Twitter i Facebook rozdzierają nas


Matt Ridley 2016-07-21


Gdziekolwiek spojrzysz teraz krajobraz polityczny wydaje się pocięty górami nienawiści: policja kontra społeczność  czarnych w Ameryce, sunnici kontra szyici, wahabizm kontra Zachód, Trump kontra Hillary, Labour kontra samej sobie, Brexit kontra Remain, „panikarze” na temat klimatu” kontra „negacjoniści”. Gniewnie patrzymy wzajem na siebie przez cybernetyczne przepaści magmy słownej.

Oczywiście, nie jest to całkowicie nowe. Spory dwubiegunowe są paliwem historii: król czy parlament, prawica czy lewica. Niemniej już od pewnego czasu ma się wrażenie, że jest gorzej. Nawet starcie Leadsom kontra May stało się paskudne pod koniec zeszłego tygodnia – przynajmniej w mediach społecznościowych.


Istnieje przyczyna tego problemu: Twitter i Facebook. Media społecznościowe polaryzują nasz dyskurs boleśniej niż dawniej. Wzmacniają to, co osobiste i skrajne, podgrzewają echo w jaskini i dodają kłamstwom skrzydeł. Rządzi efekt potwierdzenia, dominuje nauczanie przekonanych, znikają niuanse, a umiarkowani milczą.   


W tej sprawie jestem trochę deterministą technologii. Uważam, że technologie komunikacyjne mogą decydować o temperaturze politycznej. Po dziesięcioleciach, w których media (poza autokracjami) na ogół pomagały moderować dyskurs, obecnie zaogniają go. Kiedy dziesięć lat temu blogi były najmodniejsze, była tam przynajmniej przestrzeń na niuanse. Obecnie opinie sprowadzają się do jednego okrzyku. 


Używam Twittera głównie, żeby znaleźć i przekazać dalej linki do artykułów i raportów na tematy, które mnie interesują. Żeby to zrobić, muszę jednak przebrnąć przez zażarte walki, przejść obok złośliwych ad hominem, przeskoczyć przez rażące upiększenia i potknąć się o absurdalne hiperbole. „W ogóle nie pamiętam, jak to jest kłaść się spać bez poczucia morderczej wściekłości” oznajmiał pewien tweet w piątek – nie od działacza Black Lives Matter lub krewnego policjanta z Dallas, ani od islamisty lub krewnego ofiary zamachu islamistycznego, ale napisany przez wybitnego dziennikarza, oburzonego na Brexit.


Nie ja pierwszy o tym mówię. Projekt Pew Research Centre w Ameryce odkrył, że “Spolaryzowane tłumy na Twitterze nie spierają się. Ignorują się wzajemnie, kierując do innych zasobów sieci i używając różnych hasztagów”. Grupa włoskich akademików opublikowała w zeszłym roku pracę, z której wynikało, że „selektywne wystawienie na treści… tworzy formowanie się homogenicznych grup, tj. ‘echo w jaskini’”.


Charlie Munger, wiceprezes holdingu Berkshire Hathaway, powiedział, że „kiedy zaczynasz wykrzykiwać ortodoksyjną ideologię, tym, co robisz, jest wbijanie jej w swój mózg i stopniowo rujnujesz sobie umysł”. Przedsiębiorca i psycholog Hreha mówi, że jesteśmy “nieustannie konfrontowani z politycznymi i społecznymi oburzającymi sytuacjami, ale osobista natura Facebooka oznacza, że nasze reakcje emocjonalne są na sterydach”.  


Nie wszystko z tego jest spontaniczne: część jest wynikiem świadomego, dobrze finansowanego działania. Dziennikarka Asra Nomani opisała jak Organizacja Współpracy Islamskiej zabrała się za stworzenie armii trolli w Internecie i „rozpoczęła próbę opanowania debaty o islamie. Członkowie tej szerokiej armii przyklejają etykietkę ‘islamofoba’ ekspertom, dziennikarzom i innym, którzy ośmielają się mówić o ekstremistycznej ideologii w religii… Obelgi mogą wyglądać podobnie do trollowania w Internecie i jadowitych komentarzy, jakie znajdziesz na każdym blogu lub informacyjnej witrynie internetowej. Są jednak bardzie skoordynowane, przerażające i uporczywe”.


Tej samej taktyki używają obrońcy ortodoksji zmiany klimatycznej. Przyłapano ich na wzajemnym zachęcaniu się do „wysłania swoich oddziałów, żeby wbiły zęby” wszystkiemu, co heretyckie i do „rozbudowania sił niszczycieli”.  To działa - niszczyciele zebrani przez autora tych wezwań zastraszyli Nate’a Silvera, by usunął rzetelnego i umiarkowanego Roberta Pielke jako współautora na stronie internetowej FiveThirtyEight. Dobrze poinformowani oskarżają Facebook o systematyczne tworzenie nurtu wiadomości z tendencją deprecjacji źródeł konserwatywnych. W tematach kontrowersyjnych Wikipedię dręczy ideologiczna infiltracja.


