Którędy do miasta?


Andrzej Koraszewski 2015-02-22

Dobrzyń nad Wisłą z lotu ptaka.
Dobrzyń nad Wisłą z lotu ptaka.

 

Na marginesie artykułu o GMO czytelnik zwrócił uwagę na fakt, że obniżenie kosztów produkcji nie zawsze prowadzi do obniżenia cen żywności. Uwaga dość oczywista i nie byłoby o czym  mówić, gdyby nie fakt, że dalej były bezpośrednie obserwacje z niedawnej podróży naszego czytelnika do Afryki. Dopiero co udostępniłem tu elektroniczną wersję pisanego ćwierć wieku temu Wielkiego Pokera i czytając ten dzisiejszy opis sytuacji w jednym z afrykańskich krajów uświadomiłem sobie, jak bardzo to, co pisałem ćwierć wieku temu, pozostało aktualne.


Mieszkający w Kanadzie czytelnik, Szary Myszak, pisał:     

 

Niedawno wróciłem z Burkina Faso, gdzie niedożywienie, a nawet głód jest poważnym problemem, ale - żywności wcale nie brakuje, można ją sobie kupić w dużym wyborze i w praktycznie dowolnej ilości, kłopot w tym, że wielu ludzi na nią nie stać. Człowiek ubogi w slumsie Ouagadogou płaci za ryż ponad siedmiokrotnie więcej niż ja w Kanadzie; kupuje go w lokalnym sklepiku na garstki, bo na 10 funtowy worek, który ja raz na jakiś czas kupuję - po prostu go nie stać. Gdyby w tym samym sklepiku kupił cały worek, zapłaciłby za ryż 'tylko' pięć razy drożej, niż ja. Jedziemy dalej... Gdyby ten sam ubogi człowiek kupił worek ryżu w supermarkecie - zapłaciłby za ryż 'tylko' niecałe trzy razy więcej niż ja, ale on się do sypermarketu nie wybierze z kilku powodów: po pierwsze nie ma czym, supermarket jest daleko i żeby robić w nim zakupy trzeba mieć co najmniej rower; poza tym - nasz klient nie ma dość gotówki na cały worek, nawet po niższej cenie, a na dodatek w żadnym razie nie poważy się rozzłościć lokalnego sklepikarza, bo ten sklepikarz udziela mu kredytu, kiedy brakuje pieniędzy, a supermarket na kredyt nie sprzedaje. Następne pytanie: dlaczego ryż w supermarkecie jest taki drogi? Proste, w Burkina Faso infrastruktura jest bardzo mizerna, a o prawie mało kto słyszał, cały proces dystrybucji: transport, składowanie, kradzieże po drodze, łapówki dla urzędników - jest bardzo kosztowny, wszystkie te elementy wliczają się w cenę ryżu... Koszt produkcji ryżu wpływa na jego cenę w Burkina Faso bardzo nieznacznie, na poziomie konsumenta - niezauważalnie; głodny człowiek w Burkina Faso potrzebuje infrastruktury, państwa prawa i niewielkiego, ale przyzwoitego dochodu, żeby mógł kupić sobie rower i cały worek ryżu, a nie garstkę. Taka zmiana ma szanse obniżyć koszt żywności siedmiokrotnie w tym konkretnym przypadku; podobnie jest obok, w Togo; ale... o tym się nie mówi, bo to się nikomu nie opłaca.

 

Jest to doskonały skrótowy opis jednego z centralnych problemów naszych czasów, związany z pytaniem, kto i którędy poszedł do miasta?

 

Przeczytałem wpis Szarego Myszaka, wsiadłem w samochód i pojechałem na zakupy.  Przed wyjściem żona przykazała, żebym sobie kupił nowe dżinsy, bo w tych co mam prawa kieszeń się troszkę przetarła. Nie rozumiem, o co tyle hałasu, bo teraz młodzież przepłaca, żeby kupić sobie fabrycznie podarte dżinsy, ale rozkaz to rozkaz, z żoną o spodniach się nie dyskutuje, jadę na rynek i wchodzę do sklepu, żeby kupić portki. Obok ekspedientki siedzi młoda kobieta i patrzy na mnie  z uśmiechem Giocondy. Gdyby nie ten uśmiech pewnie bym nie poznał, ale natychmiast stanęła mi przed oczyma wysoka czternastolatka z burzą rudych włosów i tym swoim niesamowitym uśmiechem. Nie dawało się jej namówić do otworzenia gęby, do pisania też nie była skłonna i tylko reakcje na jej twarzy nie pozostawiały wątpliwości, że śledzi każde słowo.

