Małorolny agent wpływu


Andrzej Koraszewski 2016-08-18

Mój wydawca, czyli Dariusz Jamrozowicz, dyrektor wydawnictwa „Błękitna kropka”.
Mój wydawca, czyli Dariusz Jamrozowicz, dyrektor wydawnictwa „Błękitna kropka”.

Dowiedziałem się z Internetu, że jestem izraelskim agentem wpływu. Ucieszyłem się, bo jestem posiadaczem pięciu hektarów ziemi, czyli podpadam pod kategorię małorolnych, a o małorolnych agentach wpływu jeszcze nie słyszałem. Niedawno starłem się z przyjacielem w sprawie, o którą ścieram się często z nieprzyjaciółmi, czyli o prawo państwa Izrael do obrony życia mieszkańców państwa Izrael. Teoretycznie ścieraliśmy się o proporcjonalność, czyli mój przyjaciel poświęcił się refleksji nad fundamentalnym pytaniem, dlaczego podczas zbrojnych starć ginie więcej mieszkańców Gazy niż mieszkańców Izraela?

Ta bijąca w oczy niesprawiedliwość może być spowodowana faktem, że jest to starcie cywilizacji śmierci z cywilizacją życia. Oczywiście i cywilizacja życia, i cywilizacja śmierci są tu definiowane w sposób rażąco odmienny niż w literaturze katolickiej, ale też w tym przypadku odnoszą się z jednej strony do islamu, a z drugiej do niewiernych osadników, głównie wyznania mojżeszowego, na ziemiach wyzwolonych spod tureckiego jarzma.


Osadnicy to zbiegowie z wszystkich możliwych krajów Europy, obu Ameryk, Azji i Afryki, a nawet Australii, którzy nie okazując wdzięczności, porzucili gościnne kraje (gdzie często mieszkali od setek a nawet tysięcy lat) i wtargnęli na muzułmańskie ziemie pod pretekstem przyzwolenia społeczności międzynarodowej i wykupu ziem od ich tureckich i arabskich właścicieli oraz (ku zgorszeniu byłych gospodarzy) przywołując argument, że jest to ziemia, z której ich niegdyś przemocą wygnano.           


Fanatyczna odmiana wiary muzułmańskiej może być zasadnie nazywana „cywilizacją śmierci” gdyż głosi hasło: „wy kochacie życie, my kochamy śmierć”. To hasło, zdaniem niektórych analityków, może być pewną przeszkodą na drodze do reform ekonomicznych i społecznych, jak również do pokoju z niemuzułmańskimi sąsiadami, a osobliwie z Żydami, którzy zgodnie z koranicznymi dogmatami uznawani są za niemuzułmanów do szóstej potęgi.


Mówienie o kulturze izraelskiej, że jest „cywilizacją życia”, też wymaga pewnego uściślenia, jako że uciekając z krajów, które ich z taką życzliwością gościły, Żydzi postanowili przejąć sprawy w swoje ręce i bronić swojego życia samodzielnie, zamiast polegać na gwarancjach ochrony ich życia, czy to jako dhimmi w krajach islamu, czy to jako napiętnowani niewierni (zabójcy boga, truciciele studni, mordercy dzieci i ludzie paskudni pod każdym innym względem) w krajach chrześcijańskich. Ta cywilizacja życia ma hasło „chcemy żyć i zrobimy co w naszej mocy, żeby nam w tym nie przeszkadzano”. Tak rozumiana „cywilizacja życia” sprzyja wszelkiego rodzaju start-upom, co jest nową nazwą zachowań związanych z przekonaniem, że poleganie na zaradności i pomysłowości może bardziej ułatwiać życie niż ustawiczne poszukiwanie winnego i dążenie do zabicia go w oczekiwaniu, że dobry Bóg wynagrodzi nasze dzieło na ziemskim padole, zamieniając wszystkie nasze nieszczęścia w pasmo sukcesów, co będzie niewartym wspomnienia szczegółem w obliczu nagrody, jaką Stwórca szykuje dla nas po śmierci, a której absolutnym ukoronowaniem będzie możliwość wiecznego spółkowania z dziewicami, amen.


