Czym jest nauka i dlaczego ma nas obchodzić?


Alan Sokal 2014-07-22


Od Redakcji

Przypominamy ważny wykład Alana Sokala z 2008 roku.  


Trzeci doroczny wykład serii Sense About Science

27 lutego 2006

UCL Cruciform Lecture Theatre
Tekst oryginału: What is science and why should we care?

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska

 

Chciałbym podziękować Dickowi, Tracey i wszystkim z Sense About Science za zaproszenie mnie do wygłoszenia tego trzeciego dorocznego wykładu. Dali mi jednak trudne zadanie. Dwa lata temu Sir John Krebs dał wspaniały przegląd kłopotów w przekładaniu nauki na politykę społeczną. W zeszłym roku Raymond Tallis nie tylko po mistrzowsku podsumował osiągnięcia naukowej medycyny w poprawianiu jakości życia ludzkiego, ale także przenikliwie zanalizował psychologiczną atrakcję śmieciowej nauki.


Moją dziedziną naukowej ekspertyzy są mechanika statystyczna i teoria pola kwantowego — trudno mi sobie wyobrazić, by te dziedziny fizyki w najbliższej przyszłości były pilnie potrzebne przy prowadzeniu polityki społecznej. Będę więc musiał mówić dzisiaj o czymś bardziej ogólnym, a mianowicie o naturze dociekań naukowych i ich istotności dla życia publicznego. Na bardzo powierzchownym poziomie można powiedzieć, że moim tematem są relacje między nauką a społeczeństwem; ale, jak mam nadzieję stanie się jasne, moim głębszym tematem jest znaczenie nie tyle nauki, ile naukowego światopoglądu — pojęcia, które za chwilę zdefiniuję dokładniej, a które wykraczają poza dyscypliny uważane zazwyczaj za „nauki ścisłe" — w kolektywnym podejmowaniu decyzji przez ludzkość. Będę argumentować, że jasne myślenie w połączeniu z szacunkiem dla dowodów — szczególnie dla niewygodnych i niepożądanych dowodów, które kwestionują nasze z góry przyjęte osądy — ma najwyższe znaczenie dla przetrwania rasy ludzkiej w XXI wieku.


Oczywiście, możecie uważać, że wzywanie do jasnego myślenia i szacunku dla dowodów jest trochę jak polecanie "Motherhood and Apple Pie" (jeśli wybaczycie ten amerykanizm) — i w pewnym sensie macie rację. Nikt chyba nie będzie otwarcie bronił mętnego myślenia lub braku szacunku dla dowodów. Zamiast tego ludzie otaczają te praktyki mgłą wielosłowia, żeby zasłonić przed słuchaczami — a, jak sądzę, w większości wypadków także przed sobą — prawdziwe implikacje swojego rozumowania. George Orwell słusznie to ujął, kiedy zauważył, że główną korzyścią jasnego mówienia i pisania jest, iż „kiedy mówisz coś głupiego, głupota tego będzie oczywista także dla ciebie [ 1 ]. Mam więc nadzieję, że będę mówił tak jasno, jak życzyłby sobie tego Orwell. A brak szacunku dla dowodów zamierzam pokazać na rozmaitych przykładach — z lewicy, z prawicy i z centrum — zaczynając od dość błahych do poważniejszych. Chcę pokazać, że implikacje poważnego traktowania światopoglądu opartego na dowodach są bardziej radykalne niż sądzi wielu ludzi.


Zacznę więc, może nieco pedantycznie, od nakreślenia kilku ważnych rozróżnień.


Słowo nauka, tak jak się go powszechnie używa, ma przynajmniej cztery różne znaczenia: oznacza intelektualne próby racjonalnego zrozumienia świata natury i świata społecznego; oznacza zbiór aktualnie akceptowanej konkretnej wiedzy; oznacza społeczność naukowców z jej obyczajami i strukturą społeczną i ekonomiczną; i wreszcie oznacza stosowaną naukę i technologię. W tym wykładzie skoncentruję się na dwóch pierwszych aspektach, z pewnymi odniesieniami do socjologii społeczności naukowej; w ogóle nie będę zajmować się technologią. Tak więc przez naukę rozumiem przed wszystkim światopogląd dający pierwszeństwo rozumowi i obserwacji oraz metodologię skierowaną na zdobywanie konkretnej wiedzy o świecie natury i świecie społecznym. Ponad wszystko metodologię tę cechuje krytyczny duch, a mianowicie zobowiązanie do nieustannego sprawdzania twierdzeń obserwacjami i/lub eksperymentami — im bardziej rygorystyczne testy, tym lepiej — oraz rewidowania i odrzucania tych teorii, które nie zdają testu [ 2 ]. Jednym z następstw krytycznego ducha jest fallabilizm, czyli zrozumienie, że cała nasza wiedza empiryczna jest niepewna, niepełna i otwarta na korekty w świetle nowych dowodów lub nowych, przekonujących argumentów (choć oczywiście jest nieprawdopodobne, by większość dobrze ustalonych aspektów nauki została całkowicie odrzucona).