 

Roześmiała się, kiedy ją poznałem, a ja oczywiście natychmiast zacząłem egzamin. Odpowiadała pewna siebie i tym razem już z szerokim uśmiechem. Drugi rok finansów i zarządzania, za rok licencjat, potem magisterium, jeszcze nie wie co dalej, ale pewnie daleko stąd. Rozmawiamy o innych uczniach z tego rocznika, wszyscy się uczą, wszyscy planują swoje kariery zawodowe gdzieś  w dużych miastach.

 

Kupiłem spodnie, wyszedłem ze sklepu i przypomniałem sobie jak wyglądało to miejsce, kiedy je zobaczyłem po raz pierwszy w 1994 roku. Na rynku stały wozy z końmi, czuć było smród wódki, nawozu i ludzkiego potu. Ziemniaki i kapusta sprzedawane z worków, szare, odrapane ściany domów.  Do głowy by mi wtedy nie przyszło, że właśnie tu osiądziemy po moim przejściu na emeryturę. Teraz wyszedłem ze sklepu prosto na znak zakazu handlu, odnowione kamieniczki, na miejscu dawnego placu rynkowego stoi dziś niewielki supermarket. Nadal wtorki i piątki są dniami rynkowymi, ale teraz na rynku przeniesionym na skraj miasta sprzedaje się towary z Chin, ciuchy, buty, narzędzia, trochę warzyw i kwiatów.     

 

W 1992 roku (chyba jesienią) Leszek Balcerowicz był w Londynie i zajrzał przy okazji do Polskiej Sekcji BBC. Rozmawialiśmy przez chwilę i mówiłem mu o konieczności wsparcia rolników, a szczególnie małych gospodarstw. Zapytał dlaczego nie krawców albo szewców? Powiedziałem, że na to pytanie odpowiedziałem w mojej książce i że chętnie dam mu egzemplarz. Dowiedziałem się później, że  przeczytał i podobno mówił, że jest to książka niebezpieczna, bo podburza rolników. Relacja z drugiej ręki, ale miałem kilka takich reakcji, ze strony ludzi głęboko przekonanych do gospodarczego liberalizmu i niezbyt przekonanych do tego, że dotarcie do tego liberalizmu wymaga strategii, a nawet (o zgrozo) planowania.   

 

Uczciwie mówiąc, do głowy by mi nie przyszło, że kogoś podburzam, książka opowiada o reformach gospodarczych w dalszej i bliższej przeszłości, o różnych drogach do  miasta. Końcowe rozdziały to opis świadomej strategii Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, strategii takiego wsparcia malutkich, jednohektarowych gospodarstw, żeby wieś mogła wykształcić swoje dzieci i wysyłać do miast specjalistów i żeby nie dopuścić do urbanizacji przez pauperyzację wsi, do ucieczki do miast ludzi głodnych i nie mających żadnych kwalifikacji. Ten drugi rodzaj urbanizacji był już przekleństwem Indii, Afryki, Ameryki Łacińskiej. Miasta obrastające slumsami pełnymi głodujących i zrewoltowanych biedaków, miasta przemocy i bezprawia, a często również śmierci głodowej na ulicach. Ta urbanizacja przez pauperyzację wsi nie przynosiła również znaczącego wzrostu wydajności rolnictwa (a jeśli to na eksport, bo w kraju brakowało popytu) i w żadnym przypadku nie oznaczała tańszej żywności dla najbiedniejszych. Ta droga do miasta napędzała błędne koło coraz głębszej zapaści cywilizacyjnej i nieustannych rewolucji, które  niczego nie zmieniały.

