Tożsamość i prawda, czyli mała rzecz o jednoczących narracjach


Andrzej Koraszewski 2017-06-09


Rzeczywistość nie nadaje się do użytku, mawiał bohater powieści szwedzkiej pisarki, Rity Tornborg. Fakt, że tożsamość jest dla nas ważna, zauważono już jakiś czas temu, zwrócono nawet uwagę na silną obecność jednoczącego mitu w każdej kulturze. Stanisław Ossowski tuż przed wojną napisał książkę pod znamiennym tytułem Więź społeczna i dziedzictwo krwi. Poświęcił w niej wiele miejsca na analizę więzi społecznej opartej na faktycznym lub tylko mitycznym biologicznym pokrewieństwie.

Naród, rozumiany jako przedłużenie rodziny, wyłonił się jednak dopiero po rozbiciu feudalnej struktury społecznej i uznaniu chłopów za ludzi, jeśli nawet nie równych, to zasługujących na miano rodaka (chociaż nie do końca obywatela). Potem przyszły pseudonaukowe teorie o ludzkich rasach, które prowadziły do masowej produkcji mitów namawiających do ksenofobii. (Trudno powiedzieć, czy istnieje tu związek między emancypacją tych, którym wcześniej odmawiano ludzkich praw we własnym społeczeństwie, a potrzebą znalezienia innych istot ludzkich, którym można odmawiać człowieczeństwa.)    

 

Zdecydowanie słabsza wcześniej tożsamość narodowa wieloetnicznych imperiów (w których elity były kosmopolityczne, a lud lokalny) wraz z rozpadem tych imperiów  błyskawicznie przekształcała się w tożsamość szowinistyczną. Intelektualna moda, czy plamy na słońcu? W walce o tożsamość nacjonalizm ścierał się z internacjonalizmem, tożsamość klasowa wydawała się bardziej podniecać samozwańczą awangardę proletariatu niż sam proletariat, ale i myśl narodowa żywsza była na uczelniach niż w fabrycznych szatniach. Robotnicy słowa wykuwający nową tożsamość produkowali to, co dziś nazywamy „fake news” przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Silna tożsamość i poszukiwanie prawdy  bywa w konflikcie, jako że własne zdanie grozi ostracyzmem, a więź społeczna jest z wielu względów cenna, więc odkrywanie prawd sprzecznych z cementującym mitem czasem groziło śmiercią, czasem tylko utratą środków do życia, a czasem zaledwie konfliktem z najbliższym otoczeniem.    

 

„Czarna księga cenzury” pokazywała mechanizm państwowej produkcji fałszywych wiadomości w okresie późnego socjalizmu. Socjalistyczna cenzura nie była oczywiście niczym nowym. Cenzura kościelna przez stulecia strzegła przed powielaniem idei nieprawomyślnych. Wszędobylska cenzura kościelna czy państwowa jest jednak czymś zasadniczo różnym od cenzury środowiskowej, która jest znacznie częściej autocenzurą niż systemem wyraźnie spisanych zakazów. Dziennikarz pracujący w medium zdominowanym przez homogeniczne środowisko, staje się poganiaczem obiegowych prawd. Jeśli idzie na kompromis z tym co widzi, to często nie przyznaje się do tego nawet sam przed sobą. Tożsamość to nie tylko przynależność, to również zbiorowa percepcja, która wymusza dopasowanie własnego postrzegania do tego co „widzą” wszyscy swoi.

 

„Zamach smoleński” należy do przypadków skrajnych, ale w żadne sposób nie jest zjawiskiem odosobnionym. Co dla jednych jest absurdalnym wręcz ignorowaniem faktów, dla innych jest faktem tak oczywistym, że odmowa jego zaakceptowania traktowana jest jako zła wola i świadoma próba ukrycia prawdy. Absurdalne teorie spiskowe towarzyszyły nam od zawsze. Współcześnie obok negacjonistów Holocaustu mamy ludzi święcie wierzących w spisek podróży na księżyc, w zamachy terrorystyczne organizowane przez własne służby wywiadowcze, czy w straszny Izrael tresujący rekiny, żeby atakowały niemieckich turystów w egipskich kurortach.

 

Oświecenie przyniosło wiarę w racjonalizm. Jak pisał w Ucieczce od wolności Erich Fromm:

”Ciemne i diaboliczne moce natury ludzkiej zwalano na średniowiecze i wcześniejsze jeszcze okresy historii i tłumaczono je bądź brakiem wiedzy, bądź też chytrymi zamysłami wiarołomnych królów czy kapłanów.

 

Patrzono na te okresy jak się patrzy na dawno wygasły i niczym już nie zagrażający wulkan. Człowiek czuł się bezpieczny i wierzył, że zdobycze współczesnej demokracji wymiotły wszelkie złe moce...”

