Rozum i Wiara. Część VII


Lucjan Ferus 2016-02-21


Wiara: Wiesz, że nadchodzą teraz takie czasy, że lepiej jest wierzyć, niż być niewierzącym?

Rozum: Masz na myśli „Zakład” Pascala? To ci powiem, że niczego nowego nie odkryłaś. Z tego co wiem, zawsze tak było, że bardziej opłacało się być wierzącym, niż niewierzącym. A najlepiej na pokaz, bo to jest najłatwiejsze i zazwyczaj przynosi pożądane efekty.


W: Sorry, ale miałam co innego na myśli. Powiem ci taki krążący ostatnio dowcip, to może się domyślisz: O północy słychać głośne pukanie do drzwi. Mieszkający tam mężczyzna  podchodzi na palcach i pyta: Kto tam? Na to zza drzwi słychać tubalne: Otwierać! ABW! Przerażony mężczyzna mówi: No, nie! Nie wierzę! Zza drzwi dochodzi wyjaśnienie: My właśnie do pana w tej sprawie.     

 

R: Ha, ha, ha! Dobre! Rozumiem co masz na myśli. Uważasz, że będzie aż tak źle?

W: Nie wiem; może tak, a może nie. Na razie nic nie wiadomo. Jednak będąc na twoim miejscu, na wszelki wypadek zaczęłabym wierzyć, bo to może być bardziej korzystne dla ciebie w najbliższym, a może i dalszym czasie.

 

R: Co ja słyszę?! Odnoszę wrażenie, że dobrze ci jest znany „Zakład” Pascala!

W: Skądże! Wiesz dobrze, że nie czytam takich rzeczy, bo i po co? A czemu pytasz?

R: Posłuchaj, co ten wielki religijny filozof radził w swym tekście:

„Twoja niemoc wiary, skoro rozum skłania się do niej, a mimo to nie jesteś do niej zdolny, pochodzi jedynie z winy twoich namiętności. Pracuj nad tym, aby przekonać samego siebie nie mnożeniem dowodów Boga, ale poskromieniem swoich namiętności. Chcesz iść ku wierze, ale nie znasz drogi; chcesz się uleczyć z niedowiarstwa i żądasz leku?

 

Dowiaduj się u tych, którzy byli spętani jak ty, a którzy teraz zakładają się o wszystko co mają; to ludzie znający drogę, którą chciałbyś iść; wyleczeni z choroby, z której ty chciałbyś się wyleczyć. Naśladuj sposób, od którego oni zaczęli: to znaczy czyniąc wszystko tak, jak gdyby wierzyli, biorąc wodę święconą, słuchając mszy itd. W naturalnej drodze doprowadzi cię to do wiary i ogłupi”.

Ta twoja rada bardzo mi przypomina tę z Zakładu: pracuj nad tym, aby przekonać samego siebie, gdyż warto wierzyć w to, co daje określoną korzyść. A jeśli mimo to nie potrafisz wierzyć, to przynajmniej udawaj, że wierzysz, aby nie wyróżniać się z tłumu wierzących. Zaiste, bardziej wymownego przykładu zakłamanej moralności trudno byłoby znaleźć! Wielkie dzięki za taką absurdalna diagnozę i za takie „wyleczenie” z tej rzekomej „choroby”. Nie spodziewałem się tego po tobie.   

 

W: A ja nie zgadzam się z twierdzeniem, że doprowadzenie człowieka do wiary religijnej jest jednoznaczne z ogłupieniem go. Poza tym,chyba źle mnie zrozumiałeś! Nie miałam na myśli abyś udawał, że wierzysz, lecz abyś wreszcie wykazał się dobrą wolą i postarał się uwierzyć w Boga, tak, jak wierzy niezliczona ilość mądrych ludzi. Tym bardziej, że jak wynika z tego Zakładu, jest to tylko kwestia poskromienia swoich namiętności. Czy to takie trudne?

 

R: Większej bzdury nie słyszałem! Jaki związek mają namiętności z niewiarą w istnienie Boga? Namiętności to emocje i uczucia, czyli to, co umownie przypisywane jest sercu. Natomiast niewiara, czyli to, co ogólnie nazywane jest ateizmem, ma swoje źródło w wiedzy religioznawczej, która to sfera zazwyczaj kojarzona jest z rozumem. Chyba, że za pewnego rodzaju namiętność uznamy potrzebę poznawania prawdy, to w tym kontekście byłoby to zgodne. Tylko czy ta „namiętność” powinna być poskramiana w człowieku? Nie sądzę! Raczej powinno się ją rozwijać, wzmacniać i pielęgnować. Czyli tak, jak widział to swojego czasu Bertrand Russell i co moim zdaniem do dziś jest aktualne:

„Potrzebna nam jest nie wola wiary, ale pragnienie wykrycia prawdy, co jest rzeczą wprost przeciwną. Jeśli przypuścimy, że racjonalny sceptycyzm jest pożądaną cechą umysłu, to niezawodnie zainteresuje nas pytanie, jakim sposobem jest tyle bezrozumnej pewności na świecie? Wielką jej część należy przypisać wrodzonej nieracjonalności i łatwowierności przeciętnego człowieka” (Szkice sceptyczne).

No i te zwroty użyte przez Pascala: „uleczyć się z niedowiarstwa”, „spętani jak ty” (to o niewierzących), „choroba, z której chciałbyś się wyleczyć” (czyli z niedowiarstwa), dobitnie świadczą o tym w jaki sposób pojmował ten problem ów wierzący filozof: niewiara w Boga jest chorobą, z której ludzie powinni się leczyć, albo powinno się ich leczyć. Musiał nie znać katolickiej definicji wiary, z której jednoznacznie wynika, że aby człowiek uwierzył, musi być wpierw obdarzony łaską bożą. Inaczej (wg tej religii) jest to niemożliwe. 

  

Oprócz tych nonsensów, Pascal nie uchronił się od paradoksu w swoim rozumowaniu. W jednym z fragmentów owego tekstu pisze:

„Bóg jest albo Go nie ma” /../ Rozum nie może tu nic określić /../ Ale trzeba się zakładać; to nie jest rzecz dobrowolna, zmuszony jesteś. Cóż wybierzesz? Zastanów się. Skoro trzeba wybierać, zobaczmy w czym mniej ryzykujesz. /../ Zważmy zysk i stratę, zakładając, że Bóg jest”. Itd.

Przyjmuje zatem, iż rozumem nie można dowieść istnienia Boga,  a mimo to  zakłada, że Bóg istnieje i to taki, który doceni to wyrachowanie, bo tak należy to nazwać. Jeśli nie możemy go pojąć (udowodnić) rozumem, to skąd religie tyle o nim wiedzą? Skąd u Pascala brało się to przekonanie, jeśli rozum nie był mu w tym pomocny? No i to: „to nie jest rzecz dobrowolna, zmuszony jesteś” – to gdzie ta osławiona wolna wola człowieka?

 

W: Ty to zawsze potrafisz „odwrócić kota ogonem”! Ja tu z dobrego serca chciałam ci pomóc w miarę swoich możliwości, a ty zamiast to docenić, raczysz mnie jakimiś cytatami i starasz się obrazić nawet. Czy to ładnie z twojej strony?

 

R: Po pierwsze, to nie ja stwierdziłem, że doprowadzenie człowieka do wiary ogłupia go, lecz Pascal. Ja co prawda staram się nie uogólniać w tych kwestiach, ale musi być coś na rzeczy, skoro powiedział to religijny myśliciel, znający „od podszewki” tę problematykę. A po drugie; czy ja się nie przesłyszałem? Ty chciałabyś mi pomóc w dojściu do wiary religijnej? A w jakiż to sposób chciałabyś uczynić?     

 

W: Przede wszystkim przedstawiłabym ci wszystkie korzyści, jakie płyną z wiary w Boga. I nie mam tu na myśli tych społecznych, o których zasugerowałam ci na początku, lecz te ważniejsze – duchowe. Człowiek nie boi się śmierci, bo wierzy, iż nie jest ona końcem wszystkiego, lecz przejściem do wieczności. Czy ta wspaniała oferta nie przekonuje cię w dostateczny sposób? Znasz coś bardziej pożądanego  i upragnionego dla człowieka mającego świadomość własnej śmiertelności?

 

R: Przede wszystkim z tym „niebaniem się śmierci przez wierzących” mocno przesadziłaś. Z moich obserwacji wynika ponad wszelką wątpliwość, że ludzie wierzący boją się śmierci w niemniejszym stopniu, niż niewierzący. A co do twojego pytania: owszem, przekonałaby mnie ta „boża oferta”, gdybyś potrafiła ją w jakiś sposób uwiarygodnić. Powiedz mi zatem, co przemawia za tym, iż to o czym mówisz jest realną prawdą, która bez wątpienia spełni się kiedyś? A nie obietnicami bez pokrycia, dzięki którym kapłani mają władzę nad ludzkimi umysłami, wiedząc, że są one ludziom potrzebne (bo sami o to dbają, indoktrynując dzieci)?

 

W: No,.. trzeba w to wierzyć po prostu. Wierzyć, że kapłani nas nie okłamują w tej kwestii.

R: I niczym innym oprócz potrzeby wiary nie jesteś w stanie uczynić tej „bożej oferty” bardziej realną, czy też lepiej udowadniającą jej prawdziwość?

 

W: A czego ty byś oczekiwał?! Osobistego zapewnienia od Pana Boga? No, niestety mój drogi; człowiek musi zadowolić się wiarą i nie ma innego wyjścia w tej ważnej dla niego sprawie! Każda religia prawie od samych swych początków opiera się na wierzew dogmaty, dlatego nie bez powodu wiara dla wiernych ma tak wielkie znaczenie.

 

R: Chcesz powiedzieć zatem, iż ten problem polega na tym, że aby uwierzyć w Boga należy wpierw przyjąć, że ta wiara jest nam koniecznie potrzebna i nieodzowna?

W (niepewnie): No, chyba tak. Tak przynajmniej mi się wydaje..

R: A więc twierdzisz, że potrzeba wiary w Boga, w wystarczający sposób zastępuje nam dowody istnienia Boga i w związku z tym, nie są one nam potrzebne, aby w niego wierzyć, tak mam to rozumieć?

 

W: Nie jestem pewna,.. jakoś to dziwnie pokręciłeś, jak to zresztą bywa w twoim zwyczaju.

R: Ja pokręciłem?! Dobre sobie! Wyjaśnię ci zatem na czym polega ten problem, bo aż żal mi słuchać jak się męczysz, nie mając pojęcia, że proponujesz mi dokładnie to samo – choć w nieco zmienionej formie – co Pascal swym czytelnikom owego sławetnego „Zakładu”.

 

Zalecasz mi wierzyć w coś, co moim zdaniem jest nieprawdą, tylko dlatego, że według ciebie byłoby to dla mnie korzystne z różnych powodów: religijnych, bo miałbym szanse na zbawienie i społecznych, bo nie drażniłbym bliźnich swoim niedowiarstwem, co u niektórych jest nawet powodem do obrazy uczuć religijnych. I tak jak Pascal nie widzisz w tej propozycji niczego zakłamanego, niedorzecznego, a mówiąc wprost: głupiego.

 

Tak, bo przecież w ustaleniach religioznawczych, które między innymi są podstawą mojego areligijnego światopoglądu, nic się nie zmieniło: nie przedstawiłaś żadnego dowodu, na to, iż nieprawdą jest, że historia religii liczy sobie kilkadziesiąt tysięcy lat, że wszystkie religie jakie kiedykolwiek istniały na ziemi, oraz wszystkich bogów, którzy kiedykolwiek byli czczeni przez swych wyznawców – stworzyli sami ludzie własną wyobraźnią i rozumem, bez jakiejkolwiek nadprzyrodzonej pomocy z zewnątrz.

 

Nie przekonałaś mnie żadnymi argumentami, iż się mylę twierdząc, że to nie Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo i obraz, lecz to ludzie tworzyli wizerunki swych bogów na własne podobieństwo i nadawali im cechy i wady typowo ludzkie (antropomorfizm). To wszystko zostaje nadal aktualne, jak dotąd, prawda? Gdybyś chciała uzyskać naprawdę skuteczny efekt zmiany moich poglądów (w domyśle na religijne), powinnaś mi wykazać, iż religioznawcze prawdy, którymi się kieruję są fałszywe, gdyż prawdy religijne lepiej tłumaczą ten aspekt naszej rzeczywistości i naszej historii.

I wtedy miałoby to jakiś sens, obojętnie czy udałoby ci się przekonać mnie, czy też nie. Ale nie w taki sposób jak robił to Pascal i w jaki sposób ty starasz się go naśladować: uwierz w Boga, bo to jest dla ciebie korzystne, a jeśli nie możesz, to przynajmniej udawaj, że wierzysz, jak wielu, którzy to czynią z powodzeniem i nie czują z tego powodu wyrzutów sumienia. Czyżbyś też uważała, iż pozory wiary mają taką samą wartość moralną, jak wiara?

 

Powiedz mi tak szczerze: czy ty, będąc na moim miejscu, potrafiłabyś uwierzyć w „prawdy”, co do których jesteś pewna, że są fałszywe (najłagodniej to ujmując, są oszustwem w dobrej sprawie)lecz powinnaś w nie wierzyć, bo większość społeczności, która je wyznaje, oczekuje tego od ciebie? Potrafiłabyś to uczynić z czystym sumieniem?

 

W: Oczywiście, że nie! Też mi porównanie! Przecież to, w co ty wierzysz nie może być prawdą, skoro jest przeciwieństwem naszego jedynie prawdziwego światopoglądu.

 

R: Otóż to! Dokładnie tak samo to wygląda od drugiej strony i w taki sam sposób to działa: nie można uwierzyć w coś, do czego się nie ma wewnętrznego przekonania, iż jest to prawdą. Uwierzyć tylko dlatego, iż to jest zgodne z czyimiś poglądami i interesami? Albo dlatego, że jest to obwarowane karą piekła? Takie obłudne wyrachowanie może wydawać się właściwe tylko temu, kto prawdę utożsamia z korzyścią, a własną korzyść z prawdą o Bogu.

 

To tyle, co ci mam do powiedzenia w tej kwestii. I już na koniec: Pascalowi, który odwoływał się do medycznych analogii, porównując niewiarę (niedowiarstwo) do choroby, z której człowiek powinien się leczyć, mógłbym polecić łacińską maksymę „Medice, cura te ipsum” – „Lekarzu ulecz samego siebie”. Natomiast tobie, dedykuję słowa Jezusa, które zapewne są ci dobrze znane i z racji na autorytet wypowiadającego, powinny być ci bliskie:

„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie i was osadzą; i taką miarą jaka wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? /../ Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata” (Mt 7,1-5).

W: Nie bądź ty taki mądry! To, że potrafisz cytować Biblię nie czyni cię jeszcze teologiem. Ciekawa jestem tylko jednego: skoro tak zdecydowanie odrzucasz ideę Boga i podważasz potrzebę wiary w niego,to jak sobie zatem radzisz z wrodzonym strachem przed śmiercią? Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie myślałeś o tych ostatecznych sprawach?

 

R: Oczywiście, że wielokrotnie myślałem i to przy różnych okazjach. Nie sposób ominąć tego problemu, który zazwyczaj jest głównym tematem wszelkich wiadomości z kraju i ze świata. A to, co proponuje telewizja w swoich programach, w 90% składa się z filmów pokazujących przemoc i zabijanie w różnych formach i stopniach okrucieństwa. Inaczej mówiąc, w bardzo wielu mediach najlepiej sprzedającym się tematem, jest śmierć. Od pojedynczych przypadków, po masową skalę. 

 

A co do twojego pytania: radzenie sobie z tym problemem w inny sposób niż religijny, jest

proste w zasadzie – należy dogłębnie zaakceptować fakt, że każde życie kończy się śmiercią. I uznać to za normalną kolej rzeczy, warunkującą nasze istnienie, a nie tragedię, o której wolimy nie myśleć. Jeśli już żyjemy, to musimy mieć świadomość (albo powinniśmy mieć), że koniec życia jest nieunikniony, a śmierć jest tylko konsekwencją życia. „Coś, co jest przewidzianym przez naturę losem każdego człowieka, nie może napawać nas strachem. /../ Śmierć fizyczna jest naturalną koniecznością wynikającą z nieustannego procesu życiowych przemian i służy dążeniu do doskonałości” (jak to ktoś kiedyś mądrze powiedział, choć w niezbyt chlubnych okolicznościach historycznych).

 

Będąc tego świadomym, człowiek przestaje walczyć z „niesprawiedliwym” losem i uspokaja się, pogodzony z tym, co nieuniknione i na co i tak nie ma żadnego wpływu. Co innego bać się umierania i cierpienia zazwyczaj mu towarzyszącego; to jest jak najbardziej ludzka rzecz, której nie ma potrzeby się wstydzić.I to byłoby wszystko w tej kwestii.

 

Myślę, iż jest to prostszy sposób i o wiele mniej zakłamany niż pełna sprzeczności idea religijna, polegająca na wierze w zbawienie naszych dusz (i tak nieśmiertelnych ponoć), przez Boga, który tak bardzo nas kocha, że „poświęcił” swego Syna, aby nas wybawił od grzechu. A jednocześnie stworzył piekło z wiecznymi mękami dla tych wszystkich, którzy nie będą chcieli skorzystać z jego „wspaniałomyślności”, „dobroci” i „miłości” do ludzi.

 

Idea, za której wymyślenie i przekonanie do niej ludzkości, zapłaciliśmy (jako gatunek) niewyobrażalnie wysoką cenę, niewspółmierną do korzyści, jaką podobno mamy odnieść w przyszłym życiu pozagrobowym, na końcu dziejów. Niezliczone miliony ludzi straciło realne życie, w imię iluzji życia wiecznego, którego prawdziwości i tak w żaden sposób nie można zweryfikować, ani potwierdzić jakimikolwiek rozumowymi dowodami.

     

Luty 2016 r.