Religia kontra nauka, wiara kontra fakty


Andrzej Koraszewski 2015-10-06


Książka Jerrego Coyne pisana była po części w Dobrzyniu nad Wisłą, co w dorzeczu Wisły, czyni ją jeszcze bardziej interesującą. Ta książka podejmuje pytanie roztrząsane już wielokrotnie, czy naukę i religię dzieli nieprzezwyciężalny konflikt? Jerry Coyne, światowej sławy biolog ewolucyjny, odpowiada na to pytanie twierdząco. Ten konflikt dotyczy pojęcia prawdy. Trawestując słowa księdza Tischnera, stoimy przed pytaniem, czy święta prawda to więcej niż prawda, czy guzik prawda? Wielu ludzi chciałoby jakoś pogodzić naukę i religię, czasem sami są wierzący i nie mają ochoty rozstawać się z wiarą, czasem są ateistami i uważają, że mówienie o konflikcie prowadzi do niepotrzebnych zadrażnień. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które Jerry Coyne nazywa akomodacjonizmem, czyli mówiąc brutalnie zamiataniem problemu pod dywan.


Jerry Coyne nie bawi się w grzeczności, albo wierzymy na słowo, albo jesteśmy sceptykami i żądamy dowodów. We wstępie wspomina o zasadniczej różnicy między „nowymi” i „starymi” ateistami.   Otóż autorzy zaliczani do nowych ateistów uważają, że „większość religii opiera się na twierdzeniach, które możemy uważać za naukowe”.  Jeśli potraktujemy religijne dogmaty jako hipotezy, nauka może je badać i falsyfikować. Jeśli twierdzenia nie daje się podtrzymać przez  przedłożenie mocnych dowodów, teza przepada, podobnie jak to się dzieje ze słabymi hipotezami naukowymi – są odrzucane, przynajmniej do czasu znalezienia nowych dowodów.

 

Oczywiście nie jest prawdą, że konflikt między nauką i religia jest równie silny na wszystkich polach i w każdym momencie. Można być świetnym kardiologiem i równocześnie człowiekiem wierzącym. Wierzący nie kwestionują nauki przez cały czas. Korzystają z jej dobrodziejstw w życiu codziennym, mogą nawet w swoich dziedzinach przyczyniać się do rozwoju nauki, ale w sytuacji konfliktu wiara zazwyczaj przeważa i skłania do odrzucenia faktów.

 

W dwóch punktach ten konflikt okazał się najbardziej zapalny – teoria kopernikańska naruszała biblijną wersję stworzenia świata i wizji kosmosu, teoria ewolucji w jeszcze większym stopniu zakwestionowała biblijny mit stworzenia i rzekomą rolę Boga w stworzeniu życia. Opór przeciw teorii kopernikańskiej był tak wielki, że jej akceptacja prowadziła na stos. Opór przeciw teorii ewolucji nie przyjmuje już tak dramatycznych form, ale jest bardziej wszechstronny. Kreacjoniści młodej ziemi próbują wyrzucić teorię ewolucji z programów szkolnych, wyrafinowani teolodzy uprawiają akrobację, żeby dopisać Boga do twierdzeń o rzeczywistości i przynajmniej wypaczyć programy szkolne.

 

Część (wierzących i niewierzących) akomodacjonistów  twierdzi, że nie ma żadnego konfliktu, gdyż nauka i religia zajmują się zupełnie  innymi sprawami – pierwsza bada materialny świat, druga zajmuje się moralnością i wartościami. Udowodnienie, że zakresy zainteresowań religii i nauki głęboko na siebie zachodzą, nie wymaga wielkiego trudu. Już sam opór przeciwko teorii ewolucji pokazuje, do jakiego stopnia religijne twierdzenia o moralności i wartościach wspierają się na twierdzeniach o rzeczywistości.                      

Kiedy przywódca religijny stwierdza, że jeśli nauka udowodni, iż jakieś wierzenia jego religii są błędne, to jego religia musi je zmienić, jest wychwalany pod niebiosa za niesłychaną mądrość i odwagę cywilną, kiedy naukowiec mówi, że nauka stale zmienia się pod wpływem nowych dowodów, jest to oczywistość i banał, tak bowiem właśnie rozwija się nauka.



Nie wiem, czy Dalajlama do końca jest gotów na rewizję swoich religijnych poglądów w obliczu dowodów dostarczonych przez naukę, ale Jerry Coyne nie bez powodów jest przekonany, że wiara w życie pozagrobowe i reinkarnację jest zapewne tą granicą, przy której wiara Dalajlamy bierze górę nad faktami.

 

Trawestując Archimedesa moglibyśmy powiedzieć, że teoretycznie nauka wypiera tyle Boga, ile dostarcza mocnych odpowiedzi na pytania, na które wcześniej musieliśmy szukać odpowiedzi w jałowych spekulacjach. W praktyce okazuje się, że z tym wypieraniem jest poważny problem, wierzący regularnie odrzucają naukę, kiedy dotyka ona spraw poruszanych przez religię.     

 

Oczywiście postawy i zachowania wierzących są bardzo zróżnicowane. Niezależnie od tego zróżnicowania, wierność religii oznacza, że gdzieś jest granica akceptacji faktów i przywiązanie do mitu bierze górę.

 

Wśród polskich  katolików dominikanin Jan Andrzej Kłoczowski należy do postaci najbardziej światłych i wzbudzających ogromną sympatię. Kiedy ukazało się polskie tłumaczenie Boga urojonego Richarda Dawkinsa, Jan Andrzej Kłoczowski napisał, że chciałby, żeby ateiści dyskutowali z jego wiarą, dodając, że nie zna katechety traktującego opowieści biblijne dosłownie. (Wygląda na to, że ten światły duchowny ma bardzo mało znajomości wśród katechetów, co wydaje się zrozumiałe, bo nie bardzo miałby o czym z nimi rozmawiać.)

 

Jerry Coyne często spotykał się z tego rodzaju zarzutami ze strony tzw. wyrafinowanych teologów i podjął rzuconą rękawicę. Przeczytał dziesiątki książek najbardziej liberalnych teologów i nie znalazł mostu łączącego teorię poznania opartą na objawieniu z teorią poznania opartą na faktach. (Nawiasem mówiąc, dominikanin Jan Andrzej Kłoczowski nie uważa, że wiara w cuda jest chrześcijaninowi do czegokolwiek potrzebna. Kiedy jednak przyparto go do muru, okazało się, że tak całkiem bez cudów obyć się nie można i że on sam swój sceptycyzm zawiesza przy cudzie zmartwychwstania.)

 

Zapyta ktoś, co komu przeszkadza przywiązanie do religii i wyłączenie sceptycyzmu oraz logiki na jakimś stosunkowo niewielkim obszarze?


Otóż po pierwsze, od pierwszego kontaktu z nauką religii zaczyna się proces wypaczania reguł dociekania prawdy, po drugie, ci najbardziej liberalni wierzący to cienka warstwa ludzi uprawiających gimnastykę akrobatyczną i uciekających od dosłowności religijnego przekazu tak daleko, jak to tylko możliwe, co pozwala im na niemal normalny kontakt z nowoczesnością;  tymczasem lwia część wierzących, to całe spektrum postaw – od częściowego ignorowania twierdzeń religijnych, aż do religijnego fundamentalizmu (który nawiasem mówiąc jest najlepiej zorganizowany). Jerry Coyne pokazuje statystyki, z których wynika niedwuznacznie, że twierdzenia wyrafinowanych teologów o tym, czym jest ich religia, nie są w żaden sposób reprezentatywne dla całej grupy religijnej, czy to chrześcijan jako całości, czy poszczególnych odłamów chrześcijaństwa, a sytuacja jest bardzo podobna w innych religiach abrahamowych.

 

W ostatnich dekadach widzimy jak ten konflikt ulega zaostrzeniu. Interesująco to wygląda od strony publikacji książkowych. Lawinowo wzrasta liczba publikacji poświęconych religii oraz relacjom między religią i nauką. Liczba książek o religii podwoiła się w ciągu jednego dziesięciolecia. Lawinowo wzrasta również obecność religii na uniwersytetach. Jeśli w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku religia była praktycznie na uniwersytetach nieobecna, dziś wydziały teologiczne są obecne nawet na najbardziej renomowanych uczelniach. Również szkolnictwo średnie i podstawowe jest dziś znacznie bardziej religijne niż było w drugiej połowie XX wieku.

 

Co to znaczy, że nauka i religia są niekompatybilne? Problem zaczyna się od definicji. Czy jest jakaś jedna, niekwestionowana definicja religii? Coyne zatrzymuje się przy definicji z oxfordzkiego słownika:

„Działanie lub zachowanie wskazujące na wiarę w, posłuszeństwo i szacunek dla boga lub bogów lub podobnej nadnaturalnej siły, przestrzeganie religijnych rytów lub praktyk.”   

Jak pisze Autor, mamy tu trzy charakterystyczne cechy:

 

Boga lub siłę nadnaturalną, taki lub inny wpływ siły nadnaturalnej na naszą materialną rzeczywistość, praktyki religijne z jakimś założeniem, że jesteśmy oceniani i czeka nas jakaś nagroda lub kara.   (Autor zatrzymuje się przy teizmie, jako że deizm z ideą obojętnego boga jest raczej mało rozpowszechniony.)

 

Powiązanie z systemem moralnym i zewnętrzne zakotwiczenie wartości moralnych, co prowadzi do przekonania o:

 

Stałej interakcji między ludzką jednostką a istotą boską.

 

Istnienie boga jest uznawane za fakt sprawdzony, udowodniony, poza dyskusją. Równocześnie wielu teologów przekonuje, że nie możemy boga poznać przez empirię. W ten sposób bóg zdaje test podwójnie ślepej próby – ślepej na fakty i ślepej na logikę. 

 

Religia nie poszukuje prawdy, religia ją posiada. Dowodów na wrogość religii wobec nauki mamy w historii bez liku, ale współcześnie najsilniejsze opory budzi teoria ewolucji, która nie tylko jest głęboko sprzeczna z pismami świętymi, ale jej akceptacja pociąga za sobą daleko idące implikacje dotyczące materializmu, wyjątkowej natury człowieka oraz moralności. Ten konflikt jest dla wielu wierzących głęboko niepokojący. I znów mamy tu całą skalę postaw, od kurczowego trzymania się mitów o stworzeniu sprzed tysiącleci, do akrobacji i udawania, że wszystko jest zgodne i nie ma żadnej sprzeczności tyle, że gdzieś nagle pojawia się problem duszy i temu podobne. 

 

Co zatem oznacza owa niekompatybilność?  

 

Jerry Coyne podkreśla, że ta niekompatybilność wynika przede wszystkim z odmiennych dróg zdobywania wiedzy. Cała sprawa sprowadza się do pytania: Skąd mogę wiedzieć, czy nie jestem w błędzie?

 

(Tu drobny wtręt, bowiem już pisząc tę recenzję przeczytałem, że Małgorzata Terlikowska, o ile pamiętam absolwentka filozofii, obwieściła światu, że seks oralny nie jest grzechem. Zaciekawiło mnie, czy miała w tej kwestii osobiste objawienie, korzystała z czyjegoś objawienia, czy obwieszczenie oparte było na teologicznej dedukcji własnej lub cudzej? Okazało się, że to ksiądz Knotz orzekł, a na pytanie dziennikarza „Skąd on to wiedział?” padła odpowiedź, że pewnie rozmawiał z małżeństwami.)

 

Nauka – pisze Jerry Coyne – wypracowała cały warsztat narzędzi testowania naszych hipotez, które pozwalają sprawdzać, co jest rzeczywiste i zmniejszyć prawdopodobieństwo efektu potwierdzenia spodziewanego wyniku. Odrzucając autorytety, systematycznie sprawdzając  hipotezy i koncentrując uwagę na ich falsyfikacji odrzuca wszystko, co dzięki obserwacjom i eksperymentom daje się odrzucić.

 

Tymczasem przekonania religijne bazują nie na obserwacji, a na objawieniu. Religijne prawdy zakotwiczone są zazwyczaj w kulturze, w której wyrośliśmy i opierają się na autorytetach, które respektujemy, bo wychowano nas w respekcie do tych autorytetów.

 

Religia wymaga wiary, tymczasem nauka nakazuje wręcz sceptycyzm i sprawdzanie.

 

Fascynujące jest w tej książce ustawiczne odwoływanie się do argumentów zarówno teologów (i to również tych najbardziej liberalnych i stroniących od dosłownej interpretacji pism świętych), jak i ateistów niechętnych analizowaniu natury konfliktu między nauką i religią. Autor pokazuje, że są to nieustające próby ukrywania problemu. Konsekwencją tych prób jest powrót religii do systemów edukacyjnych i wzrastający wpływ instytucji religijnych na scenę polityczną. Widzimy tu również skuteczne działania mające na celu hamowanie niektórych badań naukowych, czy zmian ustawodawstwa.

 

W ostatnim rozdziale Coyne  pisze o niezliczonych próbach dialogu między nauką i religią. Obserwując te spotkania Autor dochodzi do wniosku, że charakteryzuje je wyłącznie dobra wola ucieczki od uczciwej dyskusji. On sam preferuje monolog nauki, gdyż zdecydowana większość wierzących odrzuca samą koncepcję sceptycznego badania swojej wiary, czy religii jako takiej. Sam „dialog” jest inicjowany zazwyczaj przez przedstawicieli instytucji religijnych, a tu sprawa przedstawia się jeszcze gorzej.

 

Pora przestać uważać, że wiara jest cnotą, a określenie człowiek wierzący jest komplementem – pisze Jerry Coyne. Człowieka wierzącego w homeopatię, astrologię, UFO czy scjentologię raczej nie nazywamy z szacunkiem człowiekiem głębokiej wiary.              

                                  

Powie ktoś, że przecież same podstawy nowoczesnej nauki tworzone były przez ludzi wierzących, ba, przez duchownych. Kopernik był księdzem, ojciec genetyki, Gregor Mendel – zakonnikiem. Lista wielkich naukowców w sutannach liczy tysiące ludzi. Ich obserwacje i eksperymenty prowadziły do utworzenia narzędzi pozwalających na rzetelne prowadzenie nauki w sposób całkowicie odmienny od sposobu uprawiania teologii.

 

Nie ma w tym niczego dziwnego. Instytucje religijne miały długo monopol na edukację. Laicyzacja nauki wymagała najpierw laicyzacji szkół i uniwersytetów. Duchowni uprawiający naukę byli tolerowani, jeśli nie wchodzili na pola minowe odkryć spornych z twierdzeniami teologii. Kiedy wchodzili na te pola, albo próbowali zamazywać sprzeczności, albo cofali się przed publikacją swoich dzieł, albo w końcu zrzucali sutanny. Mikołaj Kopernik opatrzył swoje dzieło O obrotach ciał niebieskich dedykacją skierowaną do papieża, Pawła III. Pisał w niej między innymi:           

"Dostatecznie jasno, Ojcze Święty, zdaję sobie sprawę z tego, że znajdą się ludzie, którzy gdy tylko posłyszą, iż w tych moich księgach o obrotach sfer wszechświata przypisuję jakieś ruchy kuli ziemskiej, zaraz podniosą krzyk, że należy mnie wraz z takim przekonaniem potępić. Nie jestem bowiem do tego stopnia zakochany we własnym dziele, żebym nie zważał na to, co o nim będą sądzić inni. I jakkolwiek wiem, że myśli uczonego są niezależne od sądu ogółu - ponieważ dążeniem uczonego, o ile tylko ludzkiemu rozumowi pozwala na to Bóg, jest szukanie we wszystkim prawdy - mimo to jestem zdania, że poglądów zgoła różnych od uznanej prawości należy się wystrzegać.”

Ten list wskazuje na poczucie zagrożenia, jest również próbą oddalenia tego zagrożenia przez pochlebstwo i apelowanie do rozumu. Sam papież zapewne tej dedykacji nigdy nie czytał, zaś potępienia przyszły tak ze strony Watykanu, jak i samego Lutra.

 

Fakt, że podwaliny nowoczesnej nauki kładli ludzie wierzący, wśród których ponad 90 procent miało święcenia kapłańskie, nie jest żadnym dowodem na przyjazny stosunek instytucji religijnych do nauki i jej metod.

 

Dziś, jak pokazuje Jerry Coyne, obecność ateistów w nauce jest odwrotnie proporcjonalna do ich obecności w całym społeczeństwie. Wśród pracowników naukowych w USA ponad 40 procent deklaruje ateizm lub agnostycyzm (zaledwie 33 procent deklaruje wiarę w Boga). Wśród elity naukowców procent ateistów/agnostyków wzrasta do 62, a wśród członków Amerykańskiej Akademii Nauk do 93 procent.

 

Autor po przeczytaniu dziesiątków książek i artykułów wyrafinowanych teologów pokazuje, że te próby pogodzenia nowoczesnej nauki z religią przy bliższym oglądzie okazują się dziurawym jak sito listkiem figowym mającym zasłonić przyrodzenie  nagiego króla.

 

Mitem jest oczywiście twierdzenie, że religia nikomu nie szkodzi. Oczywiście, że różni ludzie wierzący czynią wiele dobra, co więcej, możemy powiedzieć, że podobnie jak nauka była początkowo rozwijana głównie przez ludzi wierzących, tak i nowoczesne normy moralności wypracowywane były w dużym stopniu przez wierzących humanistów. To jednak wcale nie oznacza braku szkodliwości religii. Wiara religijna nie tylko usprawiedliwia mordowanie niewiernych, gwałty, niszczenie zabytków, powoduje, że ludzie wybierają modlitwę zamiast nowoczesnej medycyny, wzywa do głoszenia wyższości „praw boskich” nad stanowionymi, wywołuje psychiczne lęki, ale również niszczy potencjał intelektualny oddalając od poszukiwania prawdy opartego na faktach i zabijając naturalny sceptycyzm.

 

Jerry Coyne kończy swoją książkę historią Russa Briggsa. Był to członek Kościoła Chrystusowego w Oregonie, sekty chrześcijańskiej odrzucającej opiekę medyczną. Jego żona urodziła dwoje dzieci, które zmarły wkrótce po porodzie. W obydwu przypadkach ta śmierć była niepotrzebna i z pomocą nowoczesnej medycyny można jej było uniknąć. Briggs porzucił swój kościół, narażając się na pełen ostracyzm dawnych przyjaciół i rodziny, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że ta tragedia był jego winą i że mógł swoje dzieci uratować. Te dramaty spowodowane religią nie są wcale tak odosobnione jak mogłoby się wydawać, jest ich miliony. Wzrasta również liczba ludzi w rodzaju profesora Chazana, organizujących naciski na wierzących i niewierzących, by podporządkowali się „boskim prawom” i „boskiej” moralności.

 

Jak pisał o tej książce Steven Pinker:

 „Prawda nie zawsze leży po środku między dwiema skrajnościami, niektóre twierdzenia są po prostu błędne. W tej ważnej i tak na czasie wydanej książce Jerry Coyne mistrzowsko ujawnia niespójność coraz bardziej popularnego przekonania, że można mieć jedno i drugie, że Bóg (lub coś boskiego czy bogopodobnego) w jakiś sposób istnieje, że cuda może jednak się zdarzają, i że pewna prawdziwość dogmatów jest w jakiś sposób, mniej lub bardziej (kim jesteśmy, aby temu zaprzeczyć) podobna do prawd nauki i rozumu.”

Ja, proszę Państwa, gorąco tę książkę polecam i to nie tylko ze względu na uroczą dedykację, która obok Bruca Granta (pierwszego mentora Jerrego Coyne’a) wymienia Małgorzatę i mnie oraz Hili. Oczywiście nikt Autorowi do końca nie wierzy, ale wyraźnie nie wypadało Mu wymieniać samej Hili.