Chochlik buszujący w starym łbie
Wspomniałem tu już wcześniej o mojej inicjacji seksualnej, w lutym 1958 roku. A było tak. Dawno, dawno temu, zaraz po drugiej wojnie światowej, major Zbigniew Koraszewski doszedł do osobliwego wniosku, że będąc zawodowym żołnierzem, powinien wrócić do swojej pracy sprzed wojny, czyli zameldować się w Szkole Podchorążych Artylerii w Toruniu. Komendantem szkoły był teraz generał Artur Hulej, urodzony w Rosji, radziecki oficer polskiego pochodzenia. Generał przyjął majora serdecznie, nie przejmując się jego przedwojenną i akowską przeszłością, i major został jego adiutantem. (Podobno moim pierwszym zauroczeniem istotą płci przeciwnej była jego córka, jako że moi rodzice bywali u nich, a żona generała zaglądała do domu moich rodziców. Moja matka założyła sklep z materiałami oraz z wojskową pasmanterią przy ulicy Królowej Jadwigi, ale miałem takie zdjęcie, na którym podczas dożynek podaje chleb Hulejowi, co było pewną sztuką, jako że Hulej stracił rękę podczas wojny i trzeba było myśleć o tym, żeby jego niepełnosprawność nie rzucała się publiczności w oczy).
Dom moich rodziców był swego rodzaju ilustracją do książki Józefa Chałasińskiego Szlachecka genealogia inteligencji polskiej. Mieszała się w tym domu śmietanka kulturalnie wyrobionych oficerów, artystów teatru, poetów i temu podobnych. Bywali tam również Salaburscy: Zdzisław — aktor i malarz — i jego żona Krystyna, wówczas dwudziestodwuletnia śpiewająca piękność. (I ja tam byłem, miodu i wina nie piłem, a to, co widziałem, to zabyłem.)
Generał Artur Hulej zwolnił majora w trybie nagłym, mówiąc: „Zbyszek, szykują się aresztowania oficerów AK, zwalniam cię z dniem dzisiejszym. Idź do cywila i chowaj się jak umiesz.”
Rodzice „ukryli się” w Szczecinie, gdzie bezpieka wytropiła majora po kilku miesiącach. (Wiedzieli bardzo dużo, ale nie wszystko, więc skończyło się na nękaniu aż do roku 1955.)
Rodzice okazjonalnie mieli pośredni kontakt z Salaburskimi, którzy mieszkali w Warszawie. Ja w październiku 1957 rozpocząłem studia na Wydziale Filozofii i Socjologii UW i zamieszkałem w akademiku na Kickiego. Debiutowałem w poznańskiej prasie jeszcze przed maturą, zaś wybór socjologii związany był z osobliwą koncepcją, iż jest to dziedzina ucząca metody oglądania społeczeństwa, co pisarzowi powinno się przydać. Jeszcze przed studiami, ale już po zdanym egzaminie wstępnym, czytałem z zapałem Ludwika Krzywickiego, a ojciec przed wyjazdem wręczył mi kartkę z numerem telefonu do Salaburskich, mówiąc, że Krystyna porzuciła teatr dla pisania i jest teraz modną pisarką. Schowałem karteczkę pod okładkę książki Wacława Nałkowskiego (zbiór jego mistrzowskich felietonów), którą chyba po raz czwarty zamierzałem czytać w drodze do wielkiego świata.
Zamieszkałem w akademiku, w pokoju z trzema innymi studentami, a moja skromna biblioteka, składająca się z kilku książek, z którymi nie zamierzałem się rozstawać, znajdowała się w walizce pod moim łóżkiem.
Przez pół roku byłem wzorowym studentem. Od świtu pędziłem na Krakowskie Przedmieście, spędzając dzień już to na wykładach, już to w bibliotece. W pokoju w akademiku ja jeden byłem niepalący. Wcześniej uprawiałem różne sporty: bieganie, kajakarstwo, strzelanie, no i królową sportów – szermierkę, w której odnosiłem pewne sukcesy. Nasz pokój na Kickiego był zawsze gęsty od dymu. Jedyną radą było zastosowanie się do rzymskiej maksymy — jeśli wlazłeś między wrony, to kracz jak i one. Zacząłem palić.
Po pół roku, w styczniu lub na początku lutego, sięgnąłem przed spaniem po Nałkowskiego. Na mój koc wypadła karteczka z numerem telefonu. Następnego dnia po wykładach zadzwoniłem. Odezwał się kobiecy głos. Powiedziałem, że ojciec dał mi państwa numer telefonu, i zapytałem, czy mógłbym odwiedzić.
– To wsiadaj w tramwaj i przyjeżdżaj — odpowiedziała pani Krystyna, podając mi adres i wskazówki, jak mam dojechać, startując spod uniwerku.
Krystyna miała wówczas trzydzieści cztery lata, wyglądała na dwadzieścia cztery, była olśniewająco piękna; mnie do osiemnastki brakowało kilku miesięcy. Otworzyła mi drzwi i krzyknęła: „Ależ ty jesteś podobny do Zbyszka.” Odpowiedziałem, że wszyscy mi to ciągle mówią, bo faktycznie byłem jego kopią, a dziś bym powiedział, że jestem jego genetycznym klonem.
Jeszcze w korytarzu powiedziała mi, że mam mówić do niej po imieniu, dodając, że bruderszafta wypijemy później.
Przedstawiła mnie siedmioletniemu synkowi, zapytała, czy jadłem obiad. Mruknąłem, że tak, bo zjadłem w barze mlecznym jakieś naleśniki. Krystyna zignorowała moje zapewnienie i popchnęła mnie do kuchni. Ciepłe domowe jedzenie było smaczne, ale nie pytajcie, co to było, bo mam kiepską pamięć.
Przy kuchennym stole zaczął się egzamin z mojego dotychczasowego istnienia. Moje studia interesowały ją najmniej, rozmawialiśmy o książkach. Opowiedziałem jej o mojej pierwszej i jak dotąd jedynej kradzieży. Rok wcześniej byłem na praktyce w księgarni i pewnego razu miałem pomagać przy załadowaniu i rozładowaniu książek przeznaczonych na makulaturę. Jechałem ciężarówką pełną książek przeznaczonych na przemiał i patrzyłem, co też oni chcą zniszczyć. (Mieliśmy kategoryczny zakaz zabierania czegokolwiek z tego transportu.) Najpierw skusił mnie Karel Čapek, znałem nazwisko i Meteor zniknął jak meteor, zanim zacząłem mieć cień wyrzutów sumienia. Wacław Nałkowski skojarzył mi się z Zofią, przeczytałem kilka linijek wstępu i buch za pazuchę. Czym mnie skusił Howard Fast? Tajemnicza sprawa, do dziś się zastanawiam. Nie znałem nazwiska pisarza, Bitwa pod Valley Forge też mi się z niczym nie kojarzyła. Jakiś instynkt mówił mi, że należy to ukraść, więc ukradłem.
Zjedliśmy, na herbatę przeszliśmy do pokoju, gdzie zdumiał mnie drewniany dywan. Na jasnym drewnie namalowany był dywan w niezwykle barwne, nieregularne wzory. Krystyna roześmiała się. Powiedziała: „Mój mąż jest taszystą, miał tu pracownię, podłoga była zachlapana farbą, więc zamiast męczyć się i ścierać, zmienił to w dywan.” (Dziś pospiesznie wyjąłbym z kieszeni telefon i sprawdziłbym słowo „taszyzm”, wtedy wstydziłem się pytać, co ono znaczy.) Krystyna przyniosła herbatę, wzięła z półki swoją najnowszą książkę i napisała mi dedykację. Czy to była Twarz Pana Boga, czy może Twarz Pana Boga pisała już później? Google nie umie mi dziś pomóc. Jacek, jej syn, bawił się z innymi dziećmi przed domem i Krystyna co jakiś czas zerkała przez okno, nam czas znikał nie wiadomo gdzie. Gadaliśmy o książkach, a ja, księgarz, wszystkie nowości miałem w małym palcu, więc przynajmniej w nowinkach byłem równorzędnym partnerem.
