Stąd do wieczności


Andrzej Koraszewski 2025-07-26


 

Potrzebny jest drugi tekst na dzień dzisiejszy. Na świeży umysł zostawiam ostateczną kontrolę tekstu o Janie Strzeleckim. Wybór tematu drugiego tekstu zaplanowałem na pracę po drugim śnie. Tak często się ostatnio zdarza, że nocny sen rozbijam na trzy części. Po każdym śnie mam sprawny umysł. Kładąc się na godzinę snu, nie nastawiam żadnego budzika, używam naturalnego. Margines dokładności to około 15 minut. Przed snem papieros na schodkach poświęcony planom. Testament czy pantofelek? Pokusa kombinacji. Nie dam rady, kombinacja zbyt trudna. Zostaję przy pantofelku. Tak dyktuje instynkt drapieżcy.

Andrzej Świątek i Maryla Dajczgewand (siostra Józka). Oni mieszkali w Kopenhadze, my w Lund.

Często odwiedzaliśmy się. Dwóch gojów i dwie Żydówki. Maryla zmarła pierwsza, Małgorzata wiele lat później, zostało dwóch gojów — jeden góral, a drugi Litwin. To zabawne. Andrzej mało mówił o swojej pracy, jakiś inżynier czy coś takiego, uwielbiał opowiadać o gokartach. Raz zabrał nas na wyścigi. Gokart podobny jest do ślizgacza. Kadłub pojazdu ma mieć zdolność pomieszczenia kierowcy i silnika. Kilka rurek, siedzenie, kierownica i silnik kontra dziecinna trumienka, kierownica i silnik. Dziewczyny dostawały szału, jak zaczynaliśmy gawędy o szybkości. Dla Andrzeja najgorszy był problem kosztów opon. Po każdych wyścigach potrzebne nowe, bo stare nie nadają się już do niczego.


Joanna miała dziesięć lat, jak pojechaliśmy razem na wakacje do Słowenii. Jechaliśmy samochodem Andrzeja, bo odmawiał wsiadania do cudzych samochodów. Ja wręcz przeciwnie — lubiłem cudze zabawki. Maryla chichotała tak wdzięcznie, kiedy mówiłem, że moje Volvo Amazon z 1965 roku pali dwanaście litrów na godzinę, niezależnie, czy jedzie, czy stoi. To antydepresyjny czołg na wszystkie okazje (a jednak kiedyś w Norwegii o mały włos nie poleciałem z nim w przepaść. Zjechaliśmy po stromym zboczu na cudowną polankę wiszącą wysoko nad morzem. W nocy spadł mały deszczyk, a zbocze okazało się gliną, więc albo czekać trzy dni, aż porządnie wyschnie, albo próbować jakichś sztuczek. Serpentyna bez zakręcania, dziesięć metrów do przodu, dziesięć do tyłu. Początkowa stromizna względnie łagodna. Pierwsze dwie czy trzy jazdy do przodu i do tyłu poszły gładko, glinka akceptowała moje figle. Znalazłem się o kolejny metr wyżej i czuję, że obsuwam się, a ruchy kierownicą nie zmieniają ruchu samochodu. Wrzuciłem wsteczny, sprawdzając, czy minimalne obroty tylnych kół zmienią mój tor obsuwania się. Poczułem, że się cofam — czyli obsuwam się w przepaść — ale mam wpływ na to, w którym miejscu spadnę. Teraz kwestia delikatności dotykania pedałów sprzęgła i zmiany ze wstecznego na jazdę do przodu. Mam wrażenie, że te manewry trwają całe godziny. Wreszcie widzę Małgorzatę we wstecznym lusterku. Mam nadzieję, że przygotowała blokadę. Nie — stoi i pokazuje, że mam cofać się na nią. Nie mam wyboru. Szybkość około 20 metrów na godzinę, centymetr po centymetrze obsuwam się i centymetr po centymetrze samochód cofa się. Widzę głowę Małgorzaty tuż nad pokrywą bagażnika. Zatrzymała obsuwającego się potwora ręcznie. Samochód stał w wykopanych nogą  rowach bez gliny. Wieczorem pojechaliśmy dalej.)

Do Słowenii jechaliśmy jednym ciągiem, zmieniając się co trzy godziny, krótkie przerwy na toaletę i kawę. Kiedy ja prowadziłem, Andrzej przed snem potrzebował mnie uczyć różnych technik ostrej jazdy na szosie. Oddychałem z ulgą, kiedy wpychał pod głowę jasiek.

