Grzechy religii: koncepcja „chorego człowieczeństwa”.


Lucjan Ferus 2017-05-14

Prezydent Duda z Matką Boską w klapie.
Prezydent Duda z Matką Boską w klapie.

 

Do napisania tego tekstu zainspirowały mnie trzy niewinne pytania, jakie zadała mi ostatnio wnuczka, która jak się okazało została sprowokowana pewną wypowiedzią jej drugiej babci, skierowaną pod moim adresem. Kiedy odwoziłem ją do domu, po feriach świątecznych spędzonych u tamtej babci, spytała mnie w pewnej chwili:

 

- Dziadku, dlaczego ty właściwie nie chodzisz do kościoła? Babcia Zosia skarżyła się, że nawet na msze za dziadka Stasia nie pofatygowałeś się ani razu.

Powiedziała też, że pójdziesz za to do piekła po śmierci. Nie boisz się tego? – a po chwili zastanowienia dodała:  

- To jest możliwe w ogóle? Odparłem jej wtedy bez namysłu:

 

- Najprościej byłoby powiedzieć: nie chodzę do kościoła, bo jestem niewierzący. A co do owego piekła, które ponoć czeka na mnie po śmierci, to nie wiem skąd babcia Zosia ma te wiadomości, skoro wg religii dopiero Sąd Ostateczny ma zadecydować o tym, kto pójdzie do piekła, a kto do nieba i jak na razie nikomu nic nie jest wiadome w tej sprawie. Do kościoła zaś nie chodzę także dlatego, że nie podoba mi się koncepcja Boga,którą ta instytucja reprezentuje, uznając ją za jedynie prawdziwą i słuszną. Lecz to jest zbyt absorbujący temat, by poruszać go w aucie. Jeśli cię to interesuje wrócimy do tej rozmowy innym razem, dobrze?

 

Jednakże zaczęły się lekcje w szkołach i w następnych dniach nie wróciliśmy już do tego tematu. Niewykluczone, że wnuczka zapomniała już o tym, co nie zdziwiłoby mnie wcale. Zresztą może to i dobrze, bo nie jestem pewien czy potrafiłbym wytłumaczyć ten problem na tyle prosto, by go zrozumiała. Dla mnie jednak ta krótka rozmowa stała się powodem do głębszych przemyśleń w tej kwestii, gdyż uświadomiłem sobie wtedy, iż w podobnym tonie wypowiedzi słyszałem już nie raz w różnych okolicznościach, lecz nie zwracałem na nie uwagi, traktując je jako kulturowy efekt uboczny, nieodłączny religijnemu wychowaniu.

 

Np. czasem powtarzane: „Jacy to porządni ludzie! Co niedzielę i święto widać ich w kościele”. Z dawnych czasów zaś zapamiętałem wydarzenie, kiedy moja ciotka zachwycała się  synem sąsiadki: „Jak on jest pięknie wychowany przez rodziców!”. Co ją tak urzekło? Wtedy po wsiach peregrynował obraz Matki Boskiej, który został z wielkim szacunkiem przyjęty przez owego młodzieńca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż dość często nadużywał on alkoholu i nie raz pod jego wpływem dopuszczał się rękoczynów w stosunku do swych rodziców (czego parę razy byliśmy mimowolnymi świadkami).

 

Widocznie dla niej nie miało to aż takiego znaczenia, jak to, że ów „pobożny i bogobojny” młody człowiek witał ów „święty obraz” na klęczkach przed bramą, a potem ucałował go z wielką atencją, ku wyraźnemu zadowoleniu uczestników tego spektaklu. No i ta uwaga miała też być przytykiem pod moim adresem, jako, że nie zgodziłem się wtedy (połowa lat 70-tych) na przyjęcie do nas tej „świętości”. Inny przykład: w notatkach z 1992 r. zapisałem fragment wywiadu Wałęsy, który o premierze Pawlaku powiedział: „Był on na Jasnej Górze więcej razy niż wy! Byście widzieli jak on się pięknie modli..” Co należało zapewne rozumieć: jest wierzącym człowiekiem, a więc musi być też dobrym politykiem.

 

Zatem według kanonów obowiązującej u nas religii, jak i opinii jej wielu wiernych, taki człowiek jak ja, nie chodzący do kościoła, już tylko przez sam ten fakt, zasługuje na wieczne męki w piekielnym ogniu. Natomiast ten chodzący do kościoła i modlący się na oczach wiernych musi być z założenia dobrym i porządnym człowiekiem. Przyjrzyjmy się więc, jakie jest to moje człowieczeństwo i czy zasługuję na taki surowy osąd? Jeśliby odnieść je do religijnych reguł „wykutych w kamieniu”, to żyję prawie w zgodzie z Dekalogiem:

 

„Pan, Bóg Jahwe nie jest moim Bogiem, ponieważ nie wywiódł moich przodków z ziemi egipskiej, z domu niewoli, a ja nie jestem wyznawcą judaizmu.

1.Nie mam cudzych bogów obok Boga Jahwe (z braku wiary w jakichkolwiek bogów).

2.Nie czynię żadnej rzeźby ani żadnego obrazu (w domyśle: świętego), oraz nie oddaję im pokłonu, ani nie służę im, i to nie dlatego, że Bóg Jahwe jest Bogiem zazdrosnym, który karze występki ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia, lecz, o czym napisałem wyżej: z powodu braku wiary w bogów.

3.Nie wzywam imienia Pana do czczych rzeczy, ani też do poważnych (powód jak wyżej).

 

4.Niestety o dniu szabatu nie pamiętam i nie czczę go z tego samego powodu, o którym wyżej, tak samo, jak i mój syn. Nie mam natomiast ani córki, ani niewolnika, ani niewolnicy, ani żaden cudzoziemiec nie mieszka pośród moich bram, którzy mieliby się do tego stosować. 

5.Czczę pamięć ojca mego i matki mojej, chociaż ojciec odszedł od niej, kiedy byłem małym dzieckiem, a matka wyrzuciła mnie z domu, kiedy skończyłem 18 lat, bo nie zdołałem znaleźć sobie pracy do tego czasu. Od tamtego momentu straciłem z nią kontakt, aż do jej śmierci, o której dowiedziałem się dopiero ćwierć wieku później. Mimo to, nie mam do nich pretensji.

 

6.Nie zabijam, a wręcz brzydzę się przemocą (co było jednym z powodów odejścia od religii).

7.Nie cudzołożę (bo już nie to zdrowie, a o mojej burzliwej młodości akurat nie mówimy).

8.Nie kradnę; nie mam takiej potrzeby ani takich ciągot i za bardzo szanuję cudzą własność.

9.Nie mówię kłamstwa przeciw bliźniemu swemu, ani jako świadek, znajomy czy przyjaciel.

10.Nie pożądam domu bliźniego swego, ani jego żony, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy należącej do niego. Może też dlatego, iż nikt z moich bliźnich nie posiada tego wszystkiego, to i nie ma czego pożądać”.   

 

Zatem gdyby nie to czwarte przykazanie o nakazie czczenia szabatu i to anachroniczne 10-te, można by śmiało powiedzieć, że żyję w zgodzie z przykazaniami Dekalogu (z niewielkimi odstępstwami), mimo tego, iż jestem osobą niewierzącą. To było porównanie z religijnym kanonem, a jak wygląda moje człowieczeństwo poza tym? No cóż, myślę, że mam też sporo cech nie gorszych od tych, jakie mają osoby wierzące (tak mi się przynajmniej wydaje).

