Patrząc na Afrykę oczyma Ryszarda Kapuścińskiego


Andrzej Koraszewski 2017-09-08

(Fot. archiwum Ryszarda Kapuścińskiego / materiały prasowe)
(Fot. archiwum Ryszarda Kapuścińskiego / materiały prasowe)

Koszmarny gwałt w Rimini ponownie przybliżył do Polski problem uchodźców, podobnie jak wcześniej mord polskiego kierowcy, którego ciężarówka została użyta do zamachu w Berlinie. Zbrodnia przeraża i budzi gniew. Czasem chęć zrozumienia patologii, wywołuje również obawy przed pochopnymi generalizacjami prowadzącymi do przesądów. Refleksje wokół pytania, jak doszło do tego, że dziesiątki milionów ludzi w Afryce i w Azji marzy o tym, żeby za wszelką cenę dotrzeć do Europy, zatrzymują się przy pytaniach o winę Zachodu, kolonializm, ropę naftową i podobne.

Najprostsza i mogłoby się wydawać, że wystarczająca odpowiedź mieści się w jednym słowie – wojna. Niezależnie od tego, kto z kim walczy, miliony rodzin straciły domy, źródła utrzymania. Głód był od zawsze głównym powodem wielkich migracji. Czy warto zaglądać do starych książek, szukając odpowiedzi na pytania o problemy dzisiejszego dnia?


Wróciłem do lektury Hebanu Ryszarda Kapuścińskiego, zastanawiając się, czy Afryka widziana jego oczyma niosła zapowiedź zjawisk, które obserwujemy dzisiaj?


Wydany w 1998 roku Heban pisany był w oparciu o notatki z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Kraje afrykańskie tworzyły wówczas zręby niepodległości w cieniu dziedzictwa kolonializmu, widzieliśmy starcie marzenia o wolności z chciwością władzy, konfliktami plemiennymi i okrucieństwem, gry mocarstw o zachowanie lub zdobycie wpływów. Ta książka, podobnie jak inne książki Kapuścińskiego, zawiera jego obserwacje i refleksje o migracjach. Rozdział zatytułowany „Mój zaułek” jest wspaniałą ilustracją teorii, do której powrócę później. Jest rok 1967, Ryszard Kapuściński jest w Lagos, w Nigerii. Wbrew ostrzeżeniom wynajmuje mieszkanie w dzielnicy afrykańskiej, wśród miejscowej biedoty. Znajomi przepowiadają mu szybką śmierć, ale Kapuściński upiera się i płaci za to tylko tym, że jest nieustannie okradany. Kradzież jest tu na porządku dziennym, jest częścią rzeczywistości. Ktoś mu później powiedział, że jeśli tylko kradną, to znaczy, że cię zaakceptowali, jesteś użyteczny.   Mieszkańcy tego zaułka siedzą całymi dniami bezczynnie, niektórym udaje się dostać pracę na kilka godzin. Ludzie są wiecznie głodni.

„Kto ma szylinga idzie do baru. Barów jest pełno w zaułkach, na skrzyżowaniach, na placach. […] Sprzedają jedyną rzecz, jaka jest w tym barze – pędzone domowym sposobem piwo.[…] Szklanka tego trunku ma trzy zalety: a – zawiera alkohol, b- jako płyn zaspakaja pragnienie i c – ponieważ na dnie szklanki roztwór ten  jest gęsty i zawiesisty, stanowi on dla głodnego namiastkę pożywienia. Toteż jeżeli ktoś w ciągu dnia zdobył tylko szylinga – najpewniej wyda go właśnie w barze.”

Wieś, ta afrykańska, irańska, czy brazylijska produkuje za mało żywności i zbyt dużo niewykwalifikowanej i nikomu niepotrzebnej siły roboczej. Tak powstają slumsy Kalkuty, slumsy Kairu, „miasta Boga” w Ameryce Łacińskiej, Lagos jest tylko jednym z tysięcy takich miejsc na świecie.

„Rzucili wiejską biedę i przywędrowali do miasta w nadziei, że będzie im lepiej. […] Często nawet nie rozumieli języka, który słyszeli na ulicy, nie wiedzieli jak się rozpytać o cokolwiek. […] Ponieważ nie mieli pieniędzy, bo właśnie udali się do miasta, żeby je zarobić, mogli tylko szukać dla siebie miejsca w dzielnicach slumsów. […] Na głowach, na plecach, pod pachą znoszą kawałki blachy, desek, dykty, plastiku, tektury, karoserii, skrzynek i to wszystko składają, montują, zbijają i zlepiają w coś pośredniego między budą i szałasem.”

W slumsach rządzi prawo dżungli, gangi wyrostków i gangi dorosłych przestępców, czasem władze potrzebują ziemi, na której rozgościli się przybysze, mieszkańcy są wypędzani, a buldożery czyszczą teren.