Trzeba zauważyć, że dobrze sprawdzone teorie w dojrzałych naukach mają ogólne poparcie w sieci zazębiających się dowodów, pochodzących z rozmaitych źródeł; rzadko kiedy wszystko opiera się na jednym „zasadniczym eksperymencie". Ponadto postęp nauki wiąże na ogół te teorie z zjednoczoną konstrukcję, tak że (na przykład) biologia musi być zgodna z chemią, a chemia z fizyką. Filozof Susan Haack podała pouczającą analogię nauki z problemami wypełniania krzyżówki, w której każda zmiana w jednym słowie pociągnie za sobą zmiany w powiązanych z nim słowach; w większości wypadków wymagane zmiany będą lokalne, ale w niektórych wypadkach może okazać się niezbędne przepracowanie dużych części krzyżówki [ 3 ].


Podkreślam, że moje użycie słowa „nauka" nie ogranicza się do nauk ścisłych i przyrodniczych, ale obejmuje badania, których celem jest zdobycie dokładnej wiedzy o opartych na faktach kwestiach dotyczących każdego aspektu świata, dzięki użyciu racjonalnych, empirycznych metod, analogicznych do tych, używanych w naukach ścisłych. (Proszę zauważyć ograniczenie do kwestii faktów. Świadomie wyłączam z mojego zakresu kwestie etyki, estetyki, ostatecznego celu itd.) Tak więc „nauka" (według mojego użycia tego określenia) jest rutynowo praktykowana nie tylko przez fizyków, chemików i biologów, ale także przez historyków, detektywów, hydraulików i w istocie przez wszystkich ludzi w (pewnych aspektach) ich codziennego życia [ 4 ]. (Oczywiście fakt, że wszyscy od czasu do czasu praktykujemy naukę, nie oznacza, że wszyscy praktykujemy ją równie dobrze lub że praktykujemy ją równie dobrze we wszystkich dziedzinach życia).


Nadzwyczajne sukcesy nauk ścisłych i przyrodniczych w ostatnich 400 latach uczenia się o świecie, od kwarków do kwazarów i wszystkiego pomiędzy, są dobrze znane każdemu współczesnemu obywatelowi: nauka jest zawodną, niemniej odnosząca niesłychane sukcesy metodą zdobywania obiektywnej (choć przybliżonej i niekompletnej) wiedzy o naturalnym (i w mniejszym stopniu społecznym) świecie.


Zaskakujące jednak jest to, że nie wszyscy to akceptują; i tutaj dochodzę do pierwszego — i najbardziej błahego — przykładu przeciwników naukowego światopoglądu, a mianowicie akademickich postmodernistów i skrajnych społecznych konstruktywistów. Ci ludzie upierają się, że tak zwana wiedza naukowa w istocie nie stanowi obiektywnej wiedzy o rzeczywistości zewnętrznej wobec nas, ale jest zaledwie społeczną konstrukcją, taką samą jak mity i religie, które dlatego mają równie uzasadnione roszczenia do słuszności. Jeśli ten pogląd wydaje się tak nieprzekonujący, że zastanawiacie się, czy w jakiś sposób nie przesadzam, spójrzcie na następujące twierdzenia znanych socjologów:

Na ważność teoretycznej propozycji nauki w żaden sposób nie wpływają oparte na faktach dowody (Kenneth Gergen) [ 5 ]

Świat naturalny ma małą lub nieistniejąca rolę w konstruowaniu wiedzy naukowej. (Harry Collins) [ 6 ].

Dla relatywisty [takiego, jak my] myśl, że pewne standardy lub przekonania są rzeczywiście racjonalne w odróżnieniu od zaledwie lokalnie akceptowanych, nie ma żadnego sensu. (Barry Barnes i David Bloor) [ 7 ].

Ponieważ rozwiązanie kontrowersji jest przyczyną reprezentacji Natury, nie zaś konsekwencją, nigdy nie możemy użyć wyniku — Natury — do wyjaśnienia, jak i dlaczego kontrowersja została rozwiązana. (Bruno Latour) [ 8 ].

Nauka uzyskuje legitymację przez wiązanie swoich odkryć z władzą, a to powiązanie determinuje (nie zaś jedynie wpływa) na to, co liczy się jako wiarygodna wiedza (...) (Stanley Aronowitz) [ 9 ].

Stwierdzenia tak wyraźne jak te są jednak rzadkością w akademickiej literaturze postmodernistycznej. Znacznie częściej znajdujemy twierdzenia, które są wieloznaczne, niemniej można je interpretować (i całkiem często interpretowane) jako sugerujące to, co poprzednie cytaty mówią wyraźnie: że nauka, tak jak ją zdefiniowałem, jest iluzją i że rzekomo obiektywna wiedza dostarczana przez naukę jest w dużej mierze lub całkowicie konstrukcją społeczną. Na przykład, Katherine Hayles, profesor angielskiego w UCLA i była prezydent Towarzystwa Literatury i Nauki, pisze co następuje o swojej feministycznej analizie mechaniki płynów:

Mimo swoich nazw prawa zachowania nie są nieodłącznymi faktami natury, ale konstrukcjami, które uwypuklają jedne doświadczenia, a marginalizują inne. (...) Prawa zachowania, niemal bez wyjątku, zostały sformułowane, rozwinięte i sprawdzane eksperymentalnie przez mężczyzn. Jeśli prawa zachowania przedstawiają szczególne podkreślenia, nie zaś nieodłączne fakty, to ludzie żyjący w innych rodzajach ciał i identyfikujący się z innymi konstruktami płci, mogą dotrzeć do innych modeli przepływu [cieczy] [ 10 ].

(Co za ciekawa myśl: być może „ludzie żyjący w innych rodzajach ciał" nauczą się patrzenia poza te męskie prawa zachowania energii i pędu.) Andrew Pickering, znany socjolog nauki, w swojej znakomitej skądinąd historii nowoczesnej fizyki cząstek elementarnych, zapewnia co następuje:

Biorąc pod uwagę szerokie szkolenie w wyrafinowanych technikach matematycznych, przewagi matematyki w sprawozdaniach z rzeczywistości dokonywanych przez fizyków cząstek nie jest trudniej wyjaśnić niż zamiłowanie grup etnicznych do ich języka ojczystego. Z punktu widzenia propagowanego w tym rozdziale, nikt nie ma obowiązku formułowania poglądu na świat z uwzględnieniem tego, co ma do powiedzenia nauka XX wieku [ 11 ].

Nie chcę jednak spędzać zbyt dużo czasu nad straconą sprawą, ponieważ argumenty przeciwko postmodernistycznemu relatywizmowi są obecnie dość dobrze znane - zamiast reklamować własne dzieło chciałbym zasugerować znakomitą książkę kanadyjskiego filozofa nauki Jamesa Roberta Browna Who Rules Science?: An Opinionated Guide to the Wars [ 12 ]. Wystarczy powiedzieć, że postmodernistyczne teksty systematycznie mylą prawdę z roszczeniami do prawdy, fakty z twierdzeniami o faktach i wiedzę z pretensjami do wiedzy — a potem posuwają się czasami tak daleko, że zaprzeczają, iż te rozróżnienia mają jakikolwiek sens.


Warto zauważyć, że postmodernistyczne teksty, które właśnie cytowałem, wszystkie pochodzą z lat 1980. i początku 1990. W rzeczywistości wydaje się, że od ponad dziesięciu lat akademiccy postmoderniści i społeczni konstruktywiści wycofują się z najbardziej skrajnych poglądów, za którymi wcześniej się opowiadali. Być może ja i inni krytycy postmodernizmu możemy sobie za to przypisać jakąś niewielką zasługę, bo zainicjowaliśmy publiczną debatę, która rzuciła ostre światło krytyki na te poglądy i wymusiła pewne strategiczne odwroty. Największą jednak zasługę trzeba moim zdaniem przyznać George’owi W. Bushowi i jego przyjaciołom, którzy pokazali dokąd deprecjonowanie nauki może zaprowadzić realny świat. Obecnie nawet socjolog nauki Bruno Latour, który spędził kilka dziesięcioleci podkreślając tak zwaną „społeczną konstrukcję faktów naukowych" [ 13 ], opłakuje amunicję jaką, jak sam się obawia, on wraz z kolegami dali prawemu skrzydłu Republikanów, pomagając im zaprzeczać lub zaciemniać naukowy konsensus w sprawie globalnego ocieplenia, ewolucji biologicznej i szeregu innych kwestii [ 14 ]. Pisze on:

Choć spędziliśmy wiele lat, próbując odkryć prawdziwe przesądy ukryte za pozorami obiektywnych stwierdzeń, to czy teraz musimy ujawnić rzeczywiste cele i niezaprzeczalne fakty ukryte za iluzją przesądów? A jednak całe programy doktoranckie nadal są prowadzone tak, by zapewnić, że zdolna młodzież amerykańska przekonuje się na własnej skórze, że fakty są wymyślone, że nie ma niczego takiego jak naturalny, bezpośredni, nie tendencyjny dostęp do prawdy, że zawsze jesteśmy więźniami języka, że zawsze mówimy z jakiegoś punktu widzenia i tak dalej, podczas gdy niebezpieczni ekstremiści używają tych samych argumentów społecznej konstrukcji do zniszczenia z trudem zdobytych dowodów, które mogłyby uratować nam życie [ 15 ].

Oczywiście o to właśnie chodziło mi w 1996 roku, o mówieniu o społecznej konstrukcji pociągniętym do subiektywistycznych skrajności. Nie lubię mówić „a nie mówiłem", ale mówiłem. Podobnie jak wiele lat przede mną mówił Noam Chomsky, który wspominał, że w nie tak odległej przeszłości:

Lewicowa inteligencja brała aktywny udział w żywej kulturze klasy robotniczej. Jedni starali się kompensować klasowy charakter instytucji kulturalnych przez programy kształcenia robotników lub pisanie bestsellerów o matematyce, nauce i innych tematach dla szerokiej publiczności. To zdumiewające, że ich lewicowi odpowiednicy dzisiaj często starają się pozbawić ludzi pracy tych narzędzi emancypacji, informując nas, że „projekt Oświecenia" jest martwy, że musimy porzucić „iluzje" nauki i racjonalności - przesłanie, które ucieszy serca potężnych, z zachwytem monopolizujących te instrumenty dla własnego użytku [ 16 ].

Chciałbym przejść teraz do drugiego zestawu przeciwników naukowego światopoglądu, a mianowicie adwokatów pseudonauki. Jest to oczywiście olbrzymi obszar, pozwólcie więc, że skupię się na jej jednym, ważnym społecznie aspekcie, a mianowicie tak zwanych „komplementarnych i alternatywnych terapiach" w opiece zdrowotnej i medycynie.


Niedawno podano informację, że rząd Wielkiej Brytanii wprowadzi standardy kompetencji w homeopatii, aromaterapii, refleksologii i innych „alternatywnych" terapiach, w celu ochrony publiczności przed nieodpowiednio wyszkolonymi „specjalistami" [ 17 ]. Na pierwszy rzut oka brzmi to dobrze. Ale co właściwie znaczy być „kompetentnym" w systemie pseudo-medycyny, która nigdy nie wykazała skuteczności poza efektem placebo? Być może, jako następny punkt programu, NHS (National Health Service) wprowadzi upuszczanie krwi i trepanacje, należycie gwarantowane przez rygorystyczne standardy kompetencji wykonujących je „specjalistów".


Warto przyjrzeć się nieco bliżej jednej z najszerzej używanych „alternatywnych" terapii, a mianowicie homeopatii, ponieważ jej zwolennicy twierdzą czasami, że istnieją dowody z meta-analiz prób klinicznych, iż homeopatia działa. Podstawową zasadą w całej nauce jest: „śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu". Ta zasada jest szczególnie ważna w statystycznych meta-analizach, bo jeśli masz zestaw metodologicznie marnych badań, każde z małą próbą, a potem poddajesz je meta-analizie, systematyczne skrzywienia każdego z badań — jeśli wszystkie wskazują w tym samym kierunku — mogą osiągnąć statystyczną istotność, kiedy doda się badania do siebie. A ta możliwość jest tutaj szczególnie ważna, ponieważ meta-analizy homeopatii nieodmiennie stwierdzają odwrotną korelację między metodologiczną jakością badania a zaobserwowaną skutecznością homeopatii: tj. najbardziej niechlujne badania znajdują najsilniejsze dowody na korzyść homeopatii [ 18 ]. Kiedy ogranicza się uwagę tylko do metodologicznie solidnych badań — tych, które mają właściwy dobór losowy i są podwójnie ślepe, mają z góry ustalone pomiary rezultatów i wyraźnie podają tych, którzy odpadli z badania — meta-analizy nie znajdują żadnego statystycznie istotnego efektu (czy to pozytywnego, czy negatywnego) homeopatii w porównaniu do placebo [ 19 ].


Ale brak przekonujących dowodów statystycznych na skuteczność homeopatii nie jest w rzeczywistości głównym powodem, dla którego ja i inni naukowcy jesteśmy sceptyczni (łagodnie mówiąc) wobec homeopatii; warto poświęcić kilka chwil na wyjaśnienie tego głównego powodu. Większość ludzi — być może także większość użytkowników środków homeopatycznych — niezupełnie rozumie, czym jest homeopatia. Przypuszczalnie uważają, że jest to gatunek ziołolecznictwa [ 20 ].


Oczywiście rośliny zawierają cały wachlarz substancji i niektóre z nich mogą być biologicznie aktywne (albo z dobrotliwymi, albo szkodliwymi konsekwencjami, jak tego doświadczył Sokrates). Homeopatyczne środki jednak — w odróżnieniu od tego — to czysta woda i skrobia: rzekomy „aktywny składnik" jest tak bardzo rozcieńczony, że w większości wypadków ani jedna cząsteczka nie pozostaje w końcowym produkcie.


Tak więc fundamentalną przyczyną odrzucenia homeopatii jest to, że nie ma żadnego mechanizmu, dzięki któremu homeopatia mogłaby działać, chyba że odrzucimy wszystko, czego przez ostatnich 200 lat nauczyliśmy się o fizyce i chemii, a mianowicie, że materia składa się z atomów i że własności materii - włącznie z chemicznymi i biologicznymi efektami — zależą od jej struktury atomowej. Po prostu nie ma sposobu, w jaki nieobecny składnik może mieć terapeutyczny efekt. Badania kliniczne wysokiej jakości nie znajdują żadnej różnicy między homeopatią i placebo, ponieważ środki homeopatyczne placebo [ 21 ]. (Tak więc homeopatyczne środki są nie tylko bezużytecznie, ale także nieszkodliwe — odmiennie od leków konwencjonalnych lub ziołowych. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa przedawkowania!)


Zwolennicy homeopatii reagują czasami na ten argument twierdzeniem, że leczniczy efekt środków homeopatycznych powstaje z „pamięci" nieistniejącego już aktywnego składnika, przechowywanej w jakiś sposób w wodzie, w której był rozpuszczany (a następnie w skrobi, kiedy woda wyparuje!). Tutaj także trudnością nie jest po prostu brak jakichkolwiek wiarygodnych dowodów na istnienie takiej „pamięci wody". Problem polega raczej na tym, że istnienie takiego zjawiska zaprzeczyłoby dobrze przetestowanej nauce, w tym wypadku statystycznej mechanice cieczy. Molekuły każdej cieczy nieustannie zderzają się z innymi molekułami — co fizycy nazywają fluktuacją termiczną — szybko więc tracą jakąkolwiek „pamięć" swoich przeszłych konfiguracji. (Kiedy mówię „szybko", mówię o pikosekundach, nie zaś o miesiącach.)


Krótko mówiąc, wszystkie miliony eksperymentów potwierdzających współczesną fizykę i chemię także stanowią potężny dowód przeciwko homeopatii. Z tego powodu błędem w uzasadnianiu homeopatii jest nie tylko brak dowodów statystycznych, pokazujących skuteczność środków homeopatycznych powyżej efektu placebo przy poziomie ufności 95-99%. Nawet eksperyment przy poziomie ufności 99% nie mógłby zacząć konkurować z wszystkimi dowodami na rzecz współczesnej fizyki i chemii. Nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów. (A w nieprawdopodobnym wypadku, jeśli taki przekonujący dowód kiedykolwiek zostanie przedstawiony, osoba, która go dostarczy, z pewnością otrzyma potrójną Nagrodę Nobla w fizyce, chemii i biologii — bijąc Marię Curie, która zdobyła tylko dwie.)


Mimo kompletnego naukowego nieprawdopodobieństwa homeopatii, NHS aktywnie promuje ją na swojej stronie internetowej [ 22 ] i dostarcza homeopatycznego „leczenia" na koszt podatników. W Wielkiej Brytanii jest pięć szpitali homeopatycznych, z których cztery finansuje NHS [ 23 ].


