Poświąteczna refleksja: wymuszanie wdzięczności


Lucjan Ferus 2017-05-07


Kiedy pisałem tekst pt. „Poświąteczna refleksja: wymuszanie poczucia winy”, przypomniało mi się, iż w moim podręcznym „archiwum” gdzie przechowuję różne materiały, znajduje się artykuł, który doskonale uzupełnia problem przedstawiony wcześniej, o inny jego aspekt: wymuszanie WDZIĘCZNOŚCI u wiernych, stosowane w wielu religiach. Artykuł nosi tytuł  Krew twojego syna, napisany przez p.Paulinę Starościk i ukazał się w „Faktach i mitach” sprzed kilkunastu lat. Zaczynał się w dramatyczny sposób: 


„Epidemia SARS, znana nam na szczęście tylko z mediów, przypomina o innej śmiertelnej zarazie, która w błyskawicznym tempie objęła cały świat. Ludzi może ochronić jedynie szczepionka. Do jej produkcji potrzeba czystej krwi. Niestety, krew pozostałych przy życiu ludzi jest już skażona. W wyścigu ze śmiercią znajduje się ktoś, kto jako jedyny może uratować resztę ludzkości. Płaci jednak ogromną cenę”.

Ten „mrożący krew w żyłach” początek, wbrew pozorom nie jest opisem autentycznych wydarzeń, lecz jest zapowiedzią dalszej części opowiadania napisanego w konwencji SF, które w dużym skrócie wygląda następująco: Cały świat został zaatakowany tajemniczym wirusem grypy i wkrótce okazało się, że takiej niebezpiecznej choroby jeszcze nigdy dotąd nie zanotowano. Kiedy epidemia dostaje się do Europy wybucha panika, a kaznodzieje straszą ludzi karą bożą. Każdy zarażony ma przed sobą zaledwie parę dni życia, nim nastąpi śmierć w męczarniach. Laboratoria pracują dniem i nocą, aby znaleźć odpowiednie antidotum.

 

Wreszcie nadchodzi upragniona wiadomość: kod DNA owego wirusa zostaje rozszyfrowany i można już przystąpić do produkcji szczepionki. Potrzeba tylko krwi osoby, która nie została zakażona tą groźną chorobą. Zaczęto nadawać w mediach komunikat informujący, że każdy człowiek bezzwłocznie powinien oddać krew do badania. Pod laboratoriami tworzą się gigantyczne kolejki, ale ludzie starają się zachować spokój, o ile to możliwe w tej sytuacji. Czas mijał nieubłaganie, aż w końcu zostaje znalezione dziecko, którego krew jest czysta.

 

Towarzyszący mu rodzice, w pierwszej chwili nie posiadają się z radości. Lekarze gratulują: „Krew pańskiego syna jest idealna. Jego krew jest wolna od zakażenia, jest czysta. Teraz będziemy mogli wyprodukować szczepionkę”. Dopiero, kiedy ojciec dziecka pytając lekarza, ile mililitrów jego krwi będzie im potrzebne, słyszy wstrząsającą odpowiedź: „Nie mieliśmy pojęcia, że dawca będzie dzieckiem. Nie byliśmy przygotowani. POTRZEBUJEMY WSZYSTKO!” (duże litery w oryginale). W dalszej części dramatyzm się potęguje.

 

Dziecko nieświadome tego całego zamieszania, jakie wokół niego się dzieje i nie zwracając uwagi na ponaglenia lekarza, że muszą już iść, mówi z wyrzutem do rodziców: „Tato, mamo, dlaczego mnie opuszczacie?!”. Tu następuje scena dramatycznego pożegnania rodziców z dzieckiem, które po podpisaniu przez nich zgody na całkowitą transfuzję krwi (czyli tak naprawdę na eutanazję), zostaje zabrane przez lekarzy w celu dokonania zabiegu ratującego życie miliardom ludzi,.. niestety zabijającego dawcę.

