Człowiek, który przeprasza swojego kata
Jak zachodnie uniwersytety, biurokraci i wielokulturowa lewica zamienili prawdę na uczucia, wolność na kruchość, a społeczeństwo obywatelskie na piaskownicę dla histerycznych dzieci.
„Istotą tyranii nie jest żelazne prawo. Jest nią kapryśne prawo” – napisał Christopher Hitchens. I nigdzie ta ponura maksyma nie objawia się tak wyraźnie jak we współczesnej biurokratycznej farsie sprawiedliwości. Dawni tyrani rządzili batem i ogłaszali swoje prawa.
Nasi chowają się za politykami HR i plastycznymi kodeksami postępowania – za słowami takimi jak „odpowiedniość”, „bezpieczeństwo”, „szacunek” – których znaczenia są nie tylko niejasne, ale celowo elastyczne. To nie przypadek. Ta niejasność to sedno sprawy. Gdy zasady mogą znaczyć wszystko, nie znaczą nic – a władza może być sprawowana bez odpowiedzialności, kierując się polityką, zemstą lub próżnością.
W tym reżimie ruchomych piasków, wina nie jest dowodzona – jest przypisywana. Niewinność to nie domniemanie, lecz przeszkoda.
Żyjemy dziś w groteskowym odwróceniu moralnej jasności – gdzie krzyki oprawców brzmią jak skargi ofiar, a ciężko wypracowane zasady Zachodu nie służą już obronie wolności, lecz jej tłumieniu.
Etyka, która niegdyś nakazywała oceniać charakter, a nie kolor skóry, dziś pada na kolana przed arytmetyką tożsamości. Martin Luter King Jr. jest passé. Malcolm X – w modzie.
A pośród tego moralnego karnawału trwamy w złudzeniu, że kultura to tylko dekoracyjny bukiet – o wymiennych płatkach, uniwersalnym zapachu i korzeniach, które można odciąć.
Ale kultura to nie ścięty kwiat. Jej piękno, jej rozkwit, karmione są nie sterylnymi abstrakcjami ani modnymi frazesami, lecz dzięki głębokim korzeniom – które sięgają przez wieki walki, przez odcięcie zabobonów w czasie Reformacji, przez rozum Oświecenia, przez powolny i uparty rozwój prawa, wolności i literatury.
A dziś każe się nam o tym zapomnieć – uwierzyć, jak klienci duchowego Costco, że te wolności są dostępne hurtowo, gotowe do użycia bez gleby, poświęcenia i pamięci.
Wielokulturowość, daleka od bycia filozofią, nie jest nawet spójną ideą. To emocjonalna fanaberia – ciepła kąpiel dla tych, którzy desperacko chcą czuć się moralnie lepsi. To ewangelia nie tyle zrozumienia, co ostentacji. Opiera się nie na rozumie, lecz na narkotycznym sygnalizowaniu cnót.
To utopijne złudzenie pozwala jej kaznodziejom zadzierać nosa, ignorując ciernie pod płatkami. Bo jak inaczej można twierdzić, że wszystkie kultury są równe, skoro w każdej prywatnej decyzji wybieramy inaczej?
Wybieramy, gdzie mieszkać, gdzie posyłać dzieci do szkoły, do których restauracji chodzić, z kim się spotykać, gdzie jeździć na wakacje – każda decyzja to mała zdrada świętej doktryny, że wszystko jest sobie równe.
To jak trzymać gówno w lodówce i nazywać je „klopsikami Babci”. To jak powtarzać banał, że „obcy to tylko przyjaciele, których jeszcze nie poznaliśmy” – fraza tak obraźliwie idiotyczna, że mogła przetrwać tylko w pokoju socjalnym modnych bzdur Zachodu.
To moralny odpowiednik mówienia dziecku, że drut kolczasty to po prostu źle zrobiona blaszka.
Kultura – właściwie pojęta – to nie bazar estetycznych błyskotek. To gleba – gęsta, żyzna i ciężko wywalczona. Niektóre kultury wyrastają na czarnoziemie i rodzą ogrody postępu. Inne rodzą się z jałowego okrucieństwa i dają nam chwasty, ciernie, pokrzywy i trującą wilczą jagodę. Jedne rozkwitają ziołami i mądrością, inne – duszącymi pnączami, mięsożernymi roślinami albo inwazyjnym zielskiem, które dławi wszystko wokół. A jednak współczesna lewica upiera się, by wszystkie te kwiaty – niezależnie od pochodzenia – ścinać i układać razem, jakby brak korzeni był powodem do dumy.
To odcięcie korzeni od kwiatu zostawiło nas kulturowo jałowymi. Wyobrażamy sobie, że wolność to cudowny rozkwit, dostępny w koszach w Costco, zmieniany co tydzień w zależności od nastroju. Ale ścięte kwiaty więdną. Bez gleby – bez tradycji, buntów, herezji i ludzkiego cierpienia, które dały im początek – wolność i rozum więdną, a ich zapach znika o poranku.
Jesteśmy jak idiota, który przekopuje ogród, zastępuje glebę żwirem i sztuczną trawą, po czym rzuca róże z supermarketu i krzyczy: „Rośnijcie!”
Witaj w nowoczesnym uniwersytecie – nowym Areopagu, starożytnym greckim miejscu spotkań, gdzie wymieniano się ideami, ale nigdy się do żadnej nie zobowiązywano. Dzieje Apostolskie notują z lodowatą ironią: „Wszyscy Ateńczycy i mieszkający tam cudzoziemcy spędzali czas tylko na mówieniu i słuchaniu czegoś nowego.”¹ Nie był to komplement.
Dzisiejsze uniwersytety to nasz Areopag – intelektualna turystyka udająca głęboką myśl. Tu idee sprzedaje się jak pamiątki, ale nigdy nie konfrontuje. Powaga moralna to trąd towarzyski. Studenci wychodzą nie mądrzejsi, lecz bardziej biegli w hashtagach i rytuałach urazy. A to właśnie tym instytucjom powierzamy zadanie integracji – przygotowania całej cywilizacji na szok importowania innej.
Porzućmy fikcję, że to nieszkodliwe. Same liczby powinny zmrozić krew. Badania Pew Research jasno pokazują, czego salony profesorskie boją się powiedzieć: w Iraku 91% muzułmanów popiera prawo szariatu. W Pakistanie – 84%. W Afganistanie – uwaga – 99%. Nawet w „umiarkowanej” Malezji – 86%. To nie marginesy. To główny nurt.
A mimo to zachowujemy się, jakby idee zatrzymywały się na granicy. Jakby karta pokładowa mogła wymazać stulecia teologii. A w Wielkiej Brytanii? Wg sondażu ICM z 2016 roku, 23% brytyjskich muzułmanów popierało wprowadzenie szariatu w części kraju. Ponad połowa (52%) uważała, że homoseksualizm powinien być nielegalny. Prawie 40% uważało, że żony zawsze powinny być posłuszne mężom. To nie są preferencje. To teologie polityczne. Plany na społeczeństwo równoległe, w którym liberalna demokracja to co najwyżej tymczasowa niedogodność.
To nie integracja. To infiltracja.
Na scenę wchodzi Keir Starmer – wybrana meduza brytyjskiej Partii Pracy – rozpływający się nad „islamskimi wkładami kulturowymi” z nabożnością studenta pierwszego roku antropologii na wieczorku poezji sufickiej. Zapytaj go o apartheid płciowy w muzułmańskich szkołach albo o zasłanianie dziewięcioletnich dziewczynek, a obróci się szybciej, niż zdążysz powiedzieć „intersekcjonalność”. Jego tchórzostwo nie jest tylko żałosne – jest groteskowe, ciągnące się za nim jak motocyklista Hamasu wlokący dysydenta przez zakrwawione ulice Gazy.
A oto Mark Carney – elegancki bankier, który przeistoczył się w petenta – promujący w Wielkiej Brytanii produkty finansowe zgodne z szariatem, jakby pluralizm ekonomiczny był przykazaniem, a nie ustępstwem. Nazywają to „inkluzywnością” – powolnym wtapianiem prawa teokratycznego w życie świeckie, jakby Magna Carta była czymś, co można po cichu wykreślić na marginesie.
Klasa polityczna, krótko mówiąc, nie jest ślepa. Jest kupiona. Kupiona nie ropą (przynajmniej nie bezpośrednio), lecz obietnicą wyborczą płynącą z gęsto zaludnionych okręgów, w których meczety pełnią także rolę maszyn politycznych. Jak ujęła to Asra Nomani w książce Woke Army: „To nie są sojusznicy. To okupanci.”
Joseph Goebbels – niech gnije w niesławie – wiedział, że propaganda nie ma tylko zwodzić. Ma przekształcać rzeczywistość. „Kłamstwo powiedziane raz pozostaje kłamstwem – powiedział – ale powtarzane tysiąc razy staje się prawdą.”
Bractwo Muzułmańskie – duchowy sternik współczesnego islamizmu – wzięło to sobie do serca. Ich taktyką nie są zamachy samobójcze, lecz „bombardowanie opowieściami”. Zamiast granatów, rzucają narracje.
Rozsiewają urazę, nie odłamki. A z pomocą uległych akademików i zastraszonych dziennikarzy przekonali znaczną część zachodniej inteligencji, że muzułmanie to najbardziej prześladowana grupa na świecie – nawet gdy tłumy skandują „śmierć Żydom” w stolicach Europy, nawet gdy Salman Rushdie zostaje dźgnięty nożem w biały dzień.
Krytyka staje się „islamofobią”.
Nadzór – „rasizmem”.
Wolność słowa – „mową nienawiści”.
Tymczasem ambony pozostają bez kontroli. Meczetom finansowanym przez wahabitów, think tankom opłacanym przez Katar, islamistycznym influencerom na Twitterze z niebieskimi ptaszkami i retorycznymi koktajlami Mołotowa – wszystkim pozwala się działać.
Trifković w The Sword of the Prophet ostrzegał przed tym dawno temu: „Islam dzieli świat na dwie strefy – Dar al-Islam (dom poddania) i Dar al-Harb (dom wojny). Zachód nie jest postrzegany jako partner, lecz jako terytorium do podbicia.”
W 2023 roku tłum ludzi w Birmingham odprawiał publiczne modły przed biblioteką, blokując wejście i powodując wielogodzinne korki. Policja stała z boku niczym maitre d'hotel w ekskluzywnej restauracji, dbając o to, by niewierni się nie skarżyli. Zapytana, dlaczego na to pozwolono, rzeczniczka wymamrotała coś o wrażliwości, więzach społecznych i znaczeniu „dialogu”.
Trudno sobie wyobrazić, by inna religia mogła liczyć na taką pobłażliwość. Katolicka msza na ulicy zostałaby nazwana utrudnieniem ruchu. Żydowski minjan – upomniany za naruszenie przepisów zagospodarowania przestrzennego. Ewangelicka manifestacja modlitewna – uznana za grupę nienawiści. Ale islam – ulubiona tyraniczna teokracja Zachodu – dostaje przepustkę.
Dlaczego? Bo połknęliśmy mit o muzułmańskiej kruchości – przekonanie, że każda krytyka wiary czy jej publicznych przejawów to podżeganie do nienawiści. To sztuczka naszych czasów: ogłaszasz się ofiarą i natychmiast zyskujesz władzę. Oskarżony staje się oskarżycielem. A reszta jest winna „obrazy”.
Asra Nomani trafnie opisuje ten sojusz. W jej ocenie Bractwo Muzułmańskie nie tyle infiltrowało lewicę, co się z nią zespoliło. Poprzez organizacje takie jak CAIR w USA czy MEND w Wielkiej Brytanii przemawiają słodkim językiem różnorodności i równości, a jednocześnie przemycają kodeks moralny, przy którym Torquemada wygląda na łagodnego demokratę.
A lewica? Lewica się kłania. Spragniona nowych ikon, wynosi kobiety w hidżabach na piedestał feministek, a imamów – na obrońców praw obywatelskich. Feminizm broni dziś hidżabu. Aktywiści LGBT skandują ramię w ramię z ludźmi, którzy chcieliby ich ukamienować. To nie koalicja. To pakt samobójczy.
Zachód, w swoim samopotępieniu, stał się jak człowiek, który przeprasza swojego kata za marną jakość ostrza.
Musimy zerwać maskę z tego balu przebierańców. Publiczna modlitwa bez zezwolenia to nie wielokulturowość. To wyzwanie rzucone państwu świeckiemu. Żądania sądów szariackich to nie przejawy kultury – to polityczne deklaracje wojny z zachodnim systemem prawnym.
Nadszedł czas, by wytyczyć granice – nie z nienawiścią, lecz z jasnością. Nie z przemocą, lecz z stanowczością. Odpowiedzią nie jest prześladowanie muzułmanów, ale odmowa udziału w farsie. Powiedzmy: możesz wyznawać swoją religię, ale nie blokować ulicy. Możesz mieć swoje przekonania, ale nie żądać, by prawo się im podporządkowało. Możesz głosić swoją ewangelię, ale my zachowamy prawo do odpowiedzi.
Kulturowy system odpornościowy Zachodu musi się obudzić, zanim będzie za późno. Nie jesteśmy islamofobami. Kochamy wolność. A jesteśmy pod oblężeniem.
Orwell przewidział but, który bez końca depcze ludzką twarz. Hitchens przypomniał, że jedyną postawą bardziej godną pogardy niż mylenie się jest strach przed byciem w porządku.
Mówmy – głośno. Obrażajmy – z dumą. Brońmy tego, za co inni oddali życie, by nam przekazać: kultury, w której jednostka jest święta, prawo ślepe, a Bóg – jakiekolwiek nosi imię – nie ma prawa zawetować wolnej myśli.
Bo jeśli to utracimy, nie wymienimy naszej cywilizacji na pokój, lecz na przyzwolenie. I nie dostaniemy ani jednego, ani drugiego.
Link do orytginbału: https://www.freedomtoffend.com/p/the-man-who-apologised-to-his-executioner
Freedom to Offend, 21 sierpnia 2025