Uwagi o dyskuterach i kaczkach dziennikarskich


Andrzej Koraszewski 2014-11-28


Zastanawiałem się czy użyć w tytule pogardliwego słowa „dyskuciny”, czy wyrażającego  nieco więcej szacunku określenia „dyskutery”. Jeśli idzie o pewien gatunek postaci występujących na różnego rodzaju forach określenia „dyskutant” użyć się nie godzi, gdyż są to byty urągające samej idei dyskutowania.

Z reguły są to postaci tchórzliwe, występujące pod mniej lub bardziej  dziwacznymi pseudonimami. W nowym, wspaniałym internetowym świecie pojawił się termin „troll” oznaczający istotę na ogół bezdennie głupią, złośliwą i wściekle natrętną. Troll w dyskusji internetowej jest jak wredny uczeń w szkole, który potrafi rozwalić możliwość uczenia się całej klasy. (Troll czyni nieco mniej szkód, gdyż rozbicie możliwości nauki w klasie szkolnej przez jednego ucznia przez kilka lat może kosztować społeczeństwo setki tysięcy, a nawet milionów złotych strat w postaci obniżonych kwalifikacji kilkunastu, a czasem kilkudziesięciu dorosłych osób.) Internetowy troll jednych zaledwie zniechęca, innych wciąga w „dyskusję” od rzeczy, w słowne zadymy, które nie mają nic wspólnego z komunikacją między ludźmi.

                      

Tam gdzie jest skuteczna moderacja prowadzi się systematyczny odstrzał trolli, gdyż jest to jedyna możliwość tak rzeczowej dyskusji, jak i sympatycznego bliźnich w sieci obcowania. Czasem jednak drobne, odosobnione incydenty również zasługują na uwagę. Kilka dni temu moją uwagę zwrócił zabawny zgoła incydent z „czytelnikiem” podpisującym się „Ben Franklin”. Ów „Ben Franklin”, na mojej stronie FB, pod zdjęciem kota i psa, napisał: „Zapomniał Pan tu wrzucić, trzeciego i najważniejszego zwierzęcia, jakim niestety jest kaczka. A jeszcze gorsze jest to, że to kaczka dziennikarska.”        

 

Czy warto zastanawiać się nad pytaniem, co chciał powiedzieć jakiś człowiek nie mający odwagi podpisać się własnym imieniem i nazwiskiem, ani odwagi napisania, co chce powiedzieć?  Jeszcze nie troll, bo drobna, niezdarna próba złośliwości bez natręctwa, więc odstrzał byłby przedwczesny. Jest zatem ów bojaźliwy „Ben Franklin” zaledwie inspiracją do poruszenia trzech spraw ważnych i mocno ze sobą powiązanych: kaczki dziennikarskiej, standardów dziennikarskich i Benjamina Franklina.

 

Kaczka dziennikarska to nagłaśnianie przez media faktów niezgodnych z prawdą. Jeśli na przykład jakiś dureń w oparciu o kilka przypadków i bez wskazania możliwości związków przyczynowych stwierdza, że szczepienia dzieci powodują autyzm, a tabuny dziennikarzy powtarzają tę „rewelację”, mamy ogromną kaczkę dziennikarską, która ma śmiertelne skutki. Dziennikarze powtarzający wiadomości dobre lub złe, ale nieodmiennie nieprawdziwe są plagą, która zmienia media w generator społecznej dezinformacji.

 

Innym przykładem kaczki dziennikarskiej jest zmierzona sprzeczność między treścią tytułu i informacją zawartą w tekście:



Jak się dowiadujemy z samego artykułu, podczas nocnego liczenia nastąpiła pomyłka i dwukrotnie policzono głosy z jednego z powiatów. Zrzut z ekranu paradoksalnie informuje o istocie tego „dziennikarstwa” – tytuł ma być zaskakująco przyciągający, jak głosi widoczna tu reklama Poznania.  Reklamuje się Poznań, ale obok mamy klasyczny przykład dziennikarskiej kaczki, która ma zaburzać nasze poznanie.       

 

Jest to klasyka szmatławego dziennikarstwa. Zazwyczaj bez złych intencji i bez świadomości rozmiarów czynionych szkód. „Seksowny tytulik” (określenie z żargonu pewnego redaktora naczelnego) ma przyciągać, skłaniać do kupienia gazety, czy (jak sobie wyobraża taki dziennikarz) do przeczytania artykułu. Badania socjologiczne pokazują, że w pamięci większości czytelników pozostanie właśnie to nieprawdziwe przesłanie z tytułu.    

 

Bywają kaczki dziennikarskie niskiego lotu ale wielkiego ducha. Jerzy Buzek, po wizycie papieża w Parlamencie Europejskim poinformował prasę, a prasa nagłośniła, że Wspólnota Węgla i Stali oparta była na fundamencie chrześcijańskim. Brytyjczycy ogłosili wówczas, że to spisek Niemców z Francuzami przeciwko Brytyjczykom. Oczywiście i Buzek, i Churchill mieli trochę racji.  Chrześcijanie zawsze knuli, a Adenauer był wierzący, Schuman też, na dodatek rozmawiali po niemiecku (czego Schumanowi jego francuscy rodacy nie chcieli wybaczyć), ale w duchu miłości bliźniego dobili targu i zgodzili się, że Amerykanie mają rację, iż Europie potrzeba i więcej węgla, i więcej stali, co zaowocowało ociepleniem stosunków zarówno Europejczyków, jak i między Europejczykami. Kaczka Buzka nie jest nowa, bo kaczki dziennikarskie są jak gołębie pocztowe, wypuszcza się je, a one wracają.           

 

Jak w każdej sprawie wielu ludzi gotowych jest twierdzić, że jest to przekleństwo naszych czasów, bo Internet, tabloidy, pogoń za zyskiem zniszczyły etykę dziennikarską. Problem w tym, że „Trybuna Ludu” nie była bardziej etyczna niż „Fakt”, a „New York Times” nie był bardziej etyczny w 1934 roku niż jest w 2014.

 

Wśród kaczek dziennikarskich jest równie wiele odmian jak wśród kaczek prawdziwych.

Dziennikarstwo jest adoptowanym dzieckiem partnerskiego związku plotki i propagandy. Dlatego też standardy naprawdę dobrego dziennikarstwa związane są z konkretnymi ludźmi, a nie z instytucjami. Niektóre redakcje zyskały sobie dobrą markę, kiedy były kierowane przez ludzi dużego formatu i które dzięki swojej marce firm przekazujących informacje rzetelne i sprawdzone, stają się szczególnie niebezpieczne, kiedy zaczynają przekazywać informacje niesprawdzone, tendencyjne lub wręcz kłamliwe. Doskonale wiedząc o tym, jak marka może oszukiwać, Jerzy Giedoyc na wiele lat przed swoją śmiercią zapowiedział, że „Kultura” będzie się ukazywać tylko tak długo, jak długo on ją redaguje.   

 

Kiedy mówimy o ludziach tworzących standardy dobrego dziennikarstwa jako pierwszy na myśl przychodzi Benjamin Franklin.                                   

 

Urodzony w 1706 roku w Bostonie mając lat 12 został czeladnikiem w drukarni swojego starszego brata, Jamesa. James założył pierwszą niezależną gazetę za oceanem i Benjamin Franklin zadebiutował w niej w wieku 15 lat. Jego debiut był podstępny, bo James nie chciał nawet słyszeć o pisaninie swoje młodszego brata, więc Franklin podszył się pod panią Dogood, której listy do redakcji zrobiły furorę. A kiedy szydło wyszło z worka, podstęp wywołał solidną irytację Jamesa Franklina. (Dodajmy w tym miejscu, że pseudonim dziennikarski młodego Franklina zasadniczo różnił się od nicków w rodzaju „Ben Franklin”, a listy pani Dogood nie podpadają pod kategorię kaczek dziennikarskich.) Jako szesnastolatek Franklin musiał na trzy tygodnie przejąć kierowanie redakcją, bo jego brat został aresztowany za obrazę gubernatora. Z tego okresu pochodzi jeden z jego słynnych cytatów: "Bez wolności myśli nie ma mądrości, ani bez wolności słowa nie ma społecznej swobody” (nadal mądrość Mrs Dogood).   

 

Mając siedemnaście lat  zdecydował się na samodzielność, wyjechał do Filadelfii, a następnie do Londynu. Trzymał się pracy w drukarniach, co dawało dodatkowy zysk w postaci dostępu do książek, na których kupno nie było go stać. Jego pasja pochłaniacza książek skłoniła go, po powrocie do Filadelfii, do założenia pierwszej nowoczesnej biblioteki, gdzie wypożyczanie książek było odpłatne, co pozwoliło na szybkie zgromadzenie dużego księgozbioru. Mając 23 lata Benjamin Franklin zakłada The Pennsylvania Gazette. Deklaruje i przestrzega zasady bezstronności w prezentowaniu debat politycznych i kwestionowania wszelkich autorytetów. Zasada bezstronności nie oznaczała braku zaangażowania samego Franklina. Jego polemiki są klasyką ostrej, kipiącej satyrą i zdecydowanymi poglądami publicystyki.     

 

Swoje credo drukarza wyłożył w krótkim tekście An Apology for Printers. To credo zaczyna się tak:

 

„Ponieważ często jestem przez różne osoby cenzurowany i potępiany za publikowanie rzeczy, które ich zdaniem nie powinny być publikowane, czasami myślałem, że byłoby wskazane ogłoszenie stałych przeprosin i publikowanie ich raz do roku, aby mogły być czytane przy wszystkich okazjach z tym związanych.”

 

Franklin zwraca się do osób gniewających się na niego za publikowanie rzeczy, których oni nie  lubią, by rozważyli dziesięć punktów. 

 

Zaczyna od tego, że opinie ludzi są tak różne jak ich twarze, że publikowanie związane jest z prezentowaniem opinii, głównie tych, które chcielibyśmy promować, lub z którymi polemizujemy. Drukarz (w owym czasie drukarz i wydawca w jednym stali domu) tym różni się od szewca czy stolarza, że ich poglądy nie obrażają klienta i tym samym nie są przeszkodą w handlu. W kolejnym punkcie stwierdza, że nie byłoby rozsądne oczekiwanie, że będzie się zawsze zadowolonym z tego, co publikują, ani, że tylko my mamy prawo do zadowolenia.

 

Punkt piąty warto przytoczyć w całości:

 

„Drukarze są kształceni w duchu, że ludzie różnią się opiniami, obie strony powinny mieć równe możliwości wysłuchania przez publiczność, że gdzie prawda i błąd mają równe szanse, pierwsze ma zawsze przewagę nad  drugim; stąd też służą chętnie konkurującym autorom, którzy im dobrze płacą, nie bacząc na to, po czyjej stronie stoją w kwestii będącej przedmiotem sporu.”

 

W kolejnym punkcie Franklin pisze, że służąc wszystkim stronom, drukarze stają się neutralni w sprawie tego, co słuszne, a co błędne w drukowanych przez nich opiniach. Dalej jednak stwierdza, że byłoby nierozsądnym sądzić, że drukarze aprobują wszystko, co wychodzi spod ich prasy, gdyby mieli drukować tylko to, co aprobują, byłby to koniec wolnego słowa i świat nie miałby do czytania nic więcej jak tylko opinie drukarzy.

 

W ósmym punkcie Franklin pisze: „Gdyby wszyscy drukarze postanowili nie drukować niczego, jak długo nie mają pewności, że  nikogo nie obrażą, bardzo mało rzeczy byłoby drukowanych”.     

 

W ostatnim, dziesiątym punkcie, Franklin wyznaje, że bardzo często odmawiał druku pism zachęcających do przestępstw lub promujących rzeczy niemoralne, mimo że takie publikacje mogą przynosić dobre zyski, a tego rodzaju odmowy powodują, że ma wielu wrogów.     

 

Benjamin Franklin kończy ten tekst stwierdzeniem, że nie zamierza porzucać drukowania, nie spali drukarni i nie przetopi czcionek na złom.    

 

Na ile przenosił to credo drukarza do pracy redaktora gazety? W dużym stopniu, tu jednak widzimy go również w roli zaangażowanego autora, jasno i bardzo wyraźnie prezentującego swoje własne opinie.

 

Powróćmy zatem do naszego bojaźliwego „Bena Franklina”, który chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wie co, ani jak. Możemy się zaledwie domyślać, że na łamach „Listów z naszego sadu” coś uważa za niesłuszne, błędne lub zgoła nieprawdziwe. Ponieważ publikujemy dużo tekstów o nauce, o religii i o powracającej brunatnej fali, spekulowanie czym mogliśmy urazić „Bena Franklina” byłoby nadużywaniem cierpliwości czytelników. W tej sytuacji powtórzę moje stare credo: Mogę popełniać błędy i wdzięczny jestem, kiedy mi na nie zwracają uwagę (na diabła mi błędne poglądy). Opinie powinny opierać się na faktach, więc jeśli uważasz, że moje opinie są niesłuszne, przedstaw fakty, które zniekształciłem lub pominąłem. Jeśli nie masz możliwości obalenia prezentowanych przez nas faktów, a tylko bardzo nie lubisz tego, co publikujemy, nie można wykluczyć, że uderzamy w twoje najbardziej ukochane przesądy. I to właśnie zamierzamy robić nadal.         

 

Zawsze lubiłem powiedzenie Benjamina Franklina: „Albo pisz coś, co jest warte przeczytania, albo rób coś, co jest warte opisania”. Prawdziwy Franklin robił jedno i drugie.  Na dyskuciny szkoda czasu, chociaż o regułach dyskutowania mówić i pisać warto.