Indianin, którego obraża porównanie z Palestyńczykami


Ryan Bellerose 2013-11-20

Jestem Métisem z Alberty Północnej. Mój ojciec, Mervin Bellerose, był współautorem Aktu Osiedlenia Métisów z 1989 r., uchwalonego przez zgromadzenie ustawodawcze Alberty w 1990 r. i zatwierdzającego nasze prawa do ziemi. Założyłem Canadians For Accountability, grupę wspierania praw tubylców i jestem organizatorem i uczestnikiem ruchu Idle No More w Calgary. Jestem także syjonistą.

Pozwólcie mi powiedzieć, dlaczego.


Dorastałem w kolonii Métisów w warunkach, jakie wielu nazwałoby trudnymi: nie mieliśmy elektryczności, bieżącej wody ani telefonu. Kiedy padał deszcz, bite drogi, które łączyły nas z szosą zmieniały się w błoto i byliśmy odcięci. Mieszkałem w baraku z moimi dwoma braćmi przyrodnimi, a mój ojciec i macocha mieszkali w pobliżu w małej chatce. Mieliśmy ogród, polowaliśmy i łowiliśmy ryby, zbieraliśmy jagody i od czasu do czasu wyprawialiśmy się do miasta po niezbędne zakupy. Ojciec pracował przy budowach i przez długie okresy żył z dala od domu, a ja wtedy byłem u krewnych, żeby uniknąć maltretowania przez macochę. Niemniej uważam, że miałem normalne dzieciństwo.

Bardzo wcześnie zacząłem interesować się Izraelem. Encyclopedia Britannica była prezentem od ojca na piąte urodziny i wtedy narodziła się moja pasja do historii. Siedziałem i czytałem, gdy tylko była zła pogoda. W rodzinie żartowano, że odebranie mi na kilka godzin książek było lepszym sposobem ukarania mnie niż bicie. W jednym z haseł przeczytałem, że Izrael powstał w 1948 r. Uznałem to za najwspanialszą historię Dawida i Goliata: Izrael, maleńki kraj, który wywalczył niepodległość od Imperium Brytyjskiego, musiał od pierwszej chwili bronić swojego istnienia przed połączonymi armiami świata arabskiego. Izrael przetrwał wbrew wszelkim rachubom i uczynił to w prawdziwie epickiej historii woli i heroizmu. Ta historia mnie zainspirowała.

Byłem bardzo drobnym dzieckiem (do dzisiaj nazywają mnie „Tiny Ryney" , chociaż gram w ataku w Calgary Wolfpack). Białe dzieci nazywały mnie „mieszańcem" i obrzucały wyzwiskami, podczas gdy dzieci z kolonii wyśmiewały moją jaśniejszą skórę. Nie należałem nigdzie. Musiałem być zaradny, żeby się bronić, bo byłem słabszy od innych. Bycie ofiarą terroryzowania ukształtowało mnie i moje poczucie dobra i zła. Jest to jeden z powodów, dla których popieram Izrael, kraj, który od powstania stoi wobec terroryzowania i manipulacji. Izrael także musi być zaradny, by obronić się przed wrogami, którzy go przytłaczają. I, podobnie jak ja, przetrwał.

Ojciec, który zauważył moje zafascynowanie Izraelem, kupił mi na urodziny książkę o akcji w Entebbe w 1976 r., o wspaniałym uratowaniu przez komandosów izraelskich zakładników zabranych do Ugandy przez palestyńskich terrorystów. Bardzo mi to zaimponowało. Izrael był gotowy zrobić to, co niemożliwe, żeby ratować swoich ludzi, niezależnie od reperkusji politycznych. To spowodowało, że zacząłem czytać więcej o konflikcie arabsko-izraelskim. Dowiedziałem się o Olimpiadzie w Monachium, w 1972 r., gdzie Palestyńczycy zabili 11 sportowców izraelskich podczas imprezy, która ma być świętowaniem braterstwa i pokoju. Zastanawiałem się, dlaczego niewielu ludzi było tak oburzonych jak ja.

W tym czasie podczas odwiedzin u krewnych pracujących przy szybach naftowych, dowiedziałem się także o koszmarnej masakrze na lotnisku Lod w 1972 r., gdzie terroryści zastrzelili 26 cywilów czekających na odlot ich samolotu, w tym 17 pielgrzymów chrześcijańskich. Pamiętam także atak sił Jasera Arafata na statek wycieczkowy „Achilles Lauro", gdzie wyrzucili za burtę starego człowieka na wózku inwalidzkim za zbrodnię bycia Żydem. Im więcej widziałem, tym większą czułem potrzebę zrozumienia, dlaczego dzieją się takie rzeczy. Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej ceniłem moralną prawość Izraela w obliczu brutalnej nienawiści. I zacząłem uważać, że naród żydowski i Izrael powinni służyć jako przykład ludom tubylczym na całym świecie. Najwięcej wspólnego mamy właśnie z Żydami — z ich upartym trwaniem po tym, jak byli dziesiątkowani i rozproszeni przez potężne imperia.

Mój lud, Métis, przybył do Alberty po Rewolucji Amerykańskiej na prośbę rządu, by nie dopuścić do osiedlenia się Amerykanów w Kanadzie zachodniej. Zasiedliliśmy ziemie i żyliśmy zgodnie z regułami białego człowieka. Ale w końcu nas wysiedlono, nasze domy oddano białym pionierom. Nikt nas nie chciał. Musieliśmy żyć w ukryciu, na drogach, w buszu. Nie mieliśmy żadnych praw i zabijano nas od niechcenia jako „szkodników". Wygnanie złamało nasz naród. Nasi ludzie wędrowali bez nadziei i bez domu. Potem w połowie XX wieku, naszym przywódcom udało się zdobyć dla nas ziemię. Nie ziemię, której chcieliśmy, niemniej ziemię, na której mogliśmy zbudować sobie lepszą przyszłość. Wzięliśmy ją, zbudowaliśmy nasze osiedla i stworzyliśmy rząd, żeby poprawić życie naszych ludzi. Oczywiście, nadal mamy wiele problemów do rozwiązania, ale mamy także więcej wykształconych ludzi niż kiedykolwiek i powoli stajemy się samowystarczalni, tak jak to wyobrażali sobie nasi przywódcy. W jakiś sposób naród żydowski i naród Métis wędrowali tą samą drogą.

Żydzi także przecierpieli ludobójstwo i zostali wygnani ze swojej ojczyzny. Także byli odrzucani przez wszystkich i także zmuszeni do wędrówek. Podobnie jak my, buntowali się przeciwko imperialnej niesprawiedliwości, kiedy było to konieczne, i mimo uzasadnionych żalów, dążyli do pokoju, kiedy to tylko było to możliwe. Podobnie jak nam po stuleciach cierpień i prześladowań dano im z powrotem mały skrawek ich ziemi, ziemi, której do tej pory nikt nie chciał nazywać domem. Jak my, wzięli tę ziemie, mimo obaw i złych przeczuć, i wykuli naród ze złamanych i poranionych ludzi. I podobnie jak my, systematycznie wykazywali gotowość do kompromisów dla dobra swoich ludzi.

Mam nadzieję, że Metisowie będą nadal kroczyć tą samą drogą, co Żydzi. Dzięki własnym wysiłkom Żydzi potrafili zachować swoją tożsamość mimo straszliwych prześladowań i odrodzić w ojczyźnie własną kulturę i język. Nigdy nie zatracili poczucia tego, kim są, ale też nigdy nie stracili zrozumienia wagi patrzenia w przyszłość. Przy ich historii byłoby naturalne, gdyby stali się reakcyjnymi izolacjonistami. Zamiast tego pracują ciężko, żeby być produktywni, i są przyjacielscy także w stosunku do krajów, które spowodowały im straszliwe cierpienia. Chcę, byśmy także uczynili priorytetem edukację i zachowanie naszej starodawnej kultury. Chcę, byśmy nadal dążyli do pokoju i produktywności.

