Prawo do wyboru obejmuje prawo do wyboru życia


Alan M. Dershowitz 2017-03-23

Sędziowie Sądu Najwyższego, którzy zadecydowali w sprawie Roe v. Wade, zdjęcie z 1972 r.
Sędziowie Sądu Najwyższego, którzy zadecydowali w sprawie Roe v. Wade, zdjęcie z 1972 r.

Konflikt między “prawem wyboru” a „prawem do życia” w kontekście aborcji jest pozorny, ponieważ to pierwsze obejmuje to drugie. Kiedy państwo zmusza kobiety w ciąży, by poddały się aborcji – jak to robiły w praktyce Chiny wprowadzając politykę „jednego dziecka” – jest rzeczywiście konflikt. Ale w Stanach Zjednoczonych prawo do wyboru obejmuje prawo do wyboru życia zamiast aborcji. Obejmuje także prawo kobiet do wybrania aborcji.

Na co więc uskarżają się antyaborcyjni orędownicy „prawa do życia”? Nie chcą, by jakakolwiek kobieta miała prawo wyboru aborcji. Chcą, by państwo decydowało za nią, chcą odmówić jej prawa wyboru między urodzeniem niechcianego dziecka a poddaniem się aborcji.


Ci ludzie wierzą, że aborcja jest dzieciobójstwem – morderstwem – nie ich dziecka, ale płodu kobiety, która wybrałaby aborcję. Ta kobieta nie uważa jednak płodu za swoje dziecko. Orędownicy „prawa do życia” odpowiadają więc: nie ma znaczenia co ty myślisz. Liczy się to, co myśli państwo. Jak podaje niedawny sondaż Pew, olbrzymia większość – 70% - obywateli Stanów Zjednoczonych uważa, że kobieta powinna mieć prawo do panowania nad własną rozrodczością, prawo do wyboru czy zarodek lub płód stanie się jej dzieckiem.


Jeśli kobieta zaszła w ciążę w wyniku gwałtu, może nie uważać płodu za „swoje dziecko”. To samo może dotyczyć innych niechcianych ciąż, takich jak ciąże nastolatek, które mogą być umysłowo lub fizycznie niezdolne do wychowania i dbania o dziecko przez resztę życia. Ten problem nieżyjący już senator Daniel Patrick Moynihan nazywał problemem „dzieci mających dzieci”.


Co daje ludziom prawo decydowania, skoro to nie oni będą musieli ponosić konsekwencje?


Kwestią tutaj nie jest więc pytanie czy pozwolić na wybór, ale kto ma dokonać tego wyboru. Jak na ironię optują za tym głównie konserwatyści, którzy wierzą, że państwo nie powinno dokonywać innych wyborów za swoich obywateli, ale tu nalegają, by państwo dokonywało tego, niezmiernie osobistego wyboru za wszystkie kobiety.


Ekstremiści “prawa do życia” argumentują oczywiście, że nikt nie ma prawa dokonywania jakiegokolwiek wyboru, którego wynikiem byłoby zniszczenie zarodka lub płodu. Twierdzą uparcie, że jest ich sprawą zapobieganie umyślnego „morderstwa” każdego potencjalnego życia, także tego, które nosi obca im kobieta, która szczerze wierzy, że jej niechciany płód nie jest jeszcze „życiem” – przynajmniej przez pierwszy trymestr – chyba, że wybierze urodzenie go.


Ci orędownicy “prawa do życia” posunęliby się tak daleko, że żądaliby, by dziewczynka zgwałcona przez swojego pijanego ojca, urodziła. Argumentują, że nie jest winą płodu, że został stworzony w wyniku kazirodczego gwałtu. Nie pozwólmy go zabić za grzech i zbrodnię ojca.