Fromm pisze, że faszyzm zastał większość ludzi całkowicie nieprzygotowanych, iż nie byli w stanie uwierzyć ani w taką pogardę dla praw słabszego, ani w taką potrzebę uległości.


Potrzeba stadnego myślenia okazała się silniejsza niż potrzeba wolności, przynależność plemienna okazała się silniejsza niż instynkt moralny. Ta potrzeba przynależności zmusza nieustannie do kompromisu z jednostkowym doświadczeniem i jednostkowym sumieniem.

 

To wszystko dzieje się w czasach przyspieszonej urbanizacji i gwałtownego rozpadu więzi lokalnych. Między rodziną i narodem rozciąga się nie tyle pustka, co luźne związki, które nie dają mocnej tożsamości, stając się polem walki o interpretację tej tożsamości, która nadaje sens życiu. Czy rzeczywiście są to luźne związki? Nie tylko partie polityczne i związki religijne wymagają lojalności oraz trzymania się „linii generalnej” i aż nazbyt często dopuszczają ordynarne kłamstwo dla jej wzmocnienia, istnieje cała paleta organizacji i stowarzyszeń, które dostarczają poczucia przynależności, „wybrania” i takich lub innych form poczucia wyższości.  Niemal wszystkie zazdrośnie strzegą swojej wizji świata i oczekują od swoich członków konformizmu.

 

W wielu organizacjach łatwo zauważyć silne naciski psychologiczne (często graniczące z psychologicznym terrorem). W świecie anglosaskim obserwujemy szaleństwo polityki tożsamości. Przez większą część naszej ewolucyjnej historii byliśmy przypisani, nasza tożsamość była dana z racji urodzenia. Najdłużej żyliśmy w klanach liczących od 30 do 60 osób, od których nie było ucieczki. Urbanizacja, masowa oświata, ruchliwość społeczna radykalnie ograniczyły przypisanie i „skazały” na poszukiwanie tożsamości, na zastanawianie się kim jestem i gdzie mam szukać przyjaciół.

 

Wejście do atrakcyjnych dla nas grup powiązane jest z ceną, powracamy do małych (dziś często wirtualnych) grup, które okazują się jaskiniami ech. Nieustannie szukamy i znajdujemy potwierdzenie, że zbiorowy obraz świata naszego środowiska jest jedynie słuszny. Dostrzeganie sprzeczności, luk czy produkowanych przez własne środowisko przekłamań jest bezlitośnie karane.           

 

Poprawność polityczna, która w zamierzeniu miała być poprawnością humanistyczną, eliminującą z języka zwroty uwłaczające godności drugiego człowieka, przekształciła się w poprawność klanową, wojująca plemienność wzięła górę nad sceptycyzmem i pytaniem, czy mam rację. Kwestionowanie środowiskowych opinii stało się aktem wrogości.     

 

Nieważne w jakiej sprawie walczymy, ważna jest sama walka, ważne jest posiadanie  kilku sloganów, które można powtarzać machając taką czy inną chorągiewką dla zachowania poczucia przynależności i sensu życia.

 

Narracje przeciwstawiane są narracjom. Sceptycyzm nigdy nie był podstawą oświaty ani tej narodowej, ani tej religijnej. Sceptycyzm nie dostarcza poczucia mocy. Erich Fromm kreśli obraz jednostki bezsilnej i zagrożonej poczuciem izolacji w nowoczesnym świecie, bezradnej wobec świata zewnętrznego, który napawa ją głębokim lękiem. Czy rzeczywiście ten człowiek szuka możliwości poddania się, oparcia nie w wolności i poszukiwaniu prawdy, a w zbiorowości dostarczającej gotowej i porządkującej narracji? Czy rację ma Fromm, że indywidualność okazała się złudzeniem? Odmawiam pogodzenia się z tą myślą. Sądzę raczej, że sokratesowy typ nauczyciela był przez stulecia rzadkością i trwał mimo przeciwności. Po raz kolejny obserwujemy fenomen ucieczki od wolności i po raz kolejny musimy poszukiwać strategii dającej jej szansę przetrwania. Mowa Peryklesa nie utraciła atrakcyjności. Nigdy nie była katechizmem, była zaledwie propozycją współżycia - trudniejszą niż poddanie się i zawsze narażoną na zniszczenie od środka. Ostatniego boju nie będzie, nigdy nie było takiej szansy. Może być jednak odmowa zgody na ucieczkę od rzeczywistości i zauważenie, że ucieczka od rzeczywistości swoich stanowi poważniejsze zagrożenie niż czasem nazbyt dla nas  oczywiste oderwanie od rzeczywistości onych.