie silnie widoczne w związku z lawinowym wzrostem imigracji z muzułmańskiego świata silnie indoktrynowanej do ideologii muzułmańskiej supremacji.     


Brytyjczycy postanowili wycofać się z Unii Europejskiej głównie (chociaż nie tylko) z powodu lęku przed nieodpowiedzialną polityką imigracyjną. Pojawiły się również silne obawy ze strony rządów Węgier, Polski i Czech. W wielu innych krajach Unii wzrasta zaniepokojenie przed niepokojami społecznymi i widocznymi problemami integracji oraz zagrożeniami dla bezpieczeństwa publicznego.    


Wzrastająca ksenofobia, wzrost nastrojów nacjonalistycznych połączone są z wzrostem nieufności do elit politycznych. Zakwestionowana została zarówno wielokulturowość, jak i idea otwartych granic. Nacjonalistyczne ugrupowania, do niedawna całkowicie marginalne, nie tylko wzrosły w siłę, ale ich poglądy zaczęły przenikać do tradycyjnych partii prawicowych.


Jak podkreśla wielu tradycyjnych liberałów nie jest to ani konfrontacja chrześcijaństwa z islamem, ani rasizmu z antyrasizmem, a fanatyzmu z liberalizmem. Liberalna polityka imigracyjna przerodziła się w liberalizm dla nietolerancji i ruchów dążących do supremacji.


Wielokulturowość nie jest utopią, ale przyzwolenie na otwartą konfrontację ruchów supremacyjnych grozi załamaniem się bezpieczeństwa publicznego, wzrostem populizmu, a nawet wojnami domowymi. Słowo grozi jest tu niewłaściwe, gdyż ta groźba już przerodziła się w rzeczywistość, a siły liberalne zdają się nie mieć na to żadnej odpowiedzi prócz udawania, że problemem jest tylko prawicowy populizm.