Szlak bojowy Jarosława Kaczyńskiego
Gdzie zaczęła się ta długa droga Jarosława Kaczyńskiego? W 1989, kiedy premierem zostaje Tadeusz Mazowiecki, a Lech Wałęsa ma poczucie odsunięcia? Kaczyński zaczyna się kręcić wokół Wałęsy, łasić się, podchlebiać, szczuć i opluwać. Kiedy Lech Wałęsa zostaje prezydentem, Jarosław Kaczyński otrzymuje tekę ministra stanu w kancelarii prezydenta. Pierwszy etap „wojny na górze” zaczął się znacznie wcześniej. Trudno o wątpliwości, że jej architektem jest Jarosław Kaczyński. Nie wiemy wszystkiego. Lech Wałęsa przyznaje, że Kaczyński mieszał, nie wiemy jednak jak i dlaczego Wałęsa dał się do tego stopnia namówić na obrzydliwe ataki na ludzi takich jak Mazowiecki, Turowicz, czy Geremek. Na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego w lutym 1990 zobaczyliśmy Lecha Wałęsę, jakiego nie znaliśmy.
Kaczyński jest wówczas tak blisko Wałęsy, że ten po wyborach prezydenckich w grudniu 1990 rozważa powierzenie mu stanowiska premiera. Tu jednak jest poważny problem, Kaczyński chciał rządzić Wałęsą, a Wałęsa chciał rządzić sam i potrzebował marionetki. W efekcie premierem zostaje Jan Krzysztof Bielecki, a w relacjach Wałęsa-Kaczyński pojawia się pęknięcie.
Kiedy nie udaje się sterowanie Lechem Wałęsą, Jarosław Kaczyński zmienia front, a po usunięciu go z Biura Prezydenta, przechodzi do ataku i korzystając z materiałów, którymi komunistyczne służby bezpieczeństwa próbowały skompromitować Wałęsę, postanawia przekonać społeczeństwo, że przywódca „Solidarności” był agentem. W styczniu 1993 organizuje „marsz na Belweder” podczas, którego spalono kukłę Lecha Wałęsy. (Dziś Kaczyński wypiera się tego w Sejmie, bo to nie on osobiście kukłę podpalał.) Widzieliśmy jednak jak niemal z dnia na dzień Kaczyński z pochlebcy zmienia się w nienawistnika, podburzanie do nienawiści jest jego niezmiennym narzędziem walki politycznej.
Po latach mistrzowsko i cynicznie wykorzystał katastrofę smoleńską i śmierć własnego brata. Wykorzystując zadawnione lęki i obsesje pracował nad zmianą świadomości społecznej. Zamiar był oczywisty – przedstawienie swoich konkurentów jako zdrajców ojczyzny. Dla tych absurdalnych zarzutów katastrofa smoleńska była wymarzonym zbiegiem okoliczności, odbiorców spiskowej teorii nie brakuje, na okrasę leci kampania o Polsce w runie.
Stosowana od początku technika zmierzająca do polaryzacji społeczeństwa, do rozbudzenia podejrzliwości o spiski, układy, zdradę i złą wolę przynosi efekty w postaci trwałego elektoratu gotowego kupić każde kłamstwo. Najważniejsze jest przekonanie, że wszystko, co robili inni, jest złe i prowadziło do zubożenia społeczeństwa, że protestują wyłącznie ci, którzy dorobili się na krzywdzie społecznej, że kraj jest w opłakanym stanie, a z nieszczęścia może go wybawić wyłącznie prezes-zbawiciel.
Ten obrzydliwy absurd o zdradzie kupują nawet ludzie, którym z Jarosławem Kaczyńskim wcale nie jest po drodze. Ta intelektualna akrobacja może mieć osobliwe usprawiedliwienia. Na marginesie artykułu o intronizacji Chrystusa na króla Polski czytelnik komentuje:
„Przez moment wierzyłem że Polska ładnie się zlaicyzuje, wzbogaci w UE i byłem nawet w stanie znieść faktyczną utratę suwerenności i radośnie uprawianą przez PO politykę zdrady narodowej. Ale teraz to już przestało mieć sens. Zidiociałe Niemcy prowadzą Europę i Polskę na manowce.”
Ten czytelnik oczywiście nie wyjaśnia, jak dotarł do tej „polityki zdrady narodowej” ekipy sprawującej rządy w okresie, kiedy Polska dokonała największego skoku cywilizacyjnego w tysiącletniej historii Polski (zapewne oddziaływanie propagandy na podświadomość), widzimy tu motyw „utraty suwerenności”, zdrady i chytreńkiej nadziei na zyski. Nadzieję na zyski z tej zyskownej utraty suwerenności diabli biorą z powodu zidiociałej polityki Niemiec.
Interesujący przykład całkowitej niezdolności odróżnienia dobrowolnego stowarzyszenia i zniewolenia, plugawego języka o „zdradzie narodowej” i nadziei na to, że na zagrażający fanatyzm religijny jedyną receptą jest rodzimy fanatyzm religijny. A przede wszystkim zastanawia świadome lub podświadome przejęcie retoryki obozu Jarosława Kaczyńskiego. Tu nie chodzi o krytykę polityki rządu Donalda Tuska, czy polityki Unii Europejskiej w obliczu zalewu uchodźców z muzułmańskiego świata, ale o sposób jej prezentacji, który (moim zdaniem) nosi ślady wpływu długotrwałej propagandy prowadzonej językiem insynuacji i nienawiści.
Jarosław Kaczyński to Natanek polskiej polityki. Niszczy nie tylko polską gospodarkę, podstawy demokratycznego systemu, ale niszczy również nasz język komunikacji, sprowadzając coraz większą część społeczeństwa do swojego poziomu. Nawet mając pełną świadomość, że ten człowiek świadomie i z premedytacją zmierza do radykalizacji języka publicznych dyskusji, zmieniając je w antagonistyczny konflikt, w którym oskarżenia i inwektywy zastępują wszelkie argumenty, pozwalamy na to, że coraz częściej wpycha nas w sytuację, w których jedyną możliwą reakcją staje się odpowiedź tym samym językiem.
Szlak bojowy Jarosława Kaczyńskiego jest szlakiem bojowym księdza Natanka, a na taki szlak bojowy normalnego człowieka trafia szlag i odpowiada tak, jak ten książę ciemności na to zasługuje. Nieszczęście polega na tym, że to właśnie okazuje się jego prawdziwym zwycięstwem, wciąga w techniki prowadzenia sporu, które opanował w sposób mistrzowski.