 

Wspólna Polityka Rolna Unii Europejskiej już dawno nie jest tą polityką, która miała być narzędziem zmiany struktury zawodowej i przywracania relacji w handlu, tak żeby produkcja i handel żywnością nie był fundamentem zakorzenionej w całym systemie nieuczciwości. Ta polityka stała się biurokratycznym molochem, zmieniającym pierwotny cel w przywileje, a subwencje w absurdy. A jednak zdążyliśmy skorzystać nawet z tego zdegenerowanego narzędzia, żeby droga do miasta nie była drogą przez slumsy.

 

Kiedy osiedliśmy w tym miasteczku, w lokalnym sklepiku co drugi klient kupował na kredyt. Teraz zeszyt jest nadal pod ladą, ale już dawno nie jest w ciągłym użytku. Ciekawsze są losy absolwentów tutejszego gimnazjum. Ci z wyższym wykształceniem niemal wszyscy uciekają do dużych miast, gdzie radzą sobie ze zmiennym szczęściem, ale nie lądują na ulicy. Wiele osób ma doświadczenie pracy w innych krajach, kosztowna natomiast okazała się moda na zamykanie szkół zawodowych, których sieć próbuje się teraz odbudowywać. Praktycznie rzecz biorąc, nie mamy spółdzielczości i rolnik nadal jest narażony na nieuczciwe praktyki odbierającego jego towary przemysłu przetwórczego i sieci pośredników. Polityczna reprezentacja rolników jest parodią, ale mimo wszystko, to jest inna wieś i inne małe miasteczko, a groza pojawienia się wielkomiejskich slumsów jest poniekąd za  nami. Piszę poniekąd, ponieważ wielkomiejskie blokowiska mogą łatwo przerodzić się w getta uzależnionych od opieki społecznej, nie tyle wykluczonych, co społecznie nieprzystosowanych, co widzimy dziś w krajach najbardziej rozwiniętych.

 

Osobnym rozdziałem jest rozwój rzetelnego i nowoczesnego rzemiosła. To rzemiosło jest oparte na dostępności tanich narzędzi, często na doświadczeniu pracy za granicą i rozwijane mimo biurokratycznych wstrętów ze strony urzędów. W urzędach zmiany są najwolniejsze, ale powoli i tu przychodzą. Często młode pokolenie ma wyższe kwalifikacje niż ich przełożeni, młodzi z oporem przełamują stare nawyki zbywania petenta.


Kiedy w lokalnym supermarkecie zaglądam do wózków moich sąsiadów rozumiem, jak daleko udało się uciec od Ouagadogou i jak bardzo zmieniła się nasza droga do miasta. Żywność w naszym miasteczku jest tańsza niż w stolicy, ale zarobki niższe i podejrzewam, że średnio mieszkańcy wsi i małego miasteczka wydają większą część swoich dochodów na żywność niż mieszkańcy dużych miast. Na ulicach nie widać niedożywionych i źle ubranych dzieci, wiem że są, ale ten margines biedy topnieje z roku na rok, chociaż zapewne nigdy nie uda się go zlikwidować. Co jest najistotniejsze to fakt, że przebudowa struktury zawodowej mimo wszystkich zawirowań, odbywa się dziś bez masowego eksportu spauperyzowanych nadwyżek siły roboczej do wielkich miast.

 

Ouagadogou, Kair, Kalkuta i setki innych miejsc na świecie stoją przed innym problemem – polityki wyciągania ludzi ze slumsów. I znów, podobnie jak w przeszłości, pierwszym krokiem musi być zatrzymanie napływu wygłodzonych i pozbawionych jakichkolwiek kwalifikacji ludzi ze wsi. Klient sklepiku w slumsie płacący za garstkę ryżu siedmiokrotną cenę, jaką za ten sam ryż płaci mieszkaniec Kanady, to zagrożenie dla świata, zaś najgorszym rozwiązaniem jest pomoc w postaci setek tysięcy darmowych ton ryżu, który nadal będzie sprzedawany biedakom ze slumsów po bajońskich cenach.