W Słowenii znaleźliśmy dziką plażę na odludziu. Rozbiliśmy namioty, Andrzej pustym samochodem pojechał do odległej o kilkanaście kilometrów wsi po wodę do picia i mycia, ja w tym czasie montowałem polowy prysznic. Jedyną częścią garderoby były plastikowe pantofle z grubą podeszwą. Jeżowce w wodzie, jeżowce wyrzucane przez fale na brzeg. Stopa musi być zawsze osłonięta. Po kilku dniach Joanna gubi swój pantofelek około 20 metrów od brzegu. Pokazuje mi mniej więcej, gdzie mógł jej spaść z nogi. W masce i z płetwami na nogach szukam, czy go nie zobaczę. Nie ma. Wracam na brzeg. Andrzej mówi, że kupi się nowe pantofelki w poniedziałek, bo dziś sobota. Bez słowa ponownie zakładam maskę i wracam do wody. Teraz systematycznie robię małe kółka i oglądam dno. Woda jest idealnie przezroczysta, widać każdy szczegół na dużej głębokości. Kontroluję wzrokiem brzeg, żeby mieć mapę. Po godzinie widzę go. Nie mam żadnego treningu w nurkowaniu, a turystyczna maska z rurką bardziej przeszkadza niż pomaga. Na głębokości dwóch metrów mój organizm mówi mi, że jestem bez szans. Wracam na powierzchnię. Depcząc wodę, stoję nad pantofelkiem. Lustruję brzeg, szukam jakiegoś charakterystycznego obiektu w linii prostej. Jest jakaś skałka. Moja odległość od brzegu: plus minus dwadzieścia pięć metrów. Ze wzrokiem utkwionym w skałkę powoli płynę do brzegu. Buduję znak: sterta piasku, muszla, kijek. Żałuję, że nie mam majtek. Idę w kierunku naszych namiotów. Marsz po plaży w płetwach jest zabawny, kiedy się wygłupiasz i idziesz z namiotu do wody kwacząc. Złoszczę się, że nie mogę iść szybciej. Szukam w myślach metody. Żyłka, duży haczyk i kamień — to najlepszy sposób. Niczego takiego nie ma w naszym obozie. Przy namiocie Małgorzata patrzy na mnie pytająco. Mówię, że wiem, gdzie jest, ale za głęboko jak dla takiego nurka jak ja. Muszę znaleźć sposób. Zmieniam płetwy na sandały, biorę toporek i idę do lasu.

Dość szybko znajduję trzymetrowe drzewko o grubości plus minus pięciu centymetrów. Na jednym końcu wycinam rodzaj haka, czyli mam coś, co przypomina bosak. Toporkiem ostrożnie zdejmuję warstwa po warstwie świeże drewno. Końcówka musi być cienka, ale bez szpikulca. Wreszcie zadowolony idę do obozu. Tam ostrym jak brzytwa nożem doskonalę moje narzędzie. Joanna pyta, co robię. Odpowiadam, że idę na polowanie na macochę Kopciuszka. Joanna odchyla głowę i patrzy na mnie z ukosa.

Zadowolony z efektów mojej pracy, biorę płetwy i idę brzegiem w kierunku kopca z muszlą i kijkiem. Zakładam płetwy i płynę prosto z zanurzoną twarzą, uważnie śledząc dno. Pantofelek leży sobie na dnie. Teraz chwila prawdy. Kiedy leżę sobie wygodnie na powierzchni, brakuje mi jakieś pół metra, czyli kłopot: operacja z zanurzoną głową, ustnik rurki wypluć. Bosak dociera do pantofelka. Trudno nim manewrować. Po kilku próbach czubek jest w pantofelku, ale pod złym kątem. W końcu mam go. Zaczynam podnosić — spada. Dłuższy odpoczynek i krótka modlitwa o cierpliwość. Wreszcie pantofelek na kiju sterczy w niebo. Teraz wpycham bosak w wodę i pantofelek jest w moim ręku. Płynę do brzegu, zakładam sandały. Pantofelek umieszczony na końcu bosaka, płetwy i bosak w garść, maska na czoło i pogwizdując wracam do obozu. Joanna widzi mnie z daleka i chce biec boso do mnie. Małgorzata osadza ją na miejscu.

– Jak tyś go upolował? – pyta Joanna podniecona, siedząc gołym tyłkiem na macie i tuląc pantofelek.
– Widzisz, córeczko – odpowiadam – nasi litewscy przodkowie byli rycerzami. Podczas bitwy pod Grunwaldem jeden z moich protowujków załatwiał Krzyżaków jednego po drugim... Konie w naszych stadninach zawsze były duże, ale ten jego był wielki – tak wielki, że wielki Litwin w zbroi był dla niego jak mucha. Litwini byli wielcy, więksi od Polaków, a jak się przenosili do Polski, to maleli – co pokolenie byli mniejsi. Twój dziadek jest większy niż ja.

Maryla pokłada się ze śmiechu. Małgorzata ma ściągniętą gniewem twarz.


– No więc – ciągnę dalej – ten nasz pradawny wujek na swoim pradawnym koniu miał ogromną kopię i on tą kopią strącał Krzyżaków z koni. Ja sobie pomyślałem, że jak on mógł, to i ja mogę. Zrobiłem kopię, zabiłem morską macochę i zabrałem jej pantofelek, żeby go oddać mojej księżniczce. Goła Maryla zwija się na kocu ze śmiechu.


Andrzej później zrobił dziurki w paskach Joanny pantofelków, żeby historia nigdy nie mogła się powtórzyć.

Epilog tej historii miał miejsce trzy tygodnie później w naszej kuchni w Lundzie.

– Mam żal do Andrzeja, że ci nie pomógł z tym pantofelkiem.
– Pewnie nie wierzył, że to się uda.
– Głupi góral, nie zna Litwinów.

Wyprane z emocji pochwały ze strony mojej żony zawsze sprawiały mi niesamowitą przyjemność.



Muszę jeszcze napisać list pożegnalny do Elżbiety. Chcę ją bardzo poprosić, żeby z chwilą, gdy Andrzej odstawi te prowizoryczne schodki — gdy przestaną już ułatwiać wejście do tego przepięknego domu — zrobiła ognisko na łące i spaliła je na pamiątkę mojej miłości do jej córki i pamięci o Małgorzacie.