 

Np. jestem urodzonym pacyfistą i jak już wspomniałem nienawidzę przemocy i przelewu krwi. Z tego właśnie powodu nie mógłbym być kłusownikiem, myśliwym, żołnierzem czy nawet bokserem. Lubię pomagać bliźnim, a dawanie sprawia mi większą przyjemność niż branie. Bardzo cenię u ludzi mądrość i wyobraźnię, jak i przyjaźń (także z kobietami) i nie noszę do nikogo urazy. Jestem tolerancyjny w stosunku do odmiennych przekonań, pod warunkiem, że nie ingerują „na siłę” w życie ludzi i nie wyrządzają krzywdy tym, którzy ich nie podzielają. Obce mi są też destrukcyjne uczucia, jak nienawiść, zazdrość czy zawiść. Nie byłem nigdy zachłanny na bogactwa i materialne dobra, lubię się dzielić tym, co mam i to mi sprawia przyjemność. Nie rajcuje mnie za to polityka, władza ani przywileje z nią związane.

 

Uwielbiam natomiast przebywanie na łonie przyrody; najchętniej w lesie, na grzybobraniu i na dodatek z przyjacielem lub przyjaciółmi, wtedy przyjemność jest zwielokrotniona. Kocham przyrodę i nie mógłbym żyć z dala od niej (np. w mieście, w którym staram się bywać jak najrzadziej). Urzeka mnie piękno dzikiej natury, więc namiętnie oglądam filmy przyrodnicze i krajoznawcze, a mój zachwyt nad dziełami przyrody ma chyba w sobie coś z mistycyzmu.  Nie wyrzekam się przyjemności życia w imię jakiejś rzekomo wyższej idei (może dlatego nie robię nigdy żadnych noworocznych postanowień), więc jestem potencjalnym hedonistą, tyle, że warunki życia i okoliczności raczej temu nie sprzyjają.

 

Mógłbym jeszcze wiele napisać o posiadanych cechach, nie chciałbym jednak wystawiać sobie laurki. Warto więc w tym miejscu zaznaczyć, iż te cechy nie są moją zasługą, lecz wynikają z mojego charakteru. Los chciał, że akurat taki mi się trafił (myślę, że po moim dziadku, z którym jako dziecko uwielbiałem chodzić na grzyby i bardzo go kochałem), choć mogłem mieć zupełnie inny. Obojętnie którą cechę wziąłbym pod uwagę, np. ciekawość świata, poczucie humoru, wyobraźnia, dobra pamięć, czy cokolwiek innego – to wszystko wypływa z mojego charakteru, na posiadanie którego nie miałem żadnego wpływu.

 

Nawet gdybym chciał być „zimnym draniem” i wyrządzić komuś jakąś podłość czy krzywdę, nie potrafiłbym tego uczynić, gdyż do tego trzeba być bezlitosnym, a mnie od razu zrobiłoby się żal tej osoby, bo empatia (chyba nadmierna) każe mi od razu wczuć się w rolę tejże ofiary i współodczuwać jej negatywne emocje. Jeśli niechcący wyrządzę komuś przykrość, staram się zaraz zadośćuczynić temu, bo w przeciwnym przypadku sumienie nie dałoby mi spokoju. Dziwne, prawda? Ateista z wyrzutami sumienia, to podobny dziwoląg, jak wierzący nie chodzący do kościoła i nie uczestniczący w obrzędach religijnych. Sam się dziwię, ale cóż mogę na to poradzić? Taki już jestem,.. nawet bez pomocy religii.    

 

Zatem ten paradoks, o którym piszę polega na tym, że według naszej religii, oraz wielu jej wyznawców jak i ich pasterzy, osoba taka jak ja, nie chodząca do kościoła – niezależnie od tego, czy jest dobrym człowiekiem, czy złym – już przez sam ten fakt, w ich oczach jest skazana na potępienie i wieczne męki w ogniu piekielnym. Moim zdaniem ten problem (jak i większość religijnych „prawd”) jest mocno zafałszowany przez kapłanów.