Świat już to przerabiał. Kiedy w latach 1930 radio było nowością, odegrało ogromną rolę w dojściu do władzy dyktatorów i doprowadzeniu do wojny. „Nie moglibyśmy przejąć władzy lub używać jej w sposób, w jaki to robimy, bez radia” – powiedział Joseph Goebbels w 1933 r. Najważniejsza prośba, jaką Oswald Mosley przekazał przez swoją żonę Hitlerowi, były fundusze na radiostację. Radio było idealnym narzędziem propagandy.


Fascynujące niedawne badanie przeprowadzone przez pięciu socjologów z Berlina, Barcelony, Moskwy, Michigan i Paryża odkryło, że „stosunkowo łagodne antynazistowskie nastawienie w informacyjnych programach radiowych w latach 1929-1933 było skuteczne, redukując znacznie liczbę głosów na partię nazistowską w trzech kolejnych wyborach parlamentarnych. W 1933 r. naziści przejęli kontrolę nad radiem i zaczęli nadawać pro-nazistowską propagandę; w ciągu zaledwie jednego miesiąca całkowicie zniweczyli efekt antynazistowskiego radia z ostatnich czterech lat”.


Radio odegrało tę samą rolę w ludobójstwie w Ruandzie w latach 1990. Niedawna praca w „Quarterly Journal of Economics” Davida Yanagizawa-Drotta stwierdza, że „główna radiostacja, nadająca propagandę przeciwko Tutsi podczas ludobójstwa w Ruandzie, znacząco podniosła uczestnictwo w przemocy przeciwko Tutsi”.  


Przez większość XX wieku jednak radio i telewizja wpływały na łagodzenie sytuacji, wykluczając ekstremistów i oddając wiadomości i informacje o sprawach bieżących w ręce umiarkowanych zawodowców, często ograniczonych wymogami bezstronności. Ed Murrow, Robin Day, David Frost, Dan Rather — choć byli irytująco zadufani – najprawdopodobniej nie zachęcaliby do popierania Trumpa lub Farage’a.


Donald Trump także najpierw zdobył sławę w telewizji, ale to w mediach społecznościowych wielokrotnie skandalizował, by utrzymać swoje nazwisko na czołówkach. Trochę jak Klaudiusz w starożytnym Rzymie, który prowadził rozognioną tłuszczę przeciwko patrycjuszom, by wyniosła go do władzy.


Czy nienawiść wzniecana w mediach społecznościowych może prowadzić do rzeczywistej przemocy, a nawet wojny? Z niedawnym podpisaniem kolumbijskiego traktatu pokojowego półkula zachodnia jest – chyba po raz pierwszy w historii – bez wojny. Niemniej po wydarzeniach w Dallas w zeszłym tygodniu, po Paryżu, Brukseli, Orlando i Stambule, po zamordowaniu Jo Cox i po tym, jak labourzystowscy posłowie do parlamentu obawiali się o swoje bezpieczeństwo podczas wiecu poparcia dla Corbyna na Parliament Square, możemy wkraczać w bardziej niebezpieczną epokę.


Musimy znaleźć sposób na poskromienie Twittera, na ograniczenie Facebooka, musimy nalegać na neutralność w sieci i odrodzić moderowanie. Zrobienie tego przy respektowaniu wolności słowa i bez wręczania rządowi uprawnień do prowadzenia propagandy i do stosowania cenzury nie będzie łatwe. Trzeba jednak spróbować, zanim wzajemne wrzaski staną się gorsze.


Pierwsza publikacja na łamach Timesa


Social media’s echo chambers may do to society what radio once did   

Rational Optimist, 14 lipca 2016

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Matt Ridley


Brytyjski pisarz popularnonaukowy, sympatyk filozofii libertariańskiej. Współzałożyciel i b. prezes International Centre for Life, "parku naukowego” w Newcastle. Zrobił doktorat z zoologii (Uniwersytet Oksfordzki). Przez wiele lat był korespondentem naukowym w "The Economist". Autor książek: The Red Queen: Sex and the Evolution of Human Nature (1994; pol. wyd. Czerwona królowa, 2001, tłum. J.J. Bujarski, A. Milos), The Origins Of Virtue (1997, wyd. pol. O pochodzeniu cnoty, 2000, tłum. M. Koraszewska), Genome (1999; wyd. pol. Genom, 2001, tłum. M. Koraszewska), Nature Via Nurture: Genes, Experience, and What Makes us Human (także jako: The Agile Gene: How Nature Turns on Nurture, 2003), Rational Optimist 2010.