 

Tydzień później odbywają się uroczystości upamiętniające bohaterskiego chłopca. Jego zdruzgotany ojciec nie może znieść myśli, że większość z tych, co przyszli nie potrafi doświadczyć, a nawet wyobrazić sobie bólu, jaki dotknął jego rodziców. Ba! Podejrzewa wręcz, iż wiele osób przyszło jedynie przez grzeczność, gdyż nie wypadało inaczej. Ma wielką ochotę zerwać się z miejsca i zawołać w kierunku tłumu (duże litery w oryginale): „MÓJ SYN UMARŁ! CZY CIEBIE TO NIE INTERESUJE?

 

A czyż nie tak mówi Bóg: MÓJ SYN UMARŁ! DZIĘKI TEMU ŻYJESZ! CZYŻ NIE WIESZ JAK BARDZO SIĘ O CIEBIE TROSZCZĘ? Ojcze, patrząc na to Twoimi oczami, czujemy, że nasze serca są złamane. Może wreszcie zaczniemy rozumieć, jak wielką miłością nas darzysz…” (liternictwo jw.).

Zakończenie tego opowiadania jest dla mnie niejasne. Jego autorka bowiem powołuje się na jakiegoś tajemniczego Autora tej historii, który według niej musiałby żyć dużo dłużej niż biblijny Matuzalem i mieć doskonałą, wręcz nadludzką pamięć. Pisze tak:

„Autor tej historii jest nieznany. Jakiś anonimowy człowiek, który dobrze pamiętał, co wydarzyło się dwa tysiące lat temu. Jeden z nielicznych, którzy zrozumieli, komu zawdzięczają życie. Człowiek, który ubolewał nad ogólną znieczulicą i ludzkim egoizmem. Człowiek, który być może też był ojcem, znał więc ten rodzaj bólu. Dwa tysiące lat… to szmat czasu. Wystarczająco dużo, by zapomnieć. By odrzucić, by nie komplikować sobie życia jakimiś zobowiązaniami. I by w ogóle nie wierzyć w taką przeszłość. Wystarczająco dużo, by zadowolić się teorią mitu, by wykrzykiwać o srogim i karzącym Bogu.

 

Największym problemem człowieka nie jest grzech. Jest nim fałszywy obraz Boga. Tylko z powodu niezrozumienia i ciasnej ludzkiej logiki uczyniliśmy z Niego kogoś, kogo trzeba się bać. Uciekamy przed Nim, a co bardziej zadufani mierzą w Boga obelgami i obwiniają o wszystko. Tymczasem Jego serce pękało, gdy hańbiliśmy i mordowaliśmy Jego Syna. Musiał to znieść, bo wiedział, że tylko Jego czysta krew może nas uratować. Gdzie jesteś dzisiaj? Nad jeziorem obojętności i własnych spraw – jak tamci uratowani od śmierci ludzie? A może w świątyni obłudy udajesz zainteresowanie? Potrząśnij swoim duchem. Usłysz rozpaczliwy głos: Mój Syn umarł! Czy Ciebie to nie interesuje?!”. Koniec artykułu.

Właściwie nie wiem, jak powinienem ten tekst traktować: czy jako opowiadanie SF, czy jako tekst apologetyczny? Ponieważ nie mam pewności, czy dobrze pojąłem zamysł Autorki artykułu, wyjaśnię wpierw co ja zrozumiałem z tego opowiadania. Moim zdaniem ta historia o tajemniczej i śmiertelnej epidemii, atakującej wszystkich ludzi na Ziemi i o małym chłopcu, który jako jedyny z ludzi miał czystą krew, dzięki której mógł uratować życie całej ludzkości, kosztem swojego życia – miała pokazać (poprzez tę analogię) troskliwość i miłość Boga do ludzi, który (wg Autorki tekstu) w podobny sposób poświęcił swego Syna, aby za cenę jego życia ocalić ludzkość, nie skazując jej na potępienie.