Mieszkańcy slumsów są w wiecznym ruchu, czasem pcha ich gdzieś dalej głód, czasem zaraza, czasem przepędza ich właściciel ziemi. Historia Idi Amina, krwawego władcy Ugandy w latach 1971-1979 to ilustracja na poziomie jednostkowym. Jego matka  była jedną z milionów wędrowców pędzonych głodem. Pochodziła ze społeczności Kakwa, żyjącej w Sudanie, Ugandzie i Zairze. Głód jest stałym problemem, więc ludzie uciekają, gdzie mogą. Matka Amina dotarła do środkowej Ugandy, gdzie żyła z tego, że miała garnek, w którym gotowała proso i sprzedawała je przy drodze w liściach banana.

„Ta kobieta, która dotarła z dzieckiem z biednej wioski Północy do miasta na bardziej zamożnym Południu, stała się cząstką żywiołu stanowiącego dziś największy problem Afryki. Tworzą go ludzie, dziesiątki milionów ludzi, którzy opuścili wieś i zapełnili monstrualnie rozdęte miasta , nie znajdując w nich jednak określonego dla siebie miejsca ni zajęcia. W Ugandzie nazywają ich bayaye. Zauważycie ich od razu, ponieważ to oni tworzą uliczny tłum, tak różny od europejskiego.”

Ten tłum – pisze Kapuściński – nie idzie nigdzie, bo nie ma dokąd i po co. Snują się, przesiadują w cieniu, gapią się lub drzemią. Sprzeczka, czy bójka staje się wydarzeniem rozbijającym monotonię.


Ci ludzie nie wrócą już na wieś, a w mieście nie ma dla nich miejsca. Czasami zdarza się jednak niezwykła okazja. Życiorys Idi Amina jest opowieścią o takim niezwykłym sukcesie, którego historia łączy kolonialne łajdactwo z łajdactwem lokalnym. Władze kolonialne tworzyły siły porządkowe chętnie rekrutując do niech członków plemion w danym miejscu znienawidzonych i nienawidzących ludności lokalnej. Amin jest doskonale zbudowany, silny, mówi płynnie tylko w języku swojego plemienia, wystarczy mu powiedzieć kogo trzeba zabijać.


Szybko robi karierę, wyróżnia się w ekspedycjach karnych. W chwili uzyskania niepodległości w 1962 roku Amin jest już z brytyjskiej promocji generałem. Jak pisze Kapuściński, jest to paranoiczny świat lojalności klanowych, antagonizmów plemiennych, nieprawdopodobnej korupcji i chciwości. Na zarzut kradzieży Amin odpowiada przewrotem wojskowym i zaczynają się rzezie przeciwników. Armię tworzył tak, jak nauczył się tego od Brytyjczyków, rekrutując ludzi z odległych plemion.

„Dzicy, rozjuszeni, najczęściej pijani żołnierze grabili, co się dało i bili kogo popadnie. Bez żadnego powodu, nie wiadomo dlaczego. […] chłopom zabierano plony, bydło, drób. Stale słyszało się tych żołnierzy , jak krzyczeli – Chakula! Chakula! (w swahili – jedzenie, jeść). Żarcie, wielkie żarcie, płat mięsa, kiść bananów, miska fasoli – to tylko mogło ich na chwilę uspokoić.”

Idi Amin podczas swoich rządów wymordował kilkaset tysięcy ludzi, kiedy rozpoczął wojnę z Tanzanią, armia napadniętego kraju wkroczyła do Ugandy, Amin uciekł do Libii, a potem przytuliła go Arabia Saudyjska (w nagrodę za szerzenie islamu). Jego armia długo jeszcze żyła z bandytyzmu. Miliony ludzi, uciekinierów ze wsi uwięzionych w wielkomiejskich slumsach, to tylko jeden problem, pustoszące kraj „milicje” zbrojone albo przez sąsiadów, albo przez odległe kraje, to kolejny element błędnego koła.   

 

Jedne z tych milicji walczą o jakąś „sprawę”, inne są już tylko grupami uzbrojonych bandytów. Trudno je rozróżnić, bo jedne i drugie rekwirują wszystko i zabijają jak leci. Kapuściński pisze o dzieciach żołnierzach. Broń jest teraz mniejsza i lżejsza, więc w rękach dziecka wygląda jak zabawka. Te dzieci nie znają strachu, mord jest dla nich chlebem powszednim. Wiele grup bandyckich i „partyzanckich” składa się głównie z nastolatków, często są to chmary uzbrojonych dzieci, które dopiero co skończyły dziesięć lat.

