Narodziny nowego świata


Andrzej Koraszewski 2016-07-15


Futurologia nie ma najmniejszego sensu, przyszłość jest nieprzewidywalna. Możemy próbować analizować otaczającą nas rzeczywistość i próbować zrozumieć, co już się stało. W ostatnich latach niebywale wzrosło morale tyranów. Pamiętam czytany wiele lat temu artykuł jakiegoś amerykańskiego autora, który pisał, że zrozumienie japońskiego ataku na Amerykę w 1941 roku wymaga cofnięcia się do japońskiego zwycięstwa nad Rosją w 1905. To wtedy Japończycy uwierzyli w siebie i powiedzieli: Yes, we can. Czy szczyt NATO w Warszawie był zdecydowanym sygnałem, że nie będzie pobłażania dla agresji? Nie jestem pewien.

Ten szczyt wydawał się być odpowiedzią na aneksję Krymu i próby zagarnięcia zachodniej Ukrainy przez Rosję. Chyba taki był zamiar. Towarzyszyła mu jednak silna wola unikania jasnego stawiania sprawy.  Może to wynikać z głębokiego przekonania, że Rosja jest dziś krajem z rozpadającą się gospodarką, a jej ponownie rozbudzone imperialne zapędy, to raczej ucieczka od problemów wewnętrznych, aniżeli faktyczna gotowość pójścia dalej, jak również nadziei, że Krym i kawał Ukrainy zaspokoją apetyt cara. Oczywiście polityków niepokoją ogromne zasoby rosyjskiej broni nuklearnej, ale wydaje się, że sztabowcy NATO są przekonani, że kilka batalionów amerykańskich żołnierzy w pobliżu rosyjskich granic powinno ochłodzić imperialne zapędy rosyjskiego watażki. Tu i ówdzie pojawiają się raporty mogące świadczyć o tym, że jeśli Zachód kogoś się obawia, to raczej Chin, których gospodarka jest z każdym rokiem silniejsza. Na Chiny patrzy się inaczej, raczej zgodnie z teorią konwergencji Zbigniewa Brzezińskiego.

 

Zbigniew Brzeziński teorii konwergencji nie wymyślił, ale bardzo w nią wierzył. Z grubsza biorąc zakładała ona, że dyktatorzy są tyranami z powodu nędzy, więc jak się ci łajdacy ubogacą, to będą całkiem tak racjonalni i moralni jak my. Uczona teoria prowadziła do łagodzenia sankcji i wzmacniania współpracy gospodarczej z tyranami, z przymykaniem oczu na to, że rozwój w tyraniach skoncentrowany jest na zbrojeniach, z minimalnym lub zerowym wzrostem dobrostanu społeczeństwa i stałym wzrostem poziomu skorumpowania elit, na których wspiera się dyktatura. (W przypadku Chin sprawa wygląda inaczej, zniknęło widmo głodu, szybko rośnie klasa średnia, innowacyjność, rozwój nauki, ale również potencjał militarny i pewność siebie.)    

 

W 2012 roku Chiny zajęły grupę bezludnych filipińskich wysepek, obie strony naprężyły muskuły i okręty wojenne zaczęły się do siebie niebezpiecznie zbliżać, więc Stany Zjednoczone wystąpiły w roli mediatora i wezwały obydwie strony do wycofania swoich jednostek. Filipiny posłuchały, Chińczycy wręcz przeciwnie i w ten sposób zamiast odstraszyć agresora, dano mu wsparcie.       

 

Można długo dyskutować, czy był to tylko chiński test na międzynarodowe reakcje, czy też wysepki te mają dla Chin znaczenie strategiczne, czy może aneksja ma podłoże gospodarcze (są podejrzenia  istnienia tam podmorskich złóż ropy i gazu), nie ma to większego znaczenia. Wiadomo, że Chiny mają znacznie większe apetyty i zgłaszają roszczenia do kilku archipelagów na Morzu Południowochińskim (nie wspominając o Tajwanie) oraz roszczenia wobec Japonii i Indii.

 

Istotna jest doktryna wojenna Zachodu, a w szczególności USA, która, jak można wywnioskować z wypowiedzi samego prezydenta oraz Departamentu Stanu, jak również z analiz analityków zbliżonych do kół rządowych, zakłada, że szybki rozwój gospodarczy skłaniać będzie Chiny do akceptacji międzynarodowych norm i unikania awantur. Towarzyszy temu przekonanie, że Chiny w jeszcze większym stopniu niż Rosja będą partnerem pomagającym utrzymać międzynarodowy porządek.   

 

Krótko mówiąc, zachodni świat unika jak może reagowania na agresję, zaś Ameryka ogłosiła, że zrzeka się roli policjanta światowego porządku, co może oznaczać, że wszyscy, którzy mają na to ochotę, mogą powtórzyć znane i popularne hasło: Yes, we can.    

 

Nikt nie ma zamiaru stawiać sprawy na ostrzu noża, co, jak dał niedawno do zrozumienia Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, generał Joseph Dunford, jest uczeniem dyktatorów, że agresja się opłaca, a międzynarodowy system strzegący nienaruszalności granic rozpada się na naszych oczach.           

 

O tym rozpadzie międzynarodowego systemu świadczy najlepiej sytuacja na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce, gdzie dotychczasowe granice albo już się rozpadły, albo są pod znakiem zapytania.        


Czy Bliski Wschód jest dziś poważniejszym zagrożeniem dla świata niż Rosja i Chiny? O ile Rosja i Chiny testują, czy jeszcze ktokolwiek ma wolę przeciwstawiania się agresji, Bliski Wschód jest miejscem, w którym stary porządek międzynarodowy przestał istnieć, a nowy wyłania się z chaosu przy użyciu nagiej siły i intryg krajów aspirujących do roli dominującego gracza w regionie. Bardzo interesującą analizę sytuacji w tym regionie przedstawił Ofir Haivry, z Instytutu Herzla w Jerozolimie. Haivry analizuje implozję arabskiego świata zdominowanego przez sunnicki islam.     

 

W krótkiej perspektywie mamy  tu sekwencję wydarzeń od 2011 roku, związanych z Wiosną Arabską i jej konsekwencjami. Efektem jest rozpad Iraku i Syrii i nieprawdopodobny wzrost siły islamizmu, fanatycznego, politycznego islamu, głoszącego supremację islamu nad światem i odnoszącego zdumiewające sukcesy.         

 

Cofając się w czasie, autor przypomina wypowiedź króla Jordanii po obaleniu Saddama Husseina w 2003 roku, kiedy amerykańska inwazja na Irak stworzyła próżnię, otwierając drogę dla zjawiska nazwanego przez króla Jordanii „szyickim półksiężycem”, czyli dążenia do  zdominowania przez Iran Iraku, Syrii, Libanu, Bahrajnu i Jemenu. Na przestrzeni ostatnich 13 lat Iran konsekwentnie zmierza do realizacji tych planów.         


To, że sunniccy Arabowie poczuli się zagrożeni, to oczywiste, jednak Wiosna Arabska pokazała całą słabość arabskich dyktatur i ich zależność od amerykańskiego wsparcia. Mimo wielokrotnej przewagi liczebnej i mimo ogromnych zasobów finansowych, kraje arabskie wydają się nie mieć szans na zorganizowane przeciwstawienie się szyickiej sile.        


Stworzony przez Brytyjczyków i Francuzów Bliski Wschód miał zastąpić osmańskie imperium i miał być oparty na arabskiej (sunnickiej) hegemonii w tym regionie.  


Jeszcze przed zakończeniem pierwszej wojny światowej, Brytyjczycy obiecywali arabskim przywódcom dominację w regionie w oparciu o kryteria etniczne i religijne. Wyjątkiem miała być żydowska Palestyna i chrześcijański Liban. Była tu z jednej strony idea „arabskiego narodu”, z drugiej ciche przyzwolenie na dyskryminację mniejszości religijnych i etnicznych (Kurdów, szyitów, alawitów, druzów, chrześcijan, żydów, jazydów i innych). Dla tych mniejszości po prześladowaniach tureckich przyszła arabizacja.

 

Próby stworzenia „arabskiego narodu” spaliły na panewce, próby zbudowania federacji krajów arabskich nie powiodły się, poszczególne państwa arabskie utrzymywały się tylko siłą wojskowych dyktatur. Po stuleciach kolonialnej władzy tureckiej, a w miarę słabnięcia Turcji - rządów kolonialistów europejskich, Arabowie nie mieli żadnej tradycji samorządu ani elit zdolnych do kierowania swoimi państwami. 


Pozostające na średniowiecznym poziomie rolnictwo z masami niepiśmiennych chłopów, z miastami w których handel i rzemiosło zdominowane były przez mniejszości etniczne i religijne, sunnicke elity to było ziemiaństwo i armia (a i to nie zawsze, bo w Syrii kadra oficerska wywodziła się głównie z sekty alawitów), co powodowało niebywałe skłonności do skrajnego konserwatyzmu.      


Słaba warstwa inteligencji wykształconej na Zachodzie roiła marzenia o westernizacji i industrializacji, nie mając żadnego wspólnego języka z resztą społeczeństwa. Jak pisze Ofir Haivry:

„Nie umiejąc budować politycznych koalicji, instytucji mediacyjnych, społeczeństwa obywatelskiego, te reżimy, nawet przyjmując oficjalnie jakąś formę arabskiego nacjonalizmu i panarabskiej tożsamości, nadal bazowały głównie na więziach plemiennych, na religijnej lojalności (w przypadku dynastii takich jak Saudowie,  czy niektórych krajów Północnej Afryki), na dyktaturach wojskowych (Egipt od 1952, Sudan od 1969) lub na kombinacji władzy wojskowych, lojalności religijnej i lojalności plemiennej (Libia, Jemen, Syria).


Nawet w tych nielicznych miejscach, gdzie stulecia osmańskiego i europejskiego kolonializmu jednak pozostawiły nieco bardziej otwarte i zróżnicowane społeczeństwa, władza oparta na klanach i represjach militarnych szybko stawała się regułą. Fale politycznych represji, wywłaszczeń, prześladowań religijnych, przeprowadzanych nie przez oszalałych islamistów, a przez ostentacyjnie świeckich wojskowych takich jak Gamal Abdel Nasser, Kaddafi, Saddam Husajn czy Algierski Front Wyzwolenia Narodowego, zgniotły wszelką dynamikę i kreatywność. Oczywiście prześladowano Żydów, ale również Ormian, Greków, potomków europejskich osadników jak również różne grupy chrześcijańskie. Nieuniknionym efektem było dalsze zubożenie społecznego, kulturowego i edukacyjnego kapitału. Pozostałe jeszcze środowiska Arabów nie będących sunnitami, jak egipscy Koptowie, sudańscy chrześcijanie, iraccy szyici, albo były sterroryzowane, albo zmieniły się w quasi-militarne sekty religijne jak syryjscy Alawici, Kurdowie w Iraku, czy szyici w Jemenie i w południowym Libanie.”

Podczas gdy w drugiej połowie ubiegłego wieku dramatycznie uboga Korea Południowa, Tajwan, a potem Chiny i Indie wkroczyły na drogę przyspieszonych reform gospodarczych i społecznych, kraje arabskie pogrążały się w gospodarczym i politycznym bankructwie. Również te kraje, które miały olbrzymie zasoby ropy naftowej nie zdołały wykorzystać swoich zasobów na modernizację swoich społeczeństw, przeciwnie, wykorzystywały swoje niebotyczne bogactwo do umacniania i propagowania zacofania.    


Jak pisze izraelski analityk, z panarabskiej tożsamości pozostawała głównie nienawiść do Żydów i przekonanie, że to oni sypią piasek w tryby wspaniałej arabskiej machiny postępu.       


Ofir Haivry pisze, że zaangażowanie wielkich mocarstw na Bliskim Wschodzie zaczęło słabnąć wraz z upadkiem ZSRR, by osiągnąć najniższy punkt wraz z wyborem prezydenta Obamy. Tymczasem rosnące niezadowolenie społeczne  potrzebowało tylko iskry. Jeśli ktoś oczekiwał, że społeczeństwa arabskie domagały się wolności i demokracji, to była to naiwność. Populistyczna propaganda Bractwa Muzułmańskiego prowadziła do zwycięstw partii powiązanych z tym nurtem w kolejnych krajach arabskich. Wcześniej powiązany z BM Hamas przejął władzę w Gazie, potem Bractwo zdobyło władzę w Egipcie, Algierii i Jordanii, gdzie reżim natychmiast się z nimi rozprawił. Maleńki, ale bajecznie bogaty Katar stał się jednym z głównych kasjerów BM w całym regionie.           


Obok Bractwa Muzułmańskiego działał ruch salafitów, przy którym Bractwo Muzułmańskie mogło wydawać się liberałami. Liczebnie znacznie słabszy i gorzej zorganizowany ruch salaficki bazował na bezwzględnym fundamentalizmie religijnym, odrzucał udział w grze politycznej, mówiąc, że wszelka demokracja jest grzesznym wymysłem zachodnim, głosił podporządkowani emirom a w dalszej przyszłości kalifowi. Jego przewaga wynikała z brutalności, odmowy akceptacji prawa stanowionego. Ten ruch miał poparcie wielu bogatych szejków upatrujących w nim powrót do saudyjskiego wahhabizmu. Tak pojawiła się najpierw Al-Kaida, a następnie Państwo Islamskie.


Powraca tu problem morale. Zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim w Afganistanie przyniosło psychologiczny przełom. Muzułmanie po raz pierwszy od długiego czasu mogli powiedzieć „Yes, we can”. Rozpad Somalii w latach 90. ubiegłego wieku nie wydawał się jeszcze żadnym problemem. Nikt nawet nie zastanawiał się nad implikacjami tego, że po klęsce ZSRR w Afganistanie przyszła kompromitacja Amerykanów w Somalii. Atak na Amerykę w 2001 roku był swoistym odpowiednikiem Pearl Harbor, wyzwaniem rzuconym największemu mocarstwu świata, tym razem nie przez kraj, a przez ideę, przez fanatyczny ruch religijny, przekonany, że ma Boga po swojej stronie. Prawdziwy efekt domina zaczął się po inwazji na Irak, która była doskonałą operacją militarną, i która prowadziła do spektakularnej klęski zwycięzców. W odróżnieniu od przemyślanej okupacji Niemiec i Japonii po zakończeniu II wojny światowej, gdzie narzucono denazyfikację, formy instytucji państwowych (włącznie z przywiezioną do Tokio gotową konstytucją) i ręcznym (całkowicie nie demokratycznym) doborem przywódców okupowanego kraju, narzuceniem reform gospodarczych i społecznych, w Iraku zwycięzcy zaufali urnom licząc na magię zaczarowanych skrzynek i poszukiwali umiarkowanych fanatyków religijnych, którzy wprowadzą demokrację. Niemal natychmiast kraj rozpadł się na trzy segmenty (szyitów, sunnitów i Kurdów), szkolona i zbrojona przez Amerykanów iracka policja i armia w żaden sposób nie mogły pełnić funkcji policji i armii narodowej. Oddziały amerykańskie nie były przygotowane do pełnienia funkcji policyjnych i nie tylko ponosiły ustawiczne straty w ludziach, ale efektywnie wspomagały rozpad państwa. Iran stawał się faktycznie dominującym graczem w Iraku, a w reakcji arabska sunnicka mniejszość stała się bazą rekrutacyjną dla Al-Kaidy, a następnie jeszcze bardziej brutalnego Państwa Islamskiego.


Amerykanie i ich zachodni koalicjanci byli przekonani, że istnieje jakiś iracki naród, a terroryści to gangi rabusiów korzystających z chaosu. Okazało się, że po drugiej stronie jest przeciwnik mający totalitarną ideologię, wysokie morale i silne poparcie zarówno dużej części społeczności lokalnej, jak i islamistycznego ruchu globalnego dżihadu.


Błąd zarówno administracji prezydenta Busha, jak i prezydenta Obamy był przedmiotem wielu analiz, ale bodaj najlepiej mówił o nim Maajid Nawaz, urodzony w Wielkiej Brytanii, w rodzinie pakistańskich imigrantów, muzułmanin, który przez 13 lat był członkiem terrorystycznej organizacji zajmującej się rekrutowaniem mieszkających na Zachodzie muzułmanów do walki z zachodnią cywilizacją. 



Na ile Maajid Nawaz ma rację? Jak sam podkreśla, nie jest pacyfistą. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zbrojna agresja wymaga obrony. Problemem jest strategia, wybór taktyki. Rzym nie upadł z powodu tego, że barbarzyńcy mieli doskonalszą armię niż rzymskie legiony. Rzymskie legiony okazały się bezradne w obliczu ruchliwych band, zostawiających za sobą spaloną ziemię. Islamizm, czy jak woli Nawaz, globalny dżihadyzm, to motywowany religią terroryzm, który jest niebywale skuteczny jako instrument burzenia ładu społecznego, tworzenia chaosu. Nie musi to oznaczać, że islam (islamizm) faktycznie podbije świat. Już dziś oznacza osłabienie morale i coraz groźniejsze zagubienie zachodnich polityków. Iran, Turcja, Chiny, Rosja, Korea Północna, Pakistan to znaki zapytania w rzeczywistości bez policjanta, kiedy hasło „Yes, we can” będzie coraz silniej obecne w umysłach oszalałych tyranów.