Sam się nawet zastanawiałem jak właściwie zostałem małorolnym agentem wpływu, ale wojujący z pojęciem wolnej woli (inny) przyjaciel przekonał mnie, że chociaż zgadzamy się, że żadnej opatrzności nie ma i nigdy nie było, to jednak wszystko jest zdeterminowane. Wolnej woli nie ma w nas ani za grosz i w tym co robimy w gruncie rzeczy nie ma ani naszej zasługi, ani naszej winy. Będąc nieskończenie dumny z mojej niezmierzonej pokory trochę się tym zmartwiłem, ale jako stoik pogodziłem się z losem i przestałem się doszukiwać.


Z jakiegoś powodu jestem jednak zdeterminowany, żeby czasem otworzyć usta, a dokładniej zabrać głos na piśmie, bo odczuwam taką potrzebę. Kiedy słyszę, że Rosenkranz zgwałcił sąsiadkę i udusił jej troje dzieci, próbuję ustalić, co w tej sprawie wiadomo i kiedy moje wysiłki nie przynoszą zadawalających rezultatów, zgłaszam zdanie odrębne, informując, że w świetle braku dowodów na niecne zachowania Rosenkranza, do chwili otrzymania takich dowodów będę uważał, że te twierdzenia to raczej pomówienie. Okazuje się, że jest to klasyczne zachowanie agenta wpływu, a standardowa odpowiedź brzmi: „Chcesz pan powiedzieć, że Rosenkranz nie ma żadnych wad?”    


Wstyd się przyznać, ale my się z Rosenkranzem w zasadzie nie znamy i posiadam ograniczoną znajomość wad Rosenkranza, co w żaden sposób nie wyklucza tego, że on takowe posiada. Moje zainteresowanie ogranicza się do głoszących informację, że Rosenkranz zgwałcił sąsiadkę i udusił jej troje dzieci. Mam potrzebę dowiedzenia się, dlaczego oni są tak silnie zdeterminowani, żeby przekazywać światu wiadomość cokolwiek niepotwierdzoną.


I za to panu płacą? – dziwi się inny człowiek również podejrzewający, że jestem małorolnym agentem wpływu, chociaż ujmuje to inaczej. Jeśli mój przyjaciel (ten od braku wolnej woli) ma rację, to oni nie są temu winni, bo są tak zdeterminowani przez niezliczoną ilość przypadkowych zdarzeń, które tak właśnie, a nie inaczej ukształtowały ich umysły.


Zirytowany trochę ich determinacją ignorowania faktów (lub ich braku) byłem tak zdeterminowany, że w końcu napisałem książkę, pod tytułem Wszystkie winy Izraela, w której próbowałem powiedzieć, że obwinianie Izraela za grzechy, których nie popełnił, może być konsekwencją długiego przyzwyczajenia (lub jak kto woli uwarunkowanej kulturowo determinacji). Natychmiast dowiedziałem się, że napisałem książkę, w której bezpodstawnie sugeruję, jakoby Izrael był bez winy. Była to jednak marginalna recenzja marginalnego recenzenta. A ja, jako małorolny agent wpływu oczekiwałem więcej. Poszukując dalszych recenzji na czwartej stronie informacji o tym, gdzie moją książkę można kupić, dotarłem do informacji o „wszystkich winach Izraela” i natychmiast zamówiłem jedno. Przysłali przez kuriera białe, chociaż ja wolę czerwone, ale (jako że nikt nie jest doskonały) musiałem coś pomylić. Wypiwszy wszystkie wino z butelki zapadłem w zadumę, a jest o czym myśleć. (Wino okazało się być nie z ziem okupowanych, a z centralnego Izraela, co niczego nie zmienia. bo jak donosi korespondentka Polskiej Agencji Prasowej, Ala Qandil, "Palestyna musi być wolna, cała Palestyna" i wszyscy, nie tylko w PAP-ie, wiemy, co znaczy wolna i co znaczy cała.)  


Jako małorolny agent wpływu wpływam za mało, a chciałbym odrobinę więcej. Zapyta ktoś – dlaczego – jeśli mi nawet za to nie płacą? I tu powraca sprawa determinacji lub jak kto woli zdeterminowania przez zdarzenia uświadomione i nieuświadomione. Z uświadomionych, to pamiętam jak babka koło dziesiątego roku życia zwróciła się do mnie gniewnie, żebym zdjął w domu czapkę, bo nie jestem Żydem, a ojciec upomniał ją jeszcze gniewniej z nieznanego mi wówczas powodu. Ten powód docierał do mnie powoli i okazał się rozróżnieniem między prowadzącym do humanizmu patriotyzmem, a prowadzącym do morderczego zbydlęcenia nacjonalizmem. Determinowali mnie do rozpoznawania tych dwóch różnych zjawisk rodzice, a potem nauczyciele, wśród których była pani Baranowska, opowiadająca w szkole o pogromie w Kielcach, pan Dulczewski, opowiadający o przedwojennym antysemityzmie, „Po prostu”, które było w domu od pierwszego numeru, na studiach Kotarbiński (osobiście i jako legenda), a potem to już się sam z jakiegoś powodu coraz gorzej determinowałem, coraz silniej podejrzewając, że opowiadanie o gwałcie i mordach Rosenkranza może być szkodliwe dla zdrowia psychicznego opowiadającego, zaraźliwe i zabójcze jako zjawisko społeczne.


Pisząc o wszystkich winach Izraela, nie pisałem o Izraelu, ale raczej o sąsiadach bliższych i dalszych, o nas, nieŻydach, cierpiących z powodu nawrotów uporczywych teorii spiskowych na temat Rosenkranza i jego win, powodujących nasze wszystkie nieszczęścia. Spotykając hasło Die Juden sind unser Unglück wypowiadane w moim ojczystym języku reaguję odruchowo, niezależnie czy widzę je w prorządowej „Do Rzeczy”, czy w innej niedorzeczy.     


Tak to zostałem małorolnym agentem wpływu, zmartwionym, że wpływam cokolwiek za mało. Moją książkę czytało wielu znakomitych znawców, tych podzielających fatalną opinię o Rosentkanzu i tych, którzy tylko martwią się zakłóconymi proporcjami, bo odczuwają głębokie współczucie dla Palestyńczyków, ale chyba tylko tych, którzy zajmują się zabijaniem Żydów, bo tych, którzy wykazują zainteresowanie cywilizacją życia, wydają się być zdeterminowani omijać szerokim łukiem.


Wpadł do Dobrzynia mój wydawca (patrz zdjęcie na początku tekstu) troszkę zmartwiony, że z tą sprzedażą nie idzie najlepiej i że recenzenci nie piszą ani dobrze, ani źle, a jego zdaniem powinni.


Ja się z nim nawet zgadzam, ale nie mam na to wpływu, a mnie samemu własnej książki polecać nie wypada, bo ludzie pomyślą, że chcę na nich wpływać, a to nawet jeśli jest prawdą, to w żadnym razie nie należy tego ujawniać. Żaden agent wpływu do takich ambicji nie przyznaje się, a już małorolny to w ogóle.



P. S. Gdyby Państwo mimo wszystko przypadkiem byli zainteresowani, to chciałbym dodać, że zakup w wydawnictwie „Błękitna kropka” jest dla wydawnictwa bardziej korzystny niż inne, co może mieć pewien wpływ na dalsze wpływanie. A gdyby ktoś kupił i przeczytał, to może zostać agentem wpływu agenta wpływu i przekazywać swoje opinie ustnie lub pisemnie (to drugie preferowane), bo na zawodowych recenzentów spraw bliskowschodnich nie ma co dłużej czekać.