Dzikie królestwo


Matt Ridley 2016-04-29


Natura nad rzeką Tyne przeszła transformację za mojego życia. Kiedy jako chłopak z obsesją na punkcie ptaków chodziłem łowić szczupaki w Tyne, nie było w niej łososia, pstrąga ani wydr. Nad głową nie latały rybołowy, sokoły wędrowne ani kanie. Myszołowy, nurogęsi i czaple pojawiały się z rzadka. Wszystkie są tam teraz regularnie lub są stałymi mieszkańcami.

Tyne jest jednym z przykładów przytoczonych w książce Stephena Mossa Wild Kingdomo postępach jakie zrobiliśmy, przywracając wiele dzikiej natury Brytanii. Obserwował on wydrę w samym środku Newcastle, przysłuchując się mewom trójpalczastym, które gniazdowały na moście nad Tyne. W innych miejscach kraju dokumentował nadzwyczajne odrodzenie, przybycie lub powrót wielu gatunków: bąków, czapli nadobnych, czapli białych, szablodziobów, żurawi, bobrów, błotniaków stawowych, wierzbówek zwyczajnych, aleksandretty obrożnej.


Świętuje także kolonizację naszych miast przez lisy, jeże i dziesiątki gatunków ptaków. W zeszłym tygodniu, podczas dziesięciominutowego spaceru przez centrum Londynu do stacji kolejowej o godzinie siódmej rano postanowiłem zanotować gatunki ptaków, których śpiew usłyszałem: strzyżyk, mysikrólik, szczygieł, dzwoniec, pokrzywnica, bogatka, sikora modra, rudzik, kos, drozd śpiewak, grzywacz, sroka, papużka, czarnowron i mewa srebrzysta.


Kiedyś w naszych miastach były tylko gołębie, szpaki i wróble. Teraz do tych pionierów dołączyło dużo więcej gatunków (i może nie być przypadkiem, że jest mniej szpaków i wróbli), z nowymi gatunkami przybywającymi co roku. Mewy srebrzyste są teraz w dużej mierze ptakami miejskimi, nie zaś nadmorskimi. Ptaki „uczą się” przez dobór naturalny, że miasta dostarczają bogatej mozaiki habitatów, podczas gdy ludzie w miastach nie stanowią zagrożenia, jakie przez stulecia stanowili ludzie z wsi – i nadal stanowią, jeśli jesteś gołębiem lub lisem.


Także porostów na ogół nie było w miastach, a w latach 1960 nawet w dużej części obszarów wiejskich, bo wytruła je siarka z dymu węglowego. Dzisiaj porosty rosną wszędzie; te jasne plamy na drogach i na chodnikach, o których ludzie sądzą, że to guma do żucia, są w rzeczywistości często porostami - Lecanora muralis.


Czy żyjemy więc z złotym wieku dla dzikiej natury? No cóż, mimo optymistycznego tonu części książki Moss, pisarz, producent przyrodniczych programów telewizyjnych i prezenter, nie potrafi całkiem otrząsnąć się z pesymizmu, który od tak dawna jest automatyczną postawą wielu przyrodników. Jest, delikatnie mówiąc, mało uprzejmy wobec farmerów, pisząc, że gonią za „coraz tańszą żywnością”, jak gdyby to było coś złego w świecie, w którym głód z powszechnego stał się rzadkim zjawiskiem.


Moss zignorował także sposób, w jaki ulepszenia technologii upraw pomogły faunie i florze: bezpieczniejsze pestycydy, obowiązkowe  pasy dzikiej przyrody odgraniczające uprawy, a przede wszystkim fakt, że wyższe plony oznaczają mniejszą potrzebę ziemi rolnej, uwalniając dla dzikiej przyrody duże obszary. Ta „zrównoważona intensyfikacja” zdaniem większości ekologów jest żywotna dla odnowy populacji fauny i flory w bogatych krajach.


Autor słusznie chce takiego zarządzania ziemią, które sprzyja dzikiej przyrodzie, ale nie ogranicza się do małych rezerwatów natury. Kiedy jednak natyka się na takie zarządzanie, chce go zakazać. Chodzi mi o polowania na szkockie kuropatwy, które dominują ekonomię i ekologię części Gór Pennińskich.


Bez żadnych subsydiów polowania na kuropatwy zachowały wrzosowiska, środowisko bogate w rośliny i owady. Nie pozwoliło to na zamianę ich w subsydiowane pastwiska dla owiec ani w pokrycie ich subsydiowaną monokulturą świerku sitkajskiego na komercyjne drewno, ani na oddanie ich na subsydiowane farmy wiatrowe. Zamiast tego wrzosowiska rozbrzmiewają gdakaniem jedynego endemicznego dla Wielkiej Brytanii podgatunku ptaków, stworzenia, którego nie ma nigdzie indziej na świecie i które ma unikatową symbiozę ekologiczną z wrzosem – pardwy szkockiej.


A to nie jest wszystko. Wrzosowiska pennińskie mają znacznie większą obfitość ptaków, takich jak kuliki, siewki złote, drozdy obrożne, drzemliki i cietrzewie niż odpowiadające im obszary wyżynne w Walii i Kumbrii, ponieważ leśniczy pennińscy kontrolują liczbę lisów i wron, które inaczej niszczyłyby takie gniazdujące na ziemi gatunki. Lisy i wrony żyją w nienaturalnej obfitości w tym kraju z powodu zwierząt zabijanych na drogach przez samochody i z braku innych drapieżników, a więc kontrolowanie ich liczby przez człowieka jest niezbędne dla innej fauny, jak wie każdy zarządca rezerwatów przyrody.


Niemniej Moss nie może wybaczyć leśniczym za rzekome prześladowanie błotniaków zbożowych, choć z pewnością wie, że one także, jako ptaki gniazdujące na ziemi, nie mogą dobrze czuć się bez kontrolowania populacji lisów – dlatego też ich bastionami są wyspy bez lisów, takie jak Orkady i Isle of Man. Debata o błotniakach zbożowych jest znacznie bardziej zniuansowana niż Moss zdaje sobie sprawę. Według odpowiedzi rządu na pytanie parlamentarne, z 12 gniazd błotniaka zbożowego w Anglii w zeszłym roku, monitorowanego wyłącznie przez Royal Society for the Protection of Birds (które potępia polowanie na kuropatwy) wychowało się tylko jedno pisklę; z 5 gniazd na ziemiach prywatnych, ziemiach Forestry Commission lub Natural England wychowało się 17 młodych. Ta szokująca statystyka źle świadczy o RSPB.


Moss ma kłopoty z dostrzeganiem konkurencji i drapieżnictwa. Dziwaczne jest obwinianie „niszczenia lasów” za spadek liczby jeży – podczas gdy powierzchnia lasów w Wielkiej Brytanii szybko rośnie, szczególnie lubianych przez jeże lasów liściastych – bez wspomnienia choćby o roli borsuków. Olbrzymi wzrost populacji borsuków zbiega się w czasie i przestrzeni z obniżeniem się populacji jeży (i to powiązanie jest silnie poparte badaniem eksperymentalnym).


W książce Mossa uderza naiwność w sprawie ekologii. Innym przykładem jest obwinianie za spadek liczebności maskonurów cieplejszych temperatur, które wyganiają ryby tobiasze (rodzaju Hyperoplus), stanowiące ich zdobycz, dalej na północ Morza Północnego. Niemniej dwa akapity wcześniej przyznaje, że wysunięte najbardziej na południe kolonie tych ptaków na Morzu Północnym przy wybrzeżu Northumberland, czują się znakomicie i mają o połowę więcej maskonurów niż sto lat temu. Maleją kolonie wysunięte najbardziej na północ.


Niemniej nie powinienem zrzędzić. Wild Kingdom nie jest pracą naukową, ale osobistymi rozmyślaniami o dzikiej przyrodzie Wielkiej Brytanii i jako taką czyta się ją łatwo, ma całe bogactwo przykładów tego, co można zrobić, żeby pomóc faunie i florze. Kończy się wyrazem nadziei, że któregoś dnia możemy tu zobaczyć pelikany. Ma rację, że powinniśmy być ambitni. Kraj, który dobrze prosperuje, może mieć faunę i florę, która także czuje się świetnie.


Pierwsza publikacja w Times.

Wild kingdom

Rational Optimist, 14 kwietnia 2016

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Matt Ridley


Brytyjski pisarz popularnonaukowy, sympatyk filozofii libertariańskiej. Współzałożyciel i b. prezes International Centre for Life, "parku naukowego” w Newcastle. Zrobił doktorat z zoologii (Uniwersytet Oksfordzki). Przez wiele lat był korespondentem naukowym w "The Economist". Autor książek: The Red Queen: Sex and the Evolution of Human Nature (1994; pol. wyd. Czerwona królowa, 2001, tłum. J.J. Bujarski, A. Milos), The Origins Of Virtue (1997, wyd. pol. O pochodzeniu cnoty, 2000, tłum. M. Koraszewska), Genome (1999; wyd. pol. Genom, 2001, tłum. M. Koraszewska), Nature Via Nurture: Genes, Experience, and What Makes us Human (także jako: The Agile Gene: How Nature Turns on Nurture, 2003), Rational Optimist 2010.