Nikt niestety, włącznie z ministrem zdrowia, nie wydaje się wiedzieć, ile NHS wydaje rocznie na nieudowodnione (lub obalone) terapie „komplementarne i alternatywne", ponieważ NHS nie zadaje sobie trudu śledzenia tego [ 24 ] — szacunki jednak wahają się od 50 milionów do 450 milionów funtów  [ 25 ]. To prawda, że jest to mały ułamek 92 miliardów funtów budżetu NHS, ale to nadal są pieniądze, które powinny dać tysiącom chorych na raka terapie, których skuteczności dowiedziono, a których się im obecnie odmawia z powodu kosztów.


Chciałbym teraz omówić trzecią i jeszcze bardziej niebezpieczną grupę przeciwników światopoglądu opartego na dowodach, a mianowicie adwokatów religii.


Analizując religię warto może poczynić kilka rozróżnień. Na początek, doktryny religijne mają zazwyczaj dwa składniki: część rzeczową, składającą się z zestawu twierdzeń o wszechświecie i jego historii; oraz część etyczną, składającą się z zestawu zaleceń, jak żyć. Dodatkowo wszystkie religie stawiają, przynajmniej skrycie, twierdzenia epistemologiczne, dotyczące metod, którymi ludzie mogą uzyskać wiarygodną wiedzę o kwestiach rzeczowych i etycznych. Te trzy aspekty każdej religii trzeba oczywiście oceniać osobno.


Ponadto, kiedy dyskutujemy jakikolwiek zestaw idei, ważne jest rozróżnienie między wewnętrzną wartością tych idei, obiektywną rolą, jaką odgrywają w świecie, i subiektywnymi przyczynami, dla których rozmaici ludzie bronią je lub je atakują.


(Niestety, wiele dyskusji o religii nie czyni tych podstawowych rozróżnień, mieszając wewnętrzną wartość idei z dobrymi lub złymi skutkami, jakie może ona mieć w świecie.)


Dzisiaj chciałbym zająć się tylko najbardziej podstawową kwestią, a mianowicie wewnętrzną wartością rzeczowych doktryn różnych religii. W ramach tego zaś chcę skupić się na kwestii epistemologicznej — albo, mówiąc mniej wymyślnym językiem, związkiem między wiarą a dowodem. W końcu ci, którzy wierzą w rzeczowe doktryny swojej religii, przypuszczalnie robią to z powodów, które uważają za dobre. Jest więc sensownie zapytać: jakie są te domniemane dobre powody?


Każda religia przedstawia wiele jakoby rzeczowych  twierdzeń o wszystkim, od stworzenia wszechświata do życia pozagrobowego. Na jakich jednak podstawach wierzący mogą uważać, że wiedzą, iż te twierdzenia są prawdą? Powody, które podają, są rozmaite, ale wszystkie w końcu sprowadzają się do jednego: bo tak mówią nasze święte księgi. Ale skąd wiemy, że nasze święte księgi są wolne od błędów? Bo tak mówią same święte księgi. Teolodzy specjalizują się w tkaniu misternych sieci, by uniknąć takiego mówienia bez ogródek, ale ten klejnot rozumowania błędnego koła jest epistemologiczną podstawą, na której zasadza się każda „wiara". Papież Jan Paweł II ujął to następująco: „Bóg, który pozwala się poznać, autorytetem swojej absolutnej transcendencji zaświadcza o wiarygodności objawianych przez siebie prawd" [ 26 ]. Jest oczywiste, że naprasza się tu pytanie, czy teksty te rzeczywiście są autorstwa Boga lub inspirowane przez niego i na jakiej podstawie można to wiedzieć. „Wiara" nie jest tak naprawdę odrzuceniem rozumu, ale leniwą akceptacją złego rozumowania. „Wiara" jest pseudo-uzasadnieniem, które pewni ludzie powtarzają, kiedy chcą o czymś twierdzić bez niezbędnych dowodów.


Chciałbym podać jeszcze jeden paradygmatyczny przykład teologicznego zaciemniania, tym razem profesora historii teologii uniwersytetu w Oxfordzie, anglikańskiego teologa Alistera McGratha. McGrath następująco definiuje „wiarę":

[Wiara] wpływa na całą naturę człowieka. Zaczyna się od przekonania w umyśle, opartego na zadowalających dowodach; kontynuuje do zaufania serca lub emocji w oparciu o przekonanie; i zostaje ukoronowane zgodą woli przez sposoby, w jakie przekonanie i ufność wyrażają się w zachowaniu [ 27 ].

Jak to precyzyjnie zauważył Michael Shermer w recenzji z książki McGratha, niemal całość tej definicji „opisuje psychologię wiary. Jedyny zwrot mający znaczenie dla naukowca [lub, dodałbym, epistemologa], to 'zadowalające dowody', co podnosi dalsze pytanie 'A są?'" [ 28 ]. Niestety, McGrath nie pofatygował się, by odpowiedzieć na to całkowicie oczywiste pytanie na żadnej z 200 stron swojej książki.


Co jeszcze gorsze McGrath chce mieć swoje ciastko, a także je zjeść: kiedy odpowiada to celom jego argumentów, powraca do codziennego znaczenia słowa „wiara", kategorycznie zaprzeczając własnej definicji:

Coraz szerzej uznaje się, że filozoficzny argument o istnieniu Boga utknął w martwym punkcie. Kwestia leży poza racjonalnym dowodem i w ostatecznym rachunku jest kwestią wiary w sensie osądu uczynionego pod nieobecność wystarczających dowodów [ 29 ].

(Nawiasem mówiąc, nigdy nie otrzymałem odpowiedzi, kiedy pytałem kilku moich oxfordzkich kolegów, dlaczego Oxford ma Wydział Teologii, ale nie ma Wydziału Astrologii.)

Amerykański komentator David Morris niedawno wysunął pożyteczną sugestię, żeby słowo „religia" — lub modny obecnie, ekumenicznie brzmiący eufemizm, „wiara" - zastąpić epistemologicznie bardziej iluminującym określeniem „zabobon" [ 30 ].


Na przykład, prezydent Bush mógłby w sposób następujący wychwalać religię:

Wierzę w moc zabobonu w życiu ludzi. Nasz rząd nie powinien obawiać się programów, które istnieją dlatego, że zdecydował się je rozpocząć kościół, synagoga albo meczet. Nie powinniśmy w Ameryce dyskryminować programów opartych na zabobonach. Powinniśmy umożliwić im dostęp do pieniędzy federalnych, ponieważ programy oparte o zabobony mogą zmienić życie ludzi i Ameryka będzie lepsza.

a następnie podkreślić, że

W inicjatywie opartej na zabobonie nie chodzi o jeden zabobon. W tym kraju jesteśmy wspaniali, bo mamy wiele zabobonów, i jesteśmy wspaniali, bo możesz wybrać każdy zabobon, jaki chcesz, albo — jeśli nie wybierzesz żadnego zabobonu — nadal jesteś Amerykaninem [ 31 ].

Przejrzystość naszej debaty narodowej poprawiłaby się znacząco przy tak prostej zmianie językowej.


Ta przejrzystość byłaby także zbawienna tutaj, w Wielkiej Brytanii, gdzie były premier Tony Blair wytrwale promuje rządowe subsydia dla tak zwanych „szkół opartych na wierze". Po informacji, że publicznie finansowana szkoła chrześcijańska w Gateshead nauczała kreacjonizmu, zapytano Blaira w parlamencie, czy „nie ma nic przeciwko temu, by pozwolić na nauczanie w szkołach państwowych kreacjonizmu obok darwinowskiej teorii ewolucji". Blair (zawsze wytrawny polityk) uniknął bezpośredniej odpowiedzi i powiedział, że „W końcu, bardziej zróżnicowany system szkolny da naszym dzieciom lepsze rezultaty" [ 32 ]. Czy w imię „różnorodności" mamy także finansować szkoły, które nauczają, że księżyc jest zrobiony z zielonego sera?


Oczywiście muzułmanie, hindusi, sikhowie i brytyjscy Żydzi mogą słusznie uskarżać się, że państwo od dawna finansuje szkoły anglikańskie i katolickie. Ale właściwym lekarstwem nie jest rozciągnięcie patronatu państwa na inne zabobony; jest nim raczej wprowadzenie w życie całkowitego rozdziału kościoła od państwa, a ogólniej, naciskanie na to, że instytucje finansowane z pieniędzy podatkowych nie powinny w ogóle propagować dogmatów niepopartych dowodami.


Co więcej, oddzielanie dzieci muzułmańskich rodziców od dzieci chrześcijańskich rodziców, by otrzymywały oddzielne indoktrynacje, jest rozpaczliwie błędne. Zamiast tego czy nie powinno się zebrać razem uczniów z obu środowisk na lekcji historii w gimnazjum i zbadać dowody historyczne mające związek z Nowym Testamentem i z Koranem?


We wszystkich tych przykładach bardzo starałem się wyraźnie rozróżniać między kwestiami rzeczowymi i etycznymi lub estetycznymi, ponieważ kwestie epistemologiczne, które podnoszą, tak bardzo się różnią. Ograniczyłem także moje omówienie niemal całkowicie do kwestii rzeczowych, po prostu z powodu granic własnej kompetencji.


Jeśli jednak zajmuję się relacją między wiarą a dowodami, to nie jest tak z przyczyn wyłącznie intelektualnych — nie wyłącznie, ponieważ podobnie jak mój przyjaciel Norm Levitt, jestem „zrzędliwym, starym prykiem, który aspiruje do ponurej satysfakcji bycia znanym z tego, że nie trawi głupców" [ 33 ]. Tak więc moja troska o to, by debata społeczna osadzała się na najlepszych dostępnych dowodach, jest ponad wszystko etyczna.


Dla zilustrowania związku między epistemologią i etyką, o który mi chodzi, pozwólcie mi zacząć od zmyślonego przykładu: załóżmy, że przywódca militarnie potężnego państwa wierzy, uczciwie acz błędnie, na podstawie pełnych wad materiałów „wywiadowczych", że pewne mniejsze państwo ma zagrażająca broń masowego zniszczenia; załóżmy dalej, że rozpoczyna on na tej podstawie wojnę prewencyjną, zbijając dziesiątki tysięcy niewinnych cywilów jako „straty uboczne". Czy on i jego zwolennicy nie są etycznie winni za swoją epistemologiczną niedbałość?


Podkreślam, że ten przykład jest zmyślony. Wszystkie dostępne dowody wskazują, że administracje Busha i Blaira najpierw postanowiły obalić Saddama Husajna, a potem szukały dającego się publicznie przedstawić pretekstu, używając wątpliwych, czy wręcz zafałszowanych danych „wywiadowczych", by usprawiedliwić ten pretekst i wprowadzić w błąd Kongres, parlament i społeczeństwo, żeby zdobyć poparcie dla wojny  [ 34 ].


Co doprowadza mnie do ostatniej i moim zdaniem najbardziej niebezpiecznej grupy przeciwników światopoglądu opartego na dowodach w świecie współczesnym, a mianowicie propagandystów, rzeczników PR i spin doktorów wraz z politykami i zatrudniającymi ich korporacjami — w skrócie, tych wszystkich, których celem nie jest uczciwa analiza dowodów za i przeciw danej polityce, ale zwykła manipulacja społeczna dla osiągnięcia z góry przyjętego wniosku przy pomocy każdej techniki, która działa, choćby nieuczciwej lub oszukańczej.


Tak więc problemem tutaj nie jest już dłużej mętne myślenie ani niechlujne rozumowanie; jest nim oszustwo.


Jestem świadomy, że angielskie prawo o zniesławieniu jest dość surowe, żeby więc uniknąć wszelkich nieporozumień w sprawie, czy oskarżam George’a Busha i Tony Blaira o oszustwo, pozwólcie mi wyjaśnić: robię to. (Polegam tutaj na fakcie, że — także w Anglii — prawda jest obroną absolutną przeciwko oskarżeniu o zniesławienie [ 35 ].


Oxford English Dictionary
definiuje „oszustwo" jako „używanie fałszywych danych w celu osiągnięcia niesprawiedliwej przewagi lub dla zaszkodzenia prawom lub interesom kogoś innego". Black's Law Dictionary definiuje „oszustwo" nieco bardziej kwieciście jako

wszystkie różnorakie środki, jakie może stworzyć ludzka pomysłowość, do których ucieka się jedna osoba, by zdobyć przewagę nad drugą fałszywymi sugestiami lub stłumieniem prawdy (...) Obejmuje to zaskoczenie, sztuczkę, przebiegłość, przemilczenie i każdy nieuczciwy sposób oszukania drugiej osoby [ 36 ].

W anglo-amerykańskim prawie zwyczajowym „fałszywe przedstawienie danych" może przyjąć wiele form, włącznie z [ 37 ]



Alan Sokal

 

Wybitny amerykański fizyk, specjalista od pół kwantowych. Szerszej publiczności znany ze względu na zwalczanie pseudonauki i postmodenistycznych bredni. Jego słynna książka ośmieszająca postmodernizm, „Modne bzdury”, została przełożona na dziesiątki języków, w tym na język polski.