Wielu ludzi twierdzi, że Indianie mają więcej wspólnego z Palestyńczykami, że ich walka jest naszą walką. Poza powierzchownymi podobieństwami nic nie może być dalsze od prawdy. To porównanie z Palestyńczykami jest kompletnie nie do obrony. Trywializuje nasze cierpienia.

Porównywanie dzisiejszej walki ludności Indian do palestyńskiej propagandy wojennej jest błędnym rozumowaniem. Chociaż Palestyńczycy mają niezaprzeczalne związki z tą ziemią, świadectwa Marka Twaina i niezliczonych innych podróżników do Ziemi Świętej na przestrzeni wieków pokazują, że znaczny odsetek Palestyńczyków przybył do Palestyny w niedawnych dziesięcioleciach. Po 65 latach Palestyńczycy przekonali świat, że jest im gorzej niż wielu innym narodom niemającym państwa, mimo wszystkich dowodów, że jest wręcz odwrotnie. Palestyńczycy twierdzą, że zostali skolonizowani, ale to ich przywódcy odmówili negocjacji i stracili ziemię, której chcieli, przez rozpoczęcie niepotrzebnej wojny z Izraelem. Twierdzą, że popełnia się na nich ludobójstwo, podczas gdy nic takiego się nie dzieje: ich populacja eksplodowała z kilkuset tysięcy w 1948 r. do ponad 4 milionów dzisiaj. Twierdzą, że żyją w nędzy, ale ich elity żyją w luksusie, podczas gdy zwykli ludzie żyją w skrajnej biedzie.

Co więcej, przywódcy palestyńscy nigdy nie byli zainteresowani w pokojowym rozwiązaniu konfliktu dla dobra swojego ludu. Dawano im wiele okazji do utworzenia własnego państwa — po raz pierwszy w historii — ale odmawiali, za każdym razem wybierając wojnę zamiast pokoju, ponieważ zawsze uważali oferty za niewystarczające. Nieustannie używali terroru, by zwrócić uwagę na swoją sprawę, a ich przywódcy celebrują zabijanie cywilów przez nazywanie parków i szkół imionami morderców. I każdy Palestyńczyk, który kwestionuje tę maksymalistyczną retorykę lub proponuje prawdziwy kompromis, jest natychmiast bojkotowany, piętnowany jako zdrajca lub zabijany.

Palestyńczycy nie są podobni do nas. Ich walka nie jest naszą walką. My, Indianie, wierzymy w dokonywanie zmian pokojowo i odmawiamy stowarzyszania się z kimkolwiek, kto zajmuje się przemocą skierowaną przeciw cywilom. Nie mogę milczeć i pozwolić Palestyńczykom na zyskanie wiarygodności naszym kosztem, przez twierdzenia o naszej wspólnocie. Nie mogę stać z boku, kiedy oni trywializują naszą dolę, łącząc ją z własną, która jest w znacznej mierze ich własnym dziełem. Byliśmy populacją liczącą 65 milionów i przemocą zredukowano nas do 10 milionów — rzeź bezprecedensowa w historii ludzkości. Porównywanie tego w jakikolwiek sposób z historią Palestyńczyków jest dla mnie głęboko obraźliwe. Palestyńczycy istotnie stracili ziemię, o której twierdzą, że jest ich, ale dawano im wielokrotnie możliwość zbudowania państwa na tej ziemi i zbudowania partnerstwa z Żydami — a oni uparcie odmawiali propozycjom pokojowym i wybierali wojnę. Nam nigdy nie dawano takiej szansy/ My nigdy nie dokonaliśmy takiego wyboru.

Tekst oryginału.

The Metropolitan, 24 stycznia 2013 (Tłumaczenie M.K.)
Pierwsza publikacja polskiego tłumaczenia w "Racjonaliście" styczeń 2013r.