 

Uważam bowiem, że chodzenie do kościoła, powinno się przyczyniać do tego, aby wierni stawali się lepszymi ludźmi. I to nie tylko w oczach Boga, ale też (a wg mnie głównie) w relacji z bliźnimi. Natomiast religie zakłamały ten problem i z samego chodzenia do kościoła uczyniły wartość samą w sobie, która stała się dla wiernych wyznacznikiem wartości człowieka. I to wbrew temu, czego nauczał Jezus w Ewangeliach: pobożność i bogobojność nie polega na częstym odwiedzaniu świątyń i odprawianiu rytuałów i obrzędów, lecz na dobrych uczynkach wypływających z potrzeby serca, które winno być domem Boga.

 

Jak to wszystko „ładnie” łączy się ze sobą. Np.: Jahwe mówiący do Izraelitów: „Ja, Pan chcę być twoim lekarzem..” (Wj 15,26). Jezus tłumaczący faryzeuszom: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. /../ Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mt 9,12,13. Łk 5,31). Skąd się bierze u Boga Ojca i jego Syna ta podejrzana dbałość (wszechmogący Bóg nie musi leczyć swych stworzeń) o psychiczne zdrowie człowieka? Wyjaśnienie jest w „Liście do Rzymian”: „Nie ma sprawiedliwego nawet ani jednego /../ wszyscy zboczyli z drogi, zarazem się zepsuli, nie ma takiego, co dobrze czyni, zgoła ani jednego” (Rzym 3,10,12). „Pięknie” to świadczy o naszym Stwórcy, nie ma co!

 

Zatem wg religijnych „prawd” wszyscy ludzie mają chorą naturę, czego oczywistą przyczyną (jak twierdzi religia) był upadek pierwszych ludzi w raju, skutkujący grzechem pierworodnym człowieka, przenoszącym się drogą płciową na wszystkich żyjących ludzi. Czy taki przypadek jak mój – a jestem pewien, iż nie jest on odosobniony, sam znam wielu ludzi o podobnych charakterach – nie podważa tej tezy, na której opiera się powszechne przekonanie o ważności i potrzebie religii w życiu ludzi? Może jednak Cesare Vanini miał rację, mówiąc o ateistach: „Obywając się bez Łaski Bożej, a mimo to postępując moralnie, przywraca się człowiekowi w praktyce tę godność, której pozbawiła go alienacja religijna”

 

Kiedyś porównano Boga do chirurga, który aby mieć pacjentów, ludzi ranił i okaleczał, by potem ich leczyć, obłudnie się nad nimi litując. I ta analogia świetnie oddaje paradoks tego religijnego problemu. Biorąc bowiem pod uwagę ułomną naturę ludzką, aż prosiłaby się interwencja jakiegoś „lekarza”, który wyleczyłby nas z tych wszystkich „duchowych chorób” i przywrócił nam psychiczne zdrowie i radość życia. Tylko czy powinien nim być ten sam Bóg, który nas wpędził w tę groźną dla nas chorobę? Z punktu widzenia etyki lekarskiej byłoby to nie do przyjęcia: lekarz wpierw przyczynia się do choroby pacjenta, a później stara się go z niej wyleczyć (i to bynajmniej nie za darmo!). Tego chyba żadna etyka by nie wytrzymała,.. poza etyką religijną, oczywiście.

 

Wnioskinarzucają się same: ludzi o podobnych charakterach do mojego jest zapewne mnóstwo i tak jak ja, potrafią oni iść przez życie, nie wyrządzając zła bliźnim, a wręcz przeciwnie: pomagając im w życiu i obywając się przy tym bez pomocy „przewodników duchowych” i naprowadzającej na właściwą drogę idei religijnej. Kto uważa, iż nie poradzi sobie w życiu bez duchowego wsparcia, proszę bardzo, niech korzysta z usług duszpasterzy i niech im za to płaci. Jednakże kto ma odwagę iść przez życie o własnych siłach psychicznych, powinien mieć taką możliwość konstytucyjne zagwarantowaną w cywilizowanym społeczeństwie. I taka postawa moim zdaniem powinna budzić uznanie i podziw, a nie być potępiana i uznawana za synonim zła i nihilizmu.

 

Jednakże religie w swojej przemyślności i na to znalazły sposób. Indoktrynując „prawdami” religijnymi małe dzieci, nie tylko wpoiły im przekonanie, iż każdy człowiek z natury jest chory (czyli grzeszny) i dlatego każdy kwalifikuje się do „duchowego leczenia”, niezależnie od tego, co sam myśli na ten temat. Ale co najważniejsze, wpojono wiernym przekonanie, iż powinni oni przede wszystkim praktykować rytuały religijne, gdyż to głównie one – a nie przestrzeganie norm moralnych – są najbardziej miłe Bogu i z nich będą rozliczani na Sądzie Ostatecznym. Od tego rzekomo miałoby zależeć ich „być albo nie być” w niebie.

 

Czy religijna obrzędowość czyni ludzi lepszymi? Otóż nie! (np. Jezus ją krytykował). Ale za to stanowi doskonały mechanizm służący do narzucania wewnątrzgrupowego posłuszeństwa i odróżniania wiernych od niewiernych (obcych). Ten główny sprzymierzeniec religii – rytuały i obrzędowość – gdyby nie zostały wymyślone, ludzie dobrzy z natury mieliby pretekst, aby się wydostać z tej misternie splecionej przez wieki sieci zależności od religii i stawać się wolnymi od niej osobnikami. Nic z tego! Według religii, być dobrym człowiekiem, oznacza jedynie, że musi to być osoba praktykująca religijną obrzędowość. Czyli „pobożność” i „bogobojność” na pokaz jedynie, na zewnątrz a nie w sercu.

 

Zatem religie w trosce o swoje dobro, a nie o dobro ludzi, wypracowały koncepcję chorego człowieczeństwa, wmawiając wiernym wiele „prawd”, które okazały się iluzjami jedynie, czyli tzw. pobożnymi życzeniami. I tak np.: wmówiono nam ideę wiecznego życia i przekonano nas, iż jest ono możliwe do osiągnięcia, jeśli tylko podporządkujemy się swym bogom, a tak naprawdę „duchowym pasterzom”, których poprzednicy wymyślili tychże bogów. Wmówiono nam, iż bez tej iluzorycznej niebiańskiej perspektywy, nasze doczesne, ziemskie życie jest nic niewarte i pozbawione sensu i celu. Że powinniśmy je poświęcić dążeniu do osiągnięcia życia wiecznego, gdyż dopiero dzięki niemu można zrealizować ideał człowieczeństwa i doznać pełnię szczęścia, przeznaczoną stworzeniu bożemu.

 

Wmówiono nam, iż „Musimy zaiste rodzić się winni, inaczej Bóg byłby niesprawiedliwy” (B.Pascal), tyle, że to od Boga zależało jacy się urodzimy: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię..” (Jer 1,5). Wmówiono nam, że „Do każdego, który przyzna się do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,32). Inaczej mówiąc: jeśli nie będziemy demonstracyjnie obnosić się ze swoją WIARĄ, Bóg na nas się „wypnie” i nie umieści nas w swojej „księdze życia”.

 

Wmówiono nam, że prawdziwe człowieczeństwo polega na jedności z Bogiem, że sami nie dalibyśmy sobie rady w życiu, bo przecież człowiek musi w coś wierzyć, że gdyby nie Boska opieka w krótkim czasie stalibyśmy się zwierzętami, kierowanymi przez dzikie instynkty, a nasz świat szybko pogrążyłby się w chaosie, rui i poróbstwie (cokolwiek ma to znaczyć). Jedynie trwała opieka Boża (Opatrzność) może nas uratować przed tym złem i nieszczęściem i to na niej powinniśmy polegać i kurczowo się jej trzymać, chwaląc Boga za jego dobroć, miłosierdzie i miłość, oraz korzyć się przed nim nieustannie i błagać o przebaczenie naszych win i grzechów. Gdyby bowiem Bóg choć na chwilę stracił zainteresowanie tym światem, zniknąłby on w jednej chwili, jak płomień zdmuchniętej świecy.

 

Wmówiono nam jeszcze wiele podobnych bzdur, w które kazano nam wierzyć bez żadnych wątpliwości, jeśli zależy nam, by po śmierci znaleźć się w niebie i uniknąć potępienia, czyli kary wieczystego piekła, w którym będzie „płacz i zgrzytanie zębów”, jak ujął to Syn Boży. Aby było jasne: nie twierdzę, że nasze człowieczeństwo jest zdrowe i nie warte poprawy. Wprost przeciwnie; jest bardzo niedoskonałe, a wręcz ułomne. Tyle, że przyczyny tego stanu rzeczy nie są natury religijnej i nie sposób go „wyleczyć” metodami proponowanymi przez religie. Jest to spuścizna po zwierzęcych przodkach, która jeszcze długo będzie dawała się nam we znaki, pomimo zaawansowanej cywilizacji technicznej i bogactwa naszych kultur.

 

Na tę naszą dziedziczną „chorobę” (nasz prawdziwy grzech pierworodny) praktyki i metody religijne nic nie pomagają, o czym najlepiej świadczy krwawa i pełna przemocy historia chrześcijaństwa: mimo tego, że jesteśmy już zbawieni od 2 tys. lat, nie widać jakiejś znacznej poprawy w naszym „uduchowionym” człowieczeństwie. Moim zdaniem religie są świadome tego stanu rzeczy i tylko „markują” naprawę człowieczeństwa. Tym bardziej, że żyją one z GRZECHU, więc nie miałyby żadnego interesu w tym, aby ludzie stali się lepsi, doskonalsi i przestali grzeszyć. Jest to konflikt interesów, demaskujący fałsz „ewangelizacyjnej misji religii”.  

                                                           ------ // ------

Mam inne zdanie w tej kwestii: prawdziwe człowieczeństwo (mam na myśli ten jeden religijny aspekt związany z życiem pozagrobowym) nie powinno polegać na tym, iż człowiek musi chronić się w idei Boga obiecującej mu pośmiertne życie wieczne w zamian za lojalność, służenie sobie, dozgonną wdzięczność i wierność sobie. Powinno raczej polegać na tym, iż człowiek jako istota myśląca i rozumna mógłby już mieć w sobie tyle odwagi (gdyby od dziecka nie straszono go piekłem), by poznać prawdę co do swego losu i nie bać się „spojrzeć jej w oczy”, mimo tego, iż mówi ona o skończoności naszego życia, bez podtrzymującej na duchu obietnicy pośmiertnego przedłużenia go w nieskończoność.

 

Prawdziwe człowieczeństwo polegać powinno na odmowie oszukiwania nas w kwestii życia pozagrobowego, w celu zaspokojenia potrzeby naszego ego i zaakceptowania naturalnych praw natury, z których jedno mówi, iż każde życie musi zakończyć się śmiercią, a każde istnienie – nieistnieniem. Także na tym, aby przyznać, iż czas już dorosnąć i przestać wierzyć w bajki i mity, a w to miejsce lepiej zmierzyć się z realną rzeczywistością, niezależnie od tego jaka miałaby być. W taki właśnie sposób – może niezbyt oryginalny – rozumiem określenie „prawdziwe człowieczeństwo” (w odniesieniu do religii).

 

                                                           ------ // ------

 

„O ile człowiek potrzebuje religii, aby postępować przyzwoicie na tym świecie, oznacza to, że albo ma ograniczony umysł, albo też zepsute serce” Ninon de Lenclos.

„Tylko zwyrodniałe życie potrzebuje zakazów moralnych” Friedrich Nietzsche.

           

 

Maj 2017 r.