Jak daleko odpłynęła Wielka Brytania?


Andrzej Koraszewski 2016-06-25


Kiedy kolejna osoba zadzwoniła z pytaniem, co myślę o wynikach brytyjskiego referendum, doszedłem do wniosku, że jednak muszę przygotować się do następnej rozmowy. Jąkałem się bowiem strasznie, mówiąc, że nie wiem, ani jak bym głosował, gdybym był Brytyjczykiem, ani jakie będą konsekwencje tego głosowania. Skąd niby mam wiedzieć, jak bym się zachowywał, gdybym był kim innym? Owszem czytam argumenty brytyjskich zwolenników i przeciwników i staram się zrozumieć jednych i drugich. Kto wie, może warto przypomnieć historię tego małżeństwa z rozsądku.

Kiedy Francuzi i Niemcy dogadali się w sprawie pierwszej wspólnoty, (Wspólnoty Węgla i Stali) Brytyjczycy orzekli, że jest to francusko-niemiecki spisek skierowany przeciw interesom brytyjskim oraz, że amerykańskie poparcie dla tej wspólnoty to zdrada amerykańsko-brytyjskiej przyjaźni. Amerykanie wylewali oliwę na wzburzone fale i próbowali troszkę ukoić brytyjskich przyjaciół, przekonując ich, że idea współpracy gospodarczej jest ciekawa i bardzo ważna. Winston Churchill odpowiedział, że on bardzo lubi Belgów i Francuzów, ale raczej nie będzie się zniżał do ich poziomu. Krótko mówiąc, na zaproszenie do wspólnego budowania europejskiego domu, brytyjska odpowiedź była jednoznaczna - mowy nie ma.

 

Europejska Wspólnota Gospodarcza nie była sukcesem od pierwszego dnia, ale stosunkowo szybko dało się zauważyć, że ten pomysł nie jest aż taki głupi. Coraz lepiej działający handel między członkami EWG zaczął budzić niepokój ówczesnych eurosceptyków i w 1960 roku powstała (głównie z inicjatywy Wielkiej Brytanii) EFTA, czyli Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu. Państwa założycielskie to Austria, Dania, Norwegia, Portugalia, Szwajcaria, Szwecja i Wielka Brytania.    

 

Jak się wydaje sceptyków najbardziej irytowały prace nad Wspólną Polityką Rolną, która oznaczała długofalowy proces wyrównywania poziomu rozwoju społecznego w krajach EWG przy większym obciążeniu  krajów protestanckich niż katolickich, jako że w tych ostatnich wieś i rolnictwo było znacznie bardziej zacofane. (Czyli jakby to powiedzieli intelektualiści wschodni – kompletna wiocha).

 

Brytyjczycy orzekli, że ten pomysł wyrównywania poziomu gospodarczego to jakaś chora idea, zalecając raczej praktykę stosowaną w relacjach handlowych z byłymi koloniami (oni nam dają tanią żywność i tanie surowce, my im dajemy drogie towary przemysłowe, rozwijać się nie muszą).

 

Kiedy przyjechałem do Szwecji w początkach lat siedemdziesiątych, ze wszystkich gazet krzyczało słowo „euroskleroza”. Pojawiło się w Niemczech, ale chyba nigdzie nie było tak radośnie powtarzane jak w Wielkiej Brytanii. Prasa brytyjska twierdziła zgodnie, że EWG to spółka z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością, chore towarzystwo, bez pojęcia o ekonomii. Główne zarzuty, to utrzymujące się wysokie bezrobocie, powolna integracja i brak nowych członków, no i oczywiście biurokracja, która już wówczas wyglądała na bardzo poważny problem europejskiego domu.

 

Euroskleroza okazała się jednak mniej poważną dolegliwością niż zgłaszali to ekonomiści i rozgłaszali dziennikarze, więc niebawem (w 1973) Dania, Irlandia i Wielka Brytania zdecydowały się na wejście do EWG (ciekawe, że EWG okazała się być absolutnie największym dobrodziejstwem dla katolickiej Irlandii, radykalnie i od podstaw zmieniając jej strukturę społeczną).     

 

Gdyby ktoś był bardzo poważnie zainteresowany stosunkami między Wielką Brytanią i Unią Europejską, bardzo polecam lekturę lekką, łatwą i przyjemną, czyli książkę Anthony Jay’a „Yes, Prime Minister”. Jest to zapis serii telewizyjnej, która była niezwykle popularna w Wielkiej Brytanii i która opisuje brytyjskie myślenie o polityce lepiej niż jakiekolwiek dzieło socjologiczne (a czyta się jak kryminał). W pewnym momencie główny bohater, szef służby cywilnej, mówi do niezbyt rozgarniętego premiera o konieczności wstąpienia do EWG. „Ale przecież my nienawidzimy EWG” – odpowiada niezbyt rozgarnięty premier . „No właśnie, panie premierze, teraz będziemy w środku i będziemy szczuć Francuzów na Niemców, Belgów na Francuzów i wszystko będzie jak za dawnych czasów.”  (Seria była tak popularna, że nawet pani Thatcher zdecydowała się w pewnym momencie na zagranie w niej epizodycznej roli.)

 

Przegląd działań Wielkiej Brytanii w Unii wskazuje na to, że często miała tendencje do hamowania jej działań, a kiedy to nie działało, zastrzegała sobie prawo do nieprzestrzegania takich czy innych przepisów unijnych.  

 

Przeciwnicy Unii (a ci zawsze byli w Wielkiej Brytanii potęgą) kładli głównie nacisk na to, że Unia jest ciałem nazbyt zbiurokratyzowanym, że nie ma jasnej konstytucji jednoznacznie określającej, co jej wolno, a czego nie wolno, że niepotrzebnie wchodzi na teren polityki zagranicznej, że przez swoje nadmierne regulacje staje się czynnikiem blokującym innowacyjność i elastyczność w gospodarce. Jeśli ktoś uważa, że jest to krytyka całkowicie irracjonalna, to pozwolę sobie zachować zdanie odrębne. W brytyjskiej polityce bez wątpienia często ujawnia się mentalność  kolonialnego mocarstwa, co nie znaczy, że czasem nie mają racji.

 

Ciekawym przykładem jest na przykład argument, że bez nacisków unijnych będą mogli prowadzić bardziej otwartą politykę w kwestii biotechnologii (GMO), czy szczelinowania, co może okazać się złudzeniem, bo i tam jest wielu przeciwników nowych technologii.

 

Oczywiście kroplą, która przelała dzban, wydaje się być polityka imigracyjna. Wielu Brytyjczyków uznaje dziś otwarte granice za zagrożenie dla narodowego bytu. Nie są to lęki pozbawione podstaw, chociaż trudno sie oprzeć przed stwierdzeniem, że kłopoty z budzącą największe dziś lęki i frustracje imigracją muzułmańską są spowodowane nie tyle polityką unijną, co polityką wewnętrzną. (Ciekawa informacja, że Bułgaria jest pierwszym krajem w Unii Europejskiej, który wprowadził karalność za propagowanie radykalnego islamu. Nie jest to aż tak dziwne, ponieważ Bułgaria ma historyczne doświadczenia zarówno z islamską okupacją, jak i z pokojową muzułmańską mniejszością, a wreszcie, Bośnia nie jest daleko i dobrze wiedzą jak przebiega tam radykalizacja bośniackich muzułmanów.)

 

Podsumowując tę część sprawy, rozumiem argumenty tych brytyjskich uczestników, którzy głosowali za wyjściem, i argumenty tych, którzy głosowali za pozostaniem. Ta druga strona mówiła o problemach związanych z handlem, groźbie zahamowania rozwoju gospodarczego, rzadziej o groźbie rozpadu Wielkiej Brytanii, która wisi nad tym krajem jak zmora.

 

Pytanie o konsekwencje wyjścia z Unii Europejskiej to wróżenie z fusów. Zapewne było by gorzej, gdyby Wielka Brytanii zdecydowała się na wejście do strefy euro.  Rozwód może być bardziej aksamitny i mniej bolesny niż przewidywali zwolennicy pozostania, relacja handlowe będą odrobinę bardziej kłopotliwe, ale nie aż tak bardzo, powiązania handlowe się nie zmienią. Może to wyglądać tak, jak relacje Szwajcarii czy Norwegii z UE (wiele wskazuje na to, że te kraje mają wszystkie korzyści, które daje Unia, ale nie mają żadnych zobowiązań). Mogą się jednak pojawić jakieś nieprzewidziane problemy. Na krótką metę widzimy reakcje paniki, czyli głównie spadek wartości funta. Giełdy są nieprzewidywalne, więc trudno powiedzieć jak się to rozwinie. Intuicja mi mówi, że to chwilowe i funt szybko wróci do normy, ale intuicja to kiepski doradca, więc nigdy nie miałem ochoty w bawienie się spekulacjami na giełdzie. Ustąpienie Camerona oznacza dodatkowy element niepewności, kto stanie na czele nowego rządu? Teoretycznie referendum nie jest wiążące, ale żaden polityk nie odważy się go zlekceważyć. Być może będziemy obserwować grę na zwłokę, ale nie wiemy, jaki to będzie miało efekt psychologiczny. Krótko mówiąc spore zamieszanie, a przy takim zamieszaniu najważniejsze jest unikanie paniki. Chwilowo odnosi się wrażenie jakby po drugiej stronie kanału wszyscy pracowali na rzecz podgrzania atmosfery. Tymczasem panika jest tu bardziej niebezpieczna od samej decyzji brytyjskich wyborców.  Ostatecznie spokojny, przyjazny rozwód to jeszcze nie dramat.  

 

A co do mnie, to na pytanie, co o tym sądzę, odpowiadam, że nie sądzę, iż powinienem sądzić.