Ci zaś orędownicy “prawa do życia”, którzy czynią wyjątki dla tak skrajnych przypadków – a większość polityków wybranych na jakiś urząd, którzy twierdzą, że są zwolennikami prawa do życia, popiera ograniczone wyjątki – musi przyznać, że raczej popierają prawo ciężarnej dziewczynki niż prawo państwa do wybrania czy dokonać aborcji, czy urodzić. Dlaczego więc inne kobiety w ciąży, które mają przekonujące powody – medyczne, emocjonalne, rodzinne, religijne, finansowe – nie mają prawa wyboru? Dlaczego bezosobowe państwo ma odebrać im to prawo?


Kwestia “kto decyduje?” jest skomplikowana w demokracji rządzonej regułami prawa i respektującej podział władzy. W dodatku do pytania osobistego musimy także zadać pytanie prawnicze: „Kto decyduje o tym, kto ma decydować?” Czy ustawodawcy w naszych 50 stanach decydują o tym, kto ma prawo dokonywania wyboru: państwo czy jednostka? Czy może członkowie Kongresu? A może większość dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego?


Nie jest to łatwe pytanie także dla tych z nas, którzy mocno popierają prawo kobiety do wyboru jako kwestię moralności, sprawiedliwości lub religii. Nie każde prawo moralne lub religijne jest prawem konstytucyjnym, dającym się egzekwować przez Sąd Najwyższy. W naszej Konstytucji nie ma niczego explicite o aborcji. Są tam niewyraźne odniesienia do prawa jednostki do bycia „bezpiecznym osobiście”, co sugeruje prawo do prywatności. Są jednak równie niewyraźne odniesienia do „prawa do życia”. Każde uczciwe czytanie słów, historii i zamierzonego znaczenia Konstytucji musi prowadzić do wniosku, że jej autorzy nie rozważali kwestii aborcji. Nie włączyli explicite ani prawa do wyboru, ani prawa do życia w kontekście debaty o aborcji: nie było jej bowiem w owych czasach. Ale niemal z pewnością włączyli oni kompetencje przyszłych sądów do nadawania aktualnego znaczenia słowom, jakie wybrali do tego dokumentu, co do którego mieli nadzieję, że przetrwa przez wieki – co się faktycznie stało.


W 1973 r. Sąd Najwyższy podał interpretację Konstytucji, by przyznać ciężarnym kobietom prawo do wyboru aborcji, przynajmniej w pewnych okolicznościach. Ta decyzja, Roe v. Wade, nie była najwspanialszą chwilą Sądu Najwyższego, jeśli chodzi o interpretacje konstytucyjne. Wielu uczonych, włącznie ze mną, krytykowało zastosowane rozumowanie i metodologię. Stała się ona jednak prawem w kraju. Przez minione 44 lata została nieznacznie zmieniona przez kolejne sprawy sądowe, ale jej trzon pozostaje ten sam: kobieta w ciąży ma prawo wybrać, czy usunąć płód, czy urodzić dziecko. Debata trwa dalej wokół szczegółów: kiedy zaczyna się „życie”? Kiedy podczas ciąży kończy się prawo wyboru? Jednak w swej podstawie: prawa kobiety do wyboru – aborcja lub życie – pozostaje solidnie zakorzeniona w naszej praktyce sądowej.


The Right to Choose Includes the Right to Choose Life

Gatestone Institute, 16 marca 2017

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Alan M. Dershowitz

Amerykański prawnik i komentator spraw międzynarodowych. Emerytowany wykładowca prawa konstytucyjnego (w 1967 roku w wieku lat 28 został najmłodszym profesorem zwyczajnym prawa w historii Harvard Law School).

Dershowitz jest autorem wielu książek, wśród których najgłośniejszą jest The Case for Israel (2003). Jest to książka, z którą można się zgadzać lub nie, ale która jest obowiązkową lekturą dla każdego, kto próbuje zrozumieć zawikłany obraz konfliktu na Bliskim Wschodzie oraz sposobu postrzegania Izraela przez resztę świata.