„Była połowa lat siedemdziesiątych – pisze – Afryka wkroczyła właśnie w swoje najbardziej mroczne dwudziestolecie. Wojny domowe, rewolty, zamachy stanu, rzezie i razem z tym głód, który zaczęły cierpieć miliony ludzi mieszkających na obszarze Sahelu (Afryka Zachodnia) i w Afryce Wschodniej (zwłaszcza w Sudanie, Czadzie, Etiopii i Somalii) – oto były niektóre objawy kryzysu. Skończyła się pełna obietnic  i nadziei epoka  lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W czasie jej trwania większość krajów kontynentu wyzwoliła się z kolonializmu i zaczęła niepodległy byt państwowy. W naukach politycznych i ekonomicznych tamtych lat dominował na świecie pogląd, że wolność niejako automatycznie przyniesie dobrobyt, że wolność od razu, od ręki, przemieni dawną biedę w świat mlekiem i miodem płynący. Tak utrzymywali ówcześni mędrcy, ówczesnych lat…”

Ryszard Kapuściński pokazuje do jakiego stopnia ten pogląd wyłącznie pogłębiał dramat chaosu gospodarczego, walk o władzę, korupcji i pomocy humanitarnej aż nazbyt często pogłębiającej nieszczęście. Nie przypomina Jomo Kenyatty, który jeszcze w latach 20. wzywał Brytyjczyków, żeby nadali ziemię afrykańskim farmerom i radykalnie zmienili politykę oświatową lokalnej ludności. Wiedział, że uhuru (wolność w języku swahili) nie wystarczy, Domyślał się również, że władze kolonialne nie są zainteresowane uczeniem podbitych narodów samodzielności.

 

Przez dziesięciolecia, które upłynęły od zdobycia niepodległości w totalnym chaosie, wszyscy walczyli ze wszystkimi, a świat wysyłał misjonarzy; misjonarzy komunizmu, misjonarzy chrześcijaństwa i coraz zasobniejszych misjonarzy islamu. Ten ostatni lansowany był głównie przez coraz bogatszą Arabię Saudyjską i był nieodmienne wojowniczą odmianą islamu – wahabizmem.  

 

W 1979 roku pół nagrody Nobla w ekonomii dostał Arthur W. Lewis, urodzony na Karaibach i wykształcony w Londynie czarny ekonomista, który poświęcił życie zawodowe szukaniu odpowiedzi na pytanie o przyczyny niepowodzeń reform ekonomicznych w Ameryce Łacińskiej, w Afryce i w innych miejscach na świecie. Jego badania prowadziły do win raczej miejscowych elit niż kolonialistów, którzy nie zabraniali ani oświaty, ani wprowadzania ułatwień dla drobnych rolników. Te elity korzystały z ochrony kolonialistów, żeby zwiększyć ucisk, a nasiliły go jeszcze bardziej po uzyskaniu niepodległości. Efektem była urbanizacja przez pauperyzację wsi, czyli zaproszenie dziesiątków milionów ludzi do slumsów.


Jego prace budziły znacznie większe zainteresowanie w Japonii, Korei i w Chinach, niż w Ameryce Łacińskiej i Afryce (nie były również specjalnie popularne na europejskich uniwersytetach).


W krajach azjatyckich jego odkrycia potraktowano jako swego rodzaju oczywistość. Japonia w czasach naszego powstania styczniowego zrezygnowała z dobrych rad amerykańskich doradców proponujących im stawkę na gospodarstwa wielkoobszarowe, postawili na nawożenie, spółdzielczość i wielokrotne obniżanie opodatkowania rolników. Założenie  było dziecinnie proste – rolnicy muszą mieć nie tylko możliwość przetrwania, ale również szanse wykształcenia swoich dzieci, tak aby opuszczający wieś mieli możliwie jak najwyższe kwalifikacje. Tę strategię z wściekłym uporem (i wbrew protestom Stanów Zjednoczonych) stosowała Korea Południowa, a ekonomiści chińscy (którym nie zawsze wypadało przyznawanie, że idą drogą wytyczoną przez Japonię, Koreę  Południową i Tajwan), namiętnie przywoływali prace Arthura W. Lewisa.  

 

Tokio i Seul nie zamieniły się w Kalkutę, więc Matka Teresa nie miała tam nic do roboty, a jej droga do świętości byłaby zamknięta z powodu braku nędzarzy umierających na ulicy. Dzisiejsi mędrcy dzisiejszych czasów nawet nie próbują podpowiadać jak rozładować slumsy Kairu i innych miast afrykańskich, zwycięski islam proponuje światowy kalifat i marsz na Rzym, który zmieni marsz głodnych w marsz zwycięzców.


Geniusz Ryszarda Kapuścińskiego jest powszechnie uznany, wnikliwość jego obserwacji  niekoniecznie. Propozycja czegoś na kształt wspólnej polityki rolnej wzbudziłaby raczej zdumienie i niechęć. Raczej poślemy kolejną falę misjonarzy, będziemy rozprawiać o współczuciu i zagrożeniu, o grzechach Ameryki i nieszczęściach spowodowanych ropą naftową i możemy być pewni, że kolejne fale uciekinierów z koszmarnej rzeczywistości będą docierały do naszych brzegów.