Izrael, Bliski Wschód i dysonans poznawczy


David Harris 2014-08-02

Palestyńczycy walczą o dwa, pokojowo koegzystujące ze sobą, państwa.
Palestyńczycy walczą o dwa, pokojowo koegzystujące ze sobą, państwa.

Niezależnie od tego, jak próbuję, są pewne sprawy, których nie pojmuję. Gdy słucha się niektórych obserwatorów w mediach i ministerstwach spraw zagranicznych, to wszystko wydaje się zupełnie proste, a jednak zagadkowe – proste, ponieważ odpowiedź jest oczywista, a zagadkowe, bo z jakiegoś powodu Izrael jest jedynym krajem, który tego nie pojmuje.

Ci obserwatorzy twierdzą, że podczas gdy Palestyńczycy chcą pokoju i region to popiera, Izrael z przyczyn znanych tylko jemu, sprzeciwia się umowie, woląc status quo od świtającej nowej ery.

 

Tymczasem większość Izraelczyków i ich przyjaciół widzi zupełnie inną rzeczywistość. Jako długoletni zwolennik porozumienia o dwóch państwach uznaję, że jakkolwiek takie porozumienie niesie ryzyko,  alternatywa stanowi znacznie większe niebezpieczeństwo dla długoterminowej przyszłości Izraela. Dlatego też pragnę móc dołączyć do tych, którzy wierzą, że można mieć takie porozumienie teraz, jeśli tylko Izrael wykorzysta moment.

 

Jaki kraj bez jednego dnia prawdziwego pokoju w swojej 66-letniej historii, zmuszony raz za razem do obrony swojego istnienia, zabezpieczania swoich granic i grzebania swoich dzieci, nie dokonałby dodatkowego wysiłku, by osiągnąć zgodę, która obiecuje nowy start.

 

Tak, Izrael ma garść ekstremistów – jaki kraj ich nie ma? – którzy wierzą, że ich nakazy nie pochodzą od wybranego rządu, ale od „władzy wyższej” i którzy knują śmiertelną przemoc przeciwko urzędującym premierom lub sąsiadującym Arabom. Nie wolno ich jednak mylić z olbrzymią większością pragnących pokoju obywateli Izraela lub z przywiązaniem demokratycznego Izraela do rządów prawa.

 

Tu jednak mamy problem: Bliski Wschód, który nigdy nie był oazą spokoju, staje się coraz bardziej niebezpieczny i nieprzewidywalny. A ten Bliski Wschód jest bezpośrednim sąsiadem Izraela, nie zaś odległym obszarem geograficznym, co czyni perspektywę pokoju jeszcze bardziej ułudną.

 

Weźmy Syrię.

 

Kraje europejskie zaczynają rozumieć, że Syria nie jest tak daleko, jak sugerowałyby to mapy. Z tysiącami Europejczyków, którzy poszli tam, by walczyć w wojnie religijnej, Europa obawia się, co się stanie, kiedy weterani powrócą, mając doświadczenia z pól bitewnych i nadzieję na kolejne fronty. Przedsmak tego pojawił się w Brukseli w maju, kiedy czworo ludzi zginęło w muzeum żydowskim. Podejrzany, aresztowany przez władze francuskie, walczył wcześniej w Syrii.

 

W tej samej Syrii, która jest północnym sąsiadem Izraela.

 

A prezydentowi Syrii, Assadowi, pomagają siły Hezbollahu (z irańskim wyszkoleniem i finansowaniem), których kwatera główna znajduje się w Libanie. To jest ten sam Hezbollah, który wzywa do zniszczenia Izraela i zgromadził arsenał dziesiątków tysięcy śmiercionośnych rakiet.

 

Liban także jest sąsiadem Izraela.

 

A jakby to nie było wystarczająco niebezpieczne, świat obudził się także do zmory aspirującego do kalifatu ISIS, mającego już w posiadaniu znaczne obszary w Iraku i Syrii, charakteryzującego się brutalnością, która szokuje nawet w tym regionie, znającym wyjątkową przemoc.

 

Izrael oddziela od sił ISIS wyłącznie beznadziejnie krucha Jordania, kraj, który nie byłby w stanie obronić się przed atakiem bez pomocy sił z zewnątrz.

 

Iran nadal spędza Izraelowi sen z powiek z jego ambicjami nuklearnymi, programem ICBM, wsparciem udzielanym grupom terrorystycznym, historią oszustw, tęsknotą za światem bez państwa żydowskiego i wiarą, że potrafi wyprowadzić w pole Zachód.

 

Chociaż Iran jest oddzielony od wschodniej granicy Izraela o 1300 kilometrów, jego pociski mają wystarczająco daleki zasięg, a decyduje również o użyciu pocisków swoich marionetek: Hamasu i Hezbollahu.

 

Mówiąc zaś o Hamasie, to mamy oczywiście kwestię palestyńską.

 

Raz jeszcze słyszymy znajome wezwania z Europy i innych miejsc, by rozpocząć nową inicjatywę pokojową i ostro zganić, jeśli nie „ukarać” Izrael za ociąganie się.

 

Także tutaj mamy jednak dysonans poznawczy.

 

Prezydent Autonomii Palestyńskiej, Mahmoud Abbas, dokonał wyboru i połączył siły z Hamasem, grupą terrorystyczną, która dąży do unicestwienia Izraela. Stworzył z Hamasem rząd „jedności”. Fakt, że rząd ten jest rzekomo „technokratyczny”, nie zmienia natury tego, co zrobił. Wiedział z góry, że takie posunięcie zakończy wszystkie szanse na ożywienie procesu pokojowego. Była to granica nieprzekraczalna dla Izraela.

 

I oczywiście, kiedy Hamas usadowił się w tym rządzie “jedności”, który otrzymał natychmiastowe poparcie USA i UE, Hamas zachował się jak zwykle, porywając i mordując trzech nastolatków izraelskich i strzelając dziesiątkami rakiet w izraelskie centra populacyjne.

 

Niektóre z tych samych mediów i ministerstw spraw zagranicznych sięgnęły do swojej nigdy nie zmieniającej się skrzyni z narzędziami i wezwały do zakończenia “cyklu przemocy”. Hańba! Czy może istnieć jakaś moralna równoważność między demokratycznym krajem walczącym w obronie swoich obywateli, a grupą terrorystyczną, która ich morduje?

 

Niemniej, słuchając dzisiaj tych obserwatorów, można odnieść wrażenie, że jedyną przeszkodą do pokoju są izraelskie osiedla.

 

Niechętnie muszę uchylić kapelusza wobec Palestyńczyków za ten nie lada wyczyn PR.

 

Chociaż każdy premier izraelski – z prawicy, z lewicy i z centrum – od Szimona Peresa starał się o pokój z Palestyńczykami po Umowach z Oslo z 1993 r., tylko po to, by spotkać się z odmową, istnieje ta uporczywa legenda, że to Izrael, nie zaś Palestyńczycy, jest odpowiedzialny za impas.

 

Choć Izrael przedstawiał jeden plan za drugim do porozumienia o dwóch państwach w oparciu o znaczące wycofanie się z Zachodniego Brzegu i wymianę terytorialną, usunięciu osiedli i nawet podziale Jerozolimy, Palestyńczycy, kierowani od 2005 r. przez Mahmouda Abbasa zawsze znajdowali wygodny pretekst, by powiedzieć „nie” lub nie powiedzieć niczego, lub też domagać się jeszcze więcej.

 

A my mamy wierzyć, że piłka znajduje się na boisku Izraela, jak gdyby nie istniała historia, jakby nie było rządu “jedności” z Hamasem, jakby nie zdarzyły się porwania i ataki rakietowe przeciwko Izraelczykom i jakby wybuchowy region, w którym żyje Izrael, nie szedł od złego do jeszcze gorszego.

 

Najwyższa pora zakończyć ten dysonans poznawczy i zobaczyć sprawy tak, jak mają się one w rzeczywistości. Nie, to nie jest ładny obraz. Pragnąłbym, by był inny. Ale odwracanie oczu od prawdy po prostu nie jest właściwą strategią radzenia sobie z problemami Bliskiego Wschodu.

 

Israel Middle East and cognitive dissonance

Jerusalem Post, 6 lipca 2014

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



David Harris

Urodzony w 1949 roku amerkański prawnik, przewodniczący American Jewish Committee (AJC).