Jacek wrócił, przez chwilę siedział z nami, rozmawiałem z nim, a mnie przez całe życie łatwiej rozmawiać z dziećmi niż z dorosłymi. Krystyna powiedziała, że Jacek uwielbia Stworzenia świata Effela — jak pierwszy raz oglądał tę książkę, stwierdził, że z tym Panem Bogiem to żart. Potem co jakiś czas wyciągał Effela z półki i oglądał, aż wreszcie zabrał go na stałe do swojego pokoju.
Po kolacji Krystyna powiedziała, żebym jeszcze został, bo dobrze się rozmawia. Zaproponowała, żebym chwilę poczytał, podczas gdy ona ułoży Jacka do snu. Zabrało to sporo czasu, bo Krystyna aż do choroby była troskliwą i czułą matką.
Wyciągnąłem z półki paryskie wydanie Pornografii Gombrowicza, o której marzyłem, żeby ją dostać w swoje łapy. Nie mam zielonego pojęcia, jak długo jej nie było. Kiedy wróciła, roześmiała się, widząc okładkę odkładanej książki.
– Pornografia się młodemu poecie spodobała, no, no. Poczytaj jeszcze pięć minut, zrobię herbatę.
Wróciła z tacą, butelką jakiegoś krajowego winiaku, dwoma kieliszkami, herbatą i jakąś zakąską.
– No to teraz ten zaległy bruderszaft.
Wypiliśmy i zaśpiewała:
Pachnie kwiat i nie wie
jaka jego woń,
Śpiewa ptak na drzewie,
Nie wie, ile pieśni w śpiewie.
Ten jej pierwszy śpiew — dla mnie i tylko dla mnie — mam do dzisiaj w uszach. Krystyna grała często w wodewilach i miała w głowie dosłownie setki piosenek i wierszy.
Kolejności tego przedstawienia dla jednego kompletnie zauroczonego widza oczywiście nie pamiętam. Plączą się po głowie jakieś strzępy. Oczywiście był Hymn żebraków, który przy różnych okazjach wykonywała przy mnie jeszcze wiele razy.
Do nas, do nas, na żebraczy sejm
Włóczykije i opryszki, hej!
Rzućcie torby w kącie
Bracia urwipołcie,
A ty, wiedźmo, wino lej!
Wy niebieskie ptaszki,
Bracia złodziejaszki,
Cała księżycowa brać.
Pędziwiatry, franty,
Brukowe amanty,
Nuże, nędzna wasza mać!
Po kilku piosenkach przerwała śpiew i przeszła do recytacji wierszy Françoisa Villona, dorzucając dla smaku kąski tego samego w oryginale.
W butelce ubywało alkoholu. Zmieniał się repertuar. Chwilami wracaliśmy do rozmowy o poezji.
Dwie ostatnie piosenki pamiętam jak przez mgłę.
Powstańcie, panowie rycerze,
kto serce moje zabierze,
kto w dłoni poniesie je swej,
więc lutni dobyli ci trzej
Ajajaj
Ten pierwszy chwalił wytchnienie,
zmęczonych ramion omdlenie,
a drugi pochwalił bój,
mitręgę żołnierską i znój
Ajajaj
A trzeci? Trzeci był oczywiście o miłości, ale słów dziś nie pamiętam – kompletna skleroza.
Na koniec poleciała piosenka, którą lubiła się popisywać:
Wielka dama droczy się,
kiedy ją zdobyć chcesz,
żąda, zanim zgodzi się,
przysiąg twych, zaklęć, twych łez.
Wielka dama droczy się,
ze mną dzieje się to prościej,
lubisz mnie, kupisz mnie,
kupisz po prostu jak kwiat...
Zapadła cisza, podniosłem się z krzesła. Krystyna powiedziała, żebym został na noc, bo jazda teraz na drugi koniec Warszawy to kompletny bezsens. Nie czekając na odpowiedź, otworzyła okno, żeby wywietrzyć dym papierosów, wyciągnęła z szafy pościel. Sofa była troszkę za krótka, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Jej łóżko było po drugiej stronie pokoju. Po kolei umyliśmy się. Szlafrok zdjęła już przy zgaszonym świetle.
Leżałem w ciemnościach z otwartymi oczyma i rozkoszowałem się tym recitalem. Nie umiem powiedzieć, ile czasu upłynęło, zanim usłyszałem ledwie słyszalny szept.
– Śpisz?
Odpowiedziałem równie cicho, że nie.
– To chodź do mnie.
I to była moja inicjacja seksualna.
Jak się okazało, Krystyna rozstała się ze Zdzisławem kilka miesięcy wcześniej. Zdradzał ją notorycznie i po ostatniej historii wyrzuciła go z domu. Początkowo odwiedzałem ją raz w tygodniu, potem częstotliwość rosła, w końcu zarządziła, żebym zabrał z Kickiego moją walizkę.
Jak łatwo się domyślić, gorliwy student stał się znacznie mniej gorliwym studentem. Moje studia ratowało tylko to, że Krystyna pracowała w Polskim Radiu, więc w tym samym wymiarze czasu próbowałem uporać się z programem pierwszego roku studiów. Wszystkie egzaminy zaliczyłem, z wyjątkiem statystyki, którą miałem poprawić na jesieni.
Jedną z moich fatalnych wad była łatwość uczenia się. Przez szkołę przeszedłem, uprawiając sporty, czytając masę książek, które nie miały nic wspólnego ze szkołą. Murowane piątki miałem zawsze z polskiego, historii i geografii, reszta – różnie. Tradycja rodzinna. Ojciec miał jedno ze swoich świadectw wzięte w klamrę i napis „niedostateczny”. Nie wiem, która to była klasa, ale winna była również miłość, chociaż w jego przypadku to była miłość do koni. (Był antytalentem, jeśli idzie o rysunek, ale konie umiał rysować zupełnie dobrze. Stajnia była jego domem, a jego opowieści o koniach, na których jeździł na zawodach i z którymi się przyjaźnił, były zawsze obecne. Z każdego tematu potrafił przejść do koni. Konie jego, konie Kościuszki, konie rycerzy, koń Kaliguli. Podczas wojny matka z trudem zdobyła mięso i kiedy w połowie obiadu przyznała się, że to końskie mięso, mój kochany ojciec zwymiotował).
Latem pojechaliśmy z Krystyną do Jastarni, po powrocie była długa seria imprez w literackim i aktorskim światku Warszawy. Czasem zaglądałem do podręcznika i odkładałem solidną naukę na ostatnią chwilę, i – jak się łatwo domyślić – poprawkę oblałem.
Człowiecza skłonność do racjonalizacji podpowiadała mi, że do pisania studia nie są mi wcale potrzebne. Bardziej dokuczała mi pozycja utrzymanka i postanowiłem, że muszę poszukać sobie jakiejś pracy. Złapałem pracę wychowawcy w świetlicy dla małoletnich przestępców, którzy po wyrokach za kradzieże mieli nakaz sądowy spędzania czasu między szkołą a snem w naszej świetlicy. Chłopcy w wieku 12–16 lat. Po kilku dniach moja genialna szefowa wezwała mnie na rozmowę:
– Słuchaj, młody człowieku, ja wszystko widzę. Popełniasz błąd. Musisz się nauczyć pewnego dystansu. Dajesz im za dużo uczuć, czyli tego, czego najbardziej potrzebują. Oni wieszają się na nadziei, straszliwie pragną prawdziwego zaufania, ludzkiego ciepła. Ty im to dajesz. I tu jest pewien problem. Pójdziesz dalej, zostawisz ich, zostawisz w nich poczucie bólu i zdrady.
Próbowałem zrozumieć, co ona mi mówi, ale odmawiałem wykