Poliekran: Nepal, Israel


Liat Collins 2015-05-11

Zespół ratowniczy armii izraelskiej (IDF) w Nepalu. (zdjęcie: IDF SPOKESMAN’S UNIT)
Zespół ratowniczy armii izraelskiej (IDF) w Nepalu. (zdjęcie: IDF SPOKESMAN’S UNIT)

Izraelska reakcja na katastrofę trzęsienia ziemi w Nepalu nie mogłaby być bardziej, no cóż, izraelska. Od momentu, kiedy usłyszałam o tym niszczycielskim trzęsieniu ziemi, kiedy otworzyłam wiadomości po szabacie 25 kwietnia, łatwo było przewidzieć rozwój wydarzeń. Było oczywiste, że Izrael wyśle pierwszorzędny zespół poszukiwawczo-ratowniczy tak szybko, jak to możliwe, oraz w pełni wyposażony szpital polowy, podziwiany przez zespoły medyczne wszędzie tam, gdzie działa: pamiętam amerykańskiego lekarza w wywiadzie telewizyjnym podczas misji ratunkowej na Haiti, który mówił, jak imponowały mu możliwości rentgenowskie i oddział noworodków, który ratował wcześniaki w najtrudniejszych warunkach.

Było jasne, że będą tacy, którzy oskarżą Izrael o przybycie do Nepalu, by zdobyć narządy do przeszczepów lub popełnić inne nikczemne czyny. W 2009 r. baronesa Jenny Tonge rzuciła podobne haniebne oskarżenie w brytyjskiej Izbie Lordów, żądając dochodzenia w sprawie tego, co zespół IDF robił na Haiti.


Duma narodowa jednak wezbrała: trudno napisać cokolwiek o takiej misji bez wspomnienia znanej zasady talmudycznej: Kto ratuje jedno życie, to jakby uratował cały świat. Figuruje tam razem z ideą tikkun olam, naprawianie świata – jest czymś, co jednoczy cały kraj, religijnych i świeckich, lewicę i prawicę, niezależnie od pochodzenia etnicznego (a nawiasem mówiąc, szef polowego szpitala IDF jest Druzem – doktor pułkownik Tarif Bader – zastępca głównego oficera medycznego armii).

Reakcja około 650 Izraelczyków, których  znajdowali się w Nepalu podczas katastrofy, także była przewidywalna.

Ci, którzy byli w Katmandu, instynktownie poszli do ambasady lub do Domu Chabad. Pora na kolejną, głęboko zakorzenioną zasadę: “Kol Yisrael arevim zeh lezeh” – „Wszyscy Żydzi są odpowiedzialni wzajem za siebie”. Jest to coś więcej niż porzekadło. Jest to czymś, co pozwala nam kontynuować życie, szczególnie w trudnych czasach.

Szybko zobaczyliśmy sceny z przerażonymi rodzicami, którzy spotykali się z ludźmi z ministerstwa spraw zagranicznych, żeby usłyszeć, co robi się, by zlokalizować i uratować ich dzieci z miejsca katastrofy. Nieważne, ile mają lat; zawsze są dla rodziców „dziećmi”, kiedy są zaginieni lub w niebezpieczeństwie. I oczywiście były żądania, by robić więcej.

Warunki pogodowe i załamanie infrastruktury, które powodowało, że wysiłki ratownicze były o tyle trudniejsze, zmuszało również do pospiechu.

Nie jestem pewna, co w takiej sytuacji robią obywatele innych państw (chociaż niektórzy też dotarli do Domu Chabad, kiedy rozeszły się o nim wieści); wątpię, by wielu miało taką samą jednoznaczną pewność pomocy. Nazywam to Mentalnością Entebbe.

Jest to czasami połączone z izraelską hucpą: podczas trzęsienia ziemi i tsunami w Japonii w 2011 r. słyszałam rozmowę telefoniczną w porannym programie radiowym, w której dzwoniący skarżył się, że ambasada izraelska nie robi wystarczająco dużo, by mu pomóc. Podczas rozmowy okazało się, że mieszka on od co najmniej 10 lat w Japonii i nie ma żadnych planów powrotu do Izraela. Kiedy jednak chodziło o „uratowanie” go, naturalnie patrzył w kierunku Jerozolimy.

Skontaktowałam się potem z – jak to nazywam – Departamentem Ministerstwa Spraw Zagranicznych do spraw Turystów w Potrzebie – gdzie Ilana Ravid, której oficjalny tytuł brzmi “Dyrektor ds. Izraelczyków za Granicą, odpowiadała dyplomatycznie, ale nie była zaszokowana. Zarówno Ravid, jak Orit Szani, ówczesny szef Ośrodka Zarządzania Kryzysowego, którzy otrzymali większość początkowych próśb o pomoc, powiedzieli, że ministerstwo bada, jak działają inne kraje, by wyznaczyć granice pomocy.

Ravid przyznała jednak, że trudno je stosować, kiedy chodzi o Izraelczyków.

“Dzieci” są “naszymi dziećmi” i trzeba użyć głowy i serca, nie zaś tylko reguł i przepisów.

Jeden element sprawy Nepalu zaskoczył mnie jednak: liczba dzieci urodzonych przez matki zastępcze dla Izraelczyków, w większości par męskich gejów.

Kiedy zatrzęsła się stolica Nepalu, 26 takich niemowląt było bezpośrednio zagrożonych i ich ojcowie byli przerażeni, kiedy zabrakło żywności, wody i pieluszek, a warunki pogarszały się z godziny na godzinę. Izrael dołożył starań, by najpierw wywieźć te niemowlęta.

Ten incydent wywołał burzliwe dyskusje o etyce macierzyństwa zastępczego, szczególnie, kiedy chodzi o ubogie i niewykształcone kobiety, które rozpaczliwie potrzebują pieniędzy i są gotowe na zagrożenie własnego zdrowia i koszty emocjonalne. Jest to temat, w którym działacze praw kobiet występowali przeciwko działaczom LGBT.

Wielu plasowało nadzieję w możliwej zmianie prawa o macierzyństwie zastępczym w Izraelu, które pozwoliłoby osobom samotnym i parom gejów na użycie miejscowych, izraelskich matek zastępczych w lepszych warunkach i pod większym nadzorem.

Co charakterystyczne, w kraju, który ma bzika na punkcie dzieci i jest niezmiernie zorientowany na rodzinę, mało kto kwestionował pragnienie rodzicielstwa i to, do czego posuwają się ludzie, by zrealizować to pragnienie. Wśród Izraelczyków, których zaskoczyło  trzęsienie ziemi w Nepalu były babcie, które towarzyszyły swoim synom, by pomóc w opiece nad nowonarodzonym członkiem rodziny. Kiedy samoloty ratunkowe lądowały na lotnisku Ben-Guriona, wśród oczekujących pełno było dziadków i babć.

Nic dziwnego, że światowe media na chwilę podchwyciły tę historię, zapewne dlatego, że z wszystkich obrazów Izraela nadawanych na całym świecie, widok facetów gejów chroniących swoje dzieci, nie jest najbardziej powszechny.  Chociaż, jak to ujął kolega dziennikarz Haviv Rettig Gur na swojej stronie Facebooka:

 

„Ci, którzy widzą hasbarę w każdej dobrej wiadomości z Izraela, nie rozumieją najważniejszego faktu o Izraelu – to nie jest kampania polityczna i szukanie rozgłosu. To jest naród. Z dwoma milionami dzieci szkolnych, dziesiątkami miast, własną sceną filmową i językiem, jakim nie mówią nigdzie indziej. Nie zniknie, jeśli przegra jakiś wyimaginowany konkurs popularności. I, jak każde społeczeństwo ludzkie, oferuje nieustający strumień porażek i sukcesów, który pozwoli ci ‘dowieść’ każdej narracji, jakiej tylko chcesz…”

 

“Izrael w wieku 67 lat pozostaje krajem nieustannego rachunku sumienia, co niewątpliwie jest ważnym powodem jego sukcesu” – pisał w tym tygodniu w “Boston Herald” Jeff Robbins, były delegat USA do Rady Praw Człowieka ONZ. – „Jego system wyborczy i parlamentarny przypomina samochodziki w wesołym miasteczku, a jego media są tak hałaśliwie wolne, że praktycznie rzecz biorąc jest to ogólna pyskówka.  

Jego demokracja jest nadzwyczaj solidna, ale także doprowadzająca do szaleństwa…

Ale w Izraelu są nierówności ekonomiczne, mówią jego krytycy. Oczywiście, że są, i to znaczne, podobnie jak są w Stanach Zjednoczonych i w demokracjach europejskich, które nie muszą wydawać porównywalnego procenta dochodu narodowego brutto na obronę przed sąsiadami, przysięgającymi, że go wyeliminują…”

Wobec dramatu w Nepalu politykierstwo powyborcze zostało niemal usunięte na stronę.

Media izraelskie nie mogły jednak zupełnie zapomnieć o Dniu Niepodległości i o rozważaniach po Dniu Wyborów. Wynikiem było bardzo izraelskie zjawisko, które nazywam Syndromem Poliekranu, w którym to, co widzimy, nie jest zsynchronizowane z tym, co słyszymy.

Nie jesteśmy całkiem źli; ale jest miejsce na poprawę.

Jesteśmy lepsi od wielu, gorsi od niektórych.

Według World Happiness Report 2015, opublikowanego w tym tygodniu, 10 najszczęśliwszych krajów świata to Szwajcaria, Islandia, Dania, Norwegia, Kanada, Finlandia, Holandia, Szwecja, Nowa Zelandia i Australia.

Zgadnijcie, kto jest na 11 miejscu? Mały Izrael, przed USA (15), Wielką Brytanią  (21) i Japonią (46).

Nie zaskoczyło mnie to: Izrael systematycznie lądował wysoko na indeksie szczęścia, który bazuje na takich czynnikach, jak PKB na głowę, wsparcie społeczne, zdrowie, oczekiwana długość życia, swoboda wyborów życiowych, szczodrość, percepcja korupcji (nasz słaby punkt) i “wszystko inne” (w co ja, jako była Brytyjka, włączam pogodę).

Możemy nie być bogaci, ale niewątpliwie Izraelczycy wiedzą, jak zgromadzić się i zaofiarować wsparcie, wzmocnione bliskimi więzami rodzinnymi i naturalną szczodrością.

Nie potrzeba obrazu reakcji na katastrofę w Nepalu, żeby to odkryć. Szczęście jest blisko domu, jeśli wiesz, czego szukasz.


Split-screen: Nepal-Israel

Jerusalem Post, 4 maja 2015

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska