Samorządna i niezależna


Andrzej Koraszewski 2014-05-06


Milowymi krokami zbliżamy się do rocznicy ćwierćwiecza wyborów w czerwcu 1989 roku, więc będziemy świadkami niezliczonych podsumowań. Wszyscy będą podsumowywali wszystkich i za wszytko, więc ci, którzy korzystają z komfortu poszukiwania informacji przy pomocy Internetu, będą mieli stosunkowo najłatwiejszą możliwość ucieczki i wybierania tego, co im najbardziej odpowiada.

Dostałem właśnie zaproszenie na dyskusję o reformie samorządowej i pomyślałem, że akurat tej dyskusji, w tym gronie z wielu względów chętnie bym posłuchał.  Dyskusja jest w odległej od mojego domu o 170  kilometrów stolicy, a moje zdrowie takie sobie, czyli chciałaby dusza do stolicy, ale nic z tego.


Sam temat wspominkami na mnie napadł, bo jeszcze jako student uczestniczyłem w badaniach ankietowych nad samorządem. Byłem w powiatowym miasteczku (a wtedy jeszcze powiaty były i dopiero potem przyszła gierkowska reforma, która ukróciła trochę samorządową biurokrację), a tam wszyscy chwalą Pierwszego Sekretarza, i to nie tego w Warszawie, a tego w powiecie. "To zrobił, tamto zrobił, takiego tu jeszcze nie było." Poszedłem przeprowadzić ankietę, Pierwszy w powiecie poprosił, żebym usiadł, a do sekretarki mówi "pani Zosiu, czy może nam pani zrobić kawy".

Rok jest 1965, więc i powód do pewnego zdumienia tą grzecznością, trudnego do pojęcia dla młodszej generacji. Mówię mu, że go ludzie chwalą, a on skromnie, że chciałby więcej zrobić, ale nie wszystko się daje. Fakt, materiały budowlane reglamentowane, a tam budują jak jasna cholera. No to pytam, jak? A on na to z szelmowskim uśmiechem: "wiecie, paragraf jest jak słup telegraficzny, przeskoczyć to ja go nie przeskoczę, ale obejść na trzeźwo zawsze się udaje."

Powiedzenie znałem już wcześniej, ale to "na trzeźwo", zwróciło moją uwagę i wróciło czkawką w 1999. Historia długa, więc trzeba ją opisać na skróty.

 

Napatrzyłem się na samorządy gminne i wojewódzkie w Szwecji, a nawet przez pewien czas byłem pracownikiem samorządowym w tym królestwie. Potem, już z Londynu chciwie wsłuchiwałem się w doniesienia o naszej pokomunistycznej odnowie i ten samorząd wydawał mi się szczególnie ważny. Dużo się udało, ale niepokoiło, że biurokracja zamiast maleć, rośnie. Kraj się zmieniał, że aż serce rosło, ale biurokracja rosła, że aż w kościach łamało.

 

Myślałem, że mnie szlag trafi jak koalicja AWS-UW postanowiła te powiaty przywrócić. Tylko PSL protestował, a moi przyjaciele z unii wolnościowo-demokratycznej kwitowali te protesty ze śmiechem, że chłopy głupie jakieś, bo przecież oni na tych nowych stołkach najwięcej skorzystają.

 

Prawdę poniekąd mówili, a mnie skręcało, bo mi moje doświadczenia skandynawskie mówiły, że gmina najważniejsza, a dopiero potem wyposażony w bardzo konkretne i bardzo ograniczone uprawnienia samorząd wojewódzki.

 

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych biurokracja szwedzka psuła się na moich oczach od kości, bo ustawodawcy coraz częściej wydawali prawa głoszące, że ma być dobrze, a takich praw można wydawać bez liku. Nadal była to jednak najbardziej kompetentna biurokracja na świecie i zdumienie budził fakt, że i tam niechętnie przyjmowano w sektorze prywatnym ludzi, którzy spędzili wiele lat w sektorze publicznym, uważając, że taki człowiek już do prawdziwej pracy się nie nadaje.

 

Wróciłem do Polski w 1998, materiały budowlane nie były już reglamentowane i wszędzie budowali jak jasna cholera. Znajomi nic tylko ciągle mówili, że to wszystko przekręty. Wierzyć mi się nie chciało, że aż tyle przekrętów.

 

Osiadłem w miasteczku, w którym za dużo nie budowali, bo ci, którzy mieli później budować, pojechali na roboty do Niemiec.

 

Jeździłem sobie po sąsiednich gminach, tu budują, tam budują, a u nas jakoś nic. No to założyłem gimnazjalne kółko dziennikarskie i wysłałem dzieciaki na przeszpiegi. Wróciły z nagraniami rozmów z mieszkańcami, jedna z mieszkanek to nawet powiedziała, że teraz władza leży na ulicy, ale czy rzeczywiście powinna tam leżeć codziennie.

 

Burmistrz okropnie się zdenerwował i koniecznie chciał się dowiedzieć, która to była, a ja na to, że kółko samorządne i niezależne.

 

Nie w tym rzecz, dalej różnym wójtom i burmistrzom zadawałem te same pytania co Pierwszemu (w powiecie) Sekretarzowi w 1965 i dalej dostawałem podobne odpowiedzi, że na trzeźwo udaje się słup telegraficzny ominąć. Słupów było  mniej, ale nadal raczej las niż ułatwiająca życie mieszkańców trakcja. O kompetentnym urzędniku nawet marzyć nie można, nie tylko ze względu na wcześniejsze niedomogi systemu oświatowego, ale z powodu nadmiaru przepisów w ogóle, a mętnych przepisów w szczególe.

 

Komisja parlamentarna "Przyjazne państwo" zbankrutowała nie z powodu zacięcia jej przewodniczącego do happeningów, a z powodu determinacji w obrzydzeniu do samej idei ograniczania biurokracji na szczeblu państwowym i samorządowym. Urzędy Marszałkowskie coraz bardziej okazałe, ale proces rejestracji firmy nadal jest drogą krzyżową.

 

W moim miasteczku już jest zupełnie inny burmistrz (miasteczko bardzo podgoniło sąsiadów, którzy mieli lepszy samorząd na wcześniejszym etapie), ale co i rusz przyznaje, że tego czy tamtego paragrafu nie przeskoczy, a obchodzenia  nawet na trzeźwo się nie zaleca.

 

Czasem marzy mi się przyjazna gmina. Mam wrażenie, że Janusz Palikot miałby znacznie większe szanse jako polityk, gdyby po doświadczeniach w Sejmie utworzył partię polityczną „Przyjazne Państwo” zamiast „Ruchu Poparcia Palikota”, a potem „Twojego Ruchu”, ale zastanawianie się nad tym, co kto powinien był zrobić, nie wydaje mi się rozsądnym zajęciem.

 

Faktem jest, że remont domu zaczyna się od dachu, więc na drodze do przyjaznej gminy, konieczne są pewne działania na rzecz przyjaznego państwa. Tu i ówdzie słyszę, że należałoby zacząć od likwidacji powiatów. Może i jest w tym troszkę racji, ale to wygląda na metodę typu: „szyła baba worek”. 

 

Premier Tusk zlikwidował Sejmową Komisję Przyjazne Państwo i nie zastąpił jej niczym innym. Próby likwidacji zbędnych przepisów zaniechano, upraszczanie procedur załatwiania niezbędnych biurokratycznych formalności nie wydaje się być żadnym priorytetem ani rządu, ani żadnej partii opozycyjnej. Trzeźwy samorządowy polityk nadal większość czasu poświęca na strategie omijania słupów ustawionych przez ustawodawców, którzy taśmowo stanowią prawa dekretujące, że ma być dobrze, nie zastanawiając się nad tym, komu z tym wygodnie.

 

Mamy już ćwierć wieku naszą wymarzoną samorządną i niezależną, bez wątpienia lepszą i bogatszą i bardziej przyjazną. Ponieważ jednak mam raczej umysł gimnazjalisty niż weterana więc radosne wspominki jak było źle i o ile jest dziś lepiej, przypominają mi wyłącznie ględzenie Władysława Gomułki, że on do szkoły chodził w łapciach.

 

Droga do przyjaznej gminy wymaga przyjaznego państwa, czyli likwidacji dziesiątków zbędnych i przestarzałych przepisów, uproszczenia setek procedur, oczyszczenia stajni Augiasza. Ani cyfryzacja urzędów, ani likwidacja powiatów proponowana przez byłych fanów ich wprowadzania nie zmieni faktu, że obywatel dla załatwienia jakiejkolwiek formalności dostaje dziesiątki bezsensownie skomplikowanych formularzy, a urzędnik przy najmniejszej komplikacji wpada w panikę, bo gubi się w gąszczu niezrozumiałych przepisów. 

 

Zbliża się sympatyczna rocznica – ćwierćwiecza wolności, przydałby się trzyletni plan budowy drogi dojazdowej do przyjaznej gminy.                            

 

Może i dobrze, że mnie na warszawskiej dyskusji o samorządzie nie będzie, bo pewnie ze stolicy to wszystko zupełnie inaczej wygląda.

 



Tabela pokazująca spadanie Polski w rankingu wolności gospodarczej jest tylko jednym z dzwonków alarmowych na dwudziestopięciolecie.