 

Zresztą na samym końcu, aby zapewne nie było wątpliwości, wyraźnie nawiązana jest ta opowieść do Boga: „A czyż nie tak mówi Bóg: Mój Syn umarł! Dzięki temu żyjesz. Czyż nie wiesz, jak bardzo się o ciebie troszczę?”. Dając do zrozumienia tym samym, iż przedstawiona przez nią historia o tym małym chłopcu, którego życie poświęcono dla dobra ogółu, jest dokładną ANALOGIĄ sytuacji w jakiej znalazł się kiedyś nasz Bóg i w jaki dramatyczny, a zarazem wspaniałomyślny sposób ją rozwiązał.

 

Otóż nie! Jest to nad wyraz błędne rozumowanie i to z wielu istotnych powodów. Zacznę od stwierdzenia samej  Autorki: „Największym problemem człowieka nie jest grzech. Jest nim fałszywy obraz Boga”. Zgadzam się z tą konstatacją w dużym stopniu. Dokładnie na tym polega ten problem: stworzyliśmy sobie fałszywe obrazy/wizerunki naszych bogów, na zasadzie analogii do nas samych – ludzi, ich prawdziwych twórców.

 

Czy nie jest zastanawiające, iż Stwórcą całego Wszechświata jest Bóg człowieka? Że spośród niezliczonych miliardów gwiazd i planet, akurat od Ziemi rozpoczął swój akt kreacji? Że nasi bogowie zazwyczaj są człekokształtni (jak wynika choćby z Księgi Rodzaju), a nawet jeśli są niewidoczni, uznawani są za osobę (np. w teizmie), czy wręcz są ludźmi, jak Bóg chrześcijan Jezus Chrystus, urodzony (jak wielu bogów) z ziemskiej kobiety (a właściwie dziewczynki). I jedynie co ich różni od zwykłych ludzi, to cudowne zapłodnienia przyszłych bożych matek przez Ducha Świętego, lub w inny sposób, w zależności od religii.

 

Dla większości osób relacje rodzic – dziecko są bardzo ważne z powodu więzi uczuciowych (emocjonalnych), jakie ich łączą. A więc i nasz Bóg musiał mieć ukochanego Syna, z którym łączą go silne więzi uczuciowe – ojcowska miłość. Człowiek cierpi w określonych sytuacjach, to i nasz Bóg musi też cierpieć w podobnych sytuacjach. Człowiek rozpacza z powodu straty kogoś bliskiego, to i nasz Bóg również odczuwa te emocje, bo jakże by inaczej mogło być? Dla człowieka – rodzica, śmierć dziecka jest głębokim bolesnym przeżyciem, które zazwyczaj okupowane jest silnym stresem i jakże często długotrwałą traumą, trudną do ukojenia.

 

Zatem nic dziwnego, że również nasz Bóg równie mocno powinien przeżyć śmierć swojego ukochanego Syna. Jak pisze Autorka: „Jego serce pękało, gdy hańbiliśmy i mordowaliśmy Jego Syna”. U ludzi przeżycia emocjonalne/uczuciowe zwyczajowo już łączy się z sercem, mimo tego, że już od dłuższego czasu wiemy, iż jest ono tylko pompą do przetaczania krwi. Więc także naszemu Bogu „serce musiało pękać” z bólu, kiedy widział tę przerażającą kaźń, którą ludzie zgotowali jego niewinnemu Synowi. Tylko czy w kontekście Boga Absolutu, ta okrutna OFIARA była konieczna?

 

U człowieka poświęcenie swego życia dla dobra innych, to wyjątkowo wartościowa cecha, wręcz heroiczna i godna najwyższego uznania. Człowiek jest świadom niepowtarzalności swego stosunkowo krótkiego życia i stąd ta jego wysoka cena. Jednakże w przypadku Boga, który jest nieśmiertelny, nieskończony w czasie i ma nieograniczone niczym możliwości, ta ofiara była niepotrzebna i całkowicie nieuzasadniona. Czy Bóg, który potrafi Wszechświat stworzyć słowem: „Niechaj się stanie!”, musi uciekać się do takich drastycznych środków, aby dokonać naprawy zakłóconego ładu w jednym z aspektów swego dzieła?

 

Jakiej to WARTOŚCI Bóg się dopatrzył w tym hańbiącym morderstwie jego Syna przez ludzi, iż mimo tych negatywnych emocji i uczuć, jakie (wg Autorki) wtedy doświadczył, przebaczył nie tylko oprawcom tej kaźni, ale też wszystkim potomkom żyjących wtedy ludzi na Ziemi i obiecał im za to zbawienie, czyli wieczne życie w niebie? Skoro ludzie byli tylko nieświadomymi wykonawcami bożego pomysłu na ich zbawienie, to skąd u Boga te skrajnie negatywne emocje związane z jego realizacją? Dlaczego po śmierci Jezusa na krzyżu mrok ogarnął całą ziemię, zasłona przybytku rozdarła się na dwoje, ziemia zadrżała, skały zaczęły pękać i otworzyły się groby? (Mt 27,51,52).  

 

Widać wyraźnie, iż bezimienni autorzy tego mitu nie potrafili stworzyć spójnego obrazu Boga Absolutu, nieskończonego w czasie i przestrzeni, będącego jednocześnie człowiekiem z krwi i kości, który doświadcza typowo ludzkich emocji i uczuć i na ich podstawie wartościuje otaczającą go rzeczywistość. Pragnęli pogodzić dwie sprzeczności: absolutną władzę Boga i jego wolę w tej kwestii, a jednocześnie WINĘ człowieka za realizację bożego pomysłu (stąd to częste eksponowanie cierpienia bożego). Można by przytoczyć wiele przykładów ludzkich zachowań, odczuć i reakcji, które zostały przeniesione na wizerunek naszego Boga (na innych bogów także), włącznie z wieloma brzydkimi cechami, których ludzie powinni się wstydzić.

 

Na tym m.in. polega fałszywy obraz Boga, iż kreowany był – świadomie lub nie – na nasze podobieństwo i obraz. Na podobieństwo ludzi, którzy byli jego prawdziwymi twórcami i stwórcami. Ponieważ Autorka tego opowiadania dokładnie wpisała się w ów nurt, wyjaśnię na czym polegały jej błędy w tej „analogii” z tym małym chłopcem o czystej krwi, ratującym ludzkość od całkowitej zagłady. Tym BŁĘDEM jest typowo ludzki sposób rozwiązywania problemów i przeniesienie go na Boga. W dużym skrócie wygląda to tak:

 

Człowiek, jako istota skończona w czasie i przestrzeni jest ograniczony fizycznymi prawami rzeczywistości, w której przyszło mu egzystować i nie jest w stanie przekroczyć tychże praw, ani cieleśnie, ani mentalnie (może tylko wyobraźnią wspomóc swoją świadomość, by w ten niedoskonały sposób „zajrzeć” do tego nieznanego świata). Jego główną przeszkodą, która nie pozwala mu się swobodnie poruszać w czasoprzestrzeni, jest CZAS, którego człowiek jest niewolnikiem i więźniem jednocześnie (przestrzeń również go ogranicza, ale nie w takim samym stopniu i nie implikuje takich konsekwencji). Rodzimy się, żyjemy w nim i umieramy w czasie, jaki według religijnej koncepcji został nam przeznaczony.

 

Tak więc cokolwiek człowiek w życiu czyni, jest to umiejscowione i rozciągnięte w czasie. Jeśli człowiek podejmuje się stworzenie jakiegoś dzieła (rozumiane jako wytworzenie) i przeliczy się ze swoimi możliwościami, to często może je poprawić po jakimś czasie, choć nie zawsze. A zatem owo naprawianie, lub poprawianie niedoskonałego dzieła jest sposobem typowo ludzkim, wynikającym z wielu zależności, którymi człowiek jest uwikłany z rzeczywistością, jak i niemożnością przekroczenia jej nieubłaganych praw.

 

I właśnie w tym opowiadaniu, jego Autorka dobrze to opisała: kiedy ludzkość została zaatakowana przez tajemniczą epidemię, ludzie postanowili rozwiązać ten problem w możliwy dla siebie sposób i naprawić tę groźną sytuację, by rzeczywistość mogła wrócić do stanu poprzedniego. Posłużyli się w tym celu rozumem, oraz  dostępną sobie wiedzą i wyprodukowali szczepionkę, które uratowała im życie. W taki sposób zachowują się ludzie o ograniczonych możliwościach sprawczych i niemożności przewidzenia pewnych wydarzeń. Reagują na nie dopiero wtedy, kiedy zaistnieją one w ich rzeczywistości.

 

Dlaczego w ten sam lub podobny sposób miałby zachować się Bóg o nieskończonych i niczym nie ograniczonych możliwościach, panujący nad czasem i przestrzenią, oraz wiedzący o swym dziele wszystko w najdrobniejszych szczegółach, na długo przed tym zanim je stworzył? Czy Bóg o takich możliwościach musi cokolwiek NAPRAWIAĆ w swoim dziele? Otóż nie! Wystarczy wyobrazić sobie taką nieskończoną w czasie i przestrzeni Istotę, która posiada nieograniczone możliwości, aby pojąć, że ten cały „plan Opatrzności” dotyczący bożych stworzeń – ludzi, jest wewnętrznie sprzeczny, a przez to niewiarygodny.

 

Według teologów bowiem, nasz Bóg jest wszechobecny w swym dziele, a ponieważ jest Bytem nieskończonym w czasie i przestrzeni, jego wszechobecność jest totalna: jest on jednocześnie w każdym miejscu przestrzeni i w każdym momencie czasu. Zatem swoją świadomością równocześnie obejmuje CAŁE swoje dzieło, od jego początku, aż po kres. Kard. J.H.Newmann tak to ujął: „Bóg jest istotą, dla której nie ma nic przeszłego, ani nic przyszłego, jest zawsze teraz”. Gdyby jego wyznawcy potrafili wyobrazić sobie tego konsekwencje, nie tworzyliby takiego absurdalnego wizerunku Boga, który zachowuje się jak człowiek w określonych sytuacjach i reaguje na nie typowo po ludzku.

 

Zatem: skoro Bóg wiedział już wcześniej zanim stworzył nasz świat, iż jego stworzenia – ludzie, dostąpią w raju upadku, od którego zaczęło się ponoć wszelkie zło w dziele bożym, to mógł temu zapobiec na wiele sposobów, zamiast przeznaczać swego Syna na ofiarę odkupującą grzechy ludzkości, prawda? Ofiarę tak okrutną i całkiem niepotrzebną przy jego możliwościach (i złożoną samemu sobie), a mimo to, tak bardzo mu się podobającą, że przebaczył ludziom wszystkie grzechy i obiecał ich zbawić od śmierci (tyle, że po śmierci). Za co? Za to, iż ludzie upodlili, czy też zhańbili i zamęczyli na śmierć jego ukochanego Syna.

 

Czy ta odkupicielska ofiara z Jezusa zmieniła na lepsze historię rodzaju ludzkiego? Tak, jak byliśmy śmiertelni, tak jesteśmy nadal, tak jak grzeszyliśmy kiedyś, tak grzeszymy nadal. Tak jak zabijaliśmy się wzajemnie kiedyś, tak samo zabijamy się nadal, a jeszcze doszedł jeden powód: zabijamy się w imię Syna Bożego Jezusa Chrystusa, lub w obronie wiary w niego. W czym jesteśmy lepsi od ludzi żyjących przed Jezusem, tych nie zbawionych przez niego? W przebaczaniu bliźnim win? (o wrogach nawet nie wspomnę). Może w tolerancji dla inaczej myślących i wierzących? Nic z tych rzeczy!

 

A jeśli nawet jesteśmy w czymś lepsi (bo tak jest w istocie), to nie dzięki tej religii, a raczej wbrew niej. Protestancki teolog Marcin Dibelius tak to ujął: „Dlatego też wszyscy ci, którzy pragnęli, żeby na tym świecie żyło się lepiej, musieli wystąpić przeciwko chrześcijaństwu”. Więc w tym kontekście owo boże pytanie z artykułu: „Czy nie wiesz, jak bardzo się o ciebie troszczę?”, trąci daleko idącą hipokryzją. Gdyby Bóg troszczył się o ludzi, powinien na samym początku rodzaju ludzkiego rozwiązać problem zaistniały w raju, a nie pozwalać na to, by ludzie rozmnażali się z grzeszną naturą, czego opłakane skutki były mu dobrze znane.

 

Na koniec chciałbym się jeszcze odnieść do paru fragmentów tekstu. Np. gdzie Autorka pisze: „Ojcze, patrząc na to Twoimi oczami, czujemy, że nasze serca są złamane”. Problem tkwi w tym, iż jak już wspomniałem, to właśnie SWOIMI oczami patrzymy na ideę Boga, a ściślej mówiąc: oczami naszych duchowych pasterzy, którzy wiernym „wkładają do głów” tzw. „prawdy objawione”. Inny fragment mówiący o człowieku, „który ubolewał nad ogólną znieczulicą i ludzkim egoizmem”. A skąd te cechy (wady) wzięły się u ludzi? Czy nie z tego, iż ludzie zgodnie z wymierzoną przez Boga karą rozmnażali się z grzesznymi naturami? Czyżby Bóg nie wiedział, iż nałożona przez niego kara spowoduje to, że ludzie będą pełni różnych wad, w tym znieczulicy i egoizmu? (a nie są to jeszcze ich najgorsze cechy).

 

Następny fragment dotyczący naszego Boga: „Tylko z powodu niezrozumienia i ciasnej ludzkiej logiki uczyniliśmy z Niego kogoś, kogo trzeba się bać”. Naprawdę tylko taka jest tego przyczyna? A nie przyczyniło się do tego natchnione ponoć przez Boga Pismo Święte, w którym znajduje się wiele takich fragmentów: „Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna” (Rdz 22,12). Albo: „Bóg przybył po to, aby was doświadczyć i pobudzić do bojaźni przed sobą” (Wj 20,20). Lub: „Lęk wzbudzę przed tobą oraz przyprawię o przerażenie wszelki lud” (Wj 23,27). Czy też: „..czego żąda od ciebie Pan, Bóg twój? Tylko tego, byś się bał Pana, Boga swojego” (Pwt 10,12). Itd. Itp.

 

I jeszcze ten fragment: „Tymczasem Jego serce pękało, gdy hańbiliśmy Jego Syna. Musiał to znieść, bo wiedział, że tylko jego czysta krew może nas uratować”. W tym zdaniu najlepiej widać to wielkie zakłamanie, dotyczące owej soteriologicznej idei. Jak już napisałem wyżej, Bóg nie musiał niczego znosić ze strony ludzi, gdyż to on ma nieskończone możliwości działania i wszystko, co zaistnieje w jego dziele MUSI być zgodne z jego wolą i zamysłem: „bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił. Jakżeby coś trwać mogło, gdybyś Ty tego nie chciał? Jak by się zachowało, czego byś nie wezwał?” (Syr 11,24,25).

 

Przecież to Biblia twierdzi, że sam Bóg wpadł na pomysł zbawienia ludzi w ten sposób: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego uwierzy nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). „On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy” (1J 4,10). Ten pomysł w umyśle Boga istniał od całej wieczności i to jemu podporządkował swe dzieło (św.Tomasz z Akwinu). Skoro tak się sprawy mają, chyba nie powinno „serce pękać” Bogu, kiedy ludzie realizowali w naszej rzeczywistości jego odwieczny pomysł zbawienia, prawda?

 

Widocznie w psychice niektórych ludzi tkwi tak silna potrzeba wymuszania wdzięczności u współwyznawców, że starają się ją realizować za wszelką cenę. Nawet za cenę rezygnacji z myślenia, co daje zazwyczaj dość groteskowe efekty, czego liczne przykłady można dostrzec w religiach na każdym kroku. Czyżby ich Autorzy przypuszczali, że naszemu Bogu nie wystarczają już dotychczasowe pochlebstwa i wyrachowana wiara (wg B.Pascala) i potrzebna jest Mu jeszcze „do szczęścia” wymuszona wdzięczność jego wyznawców?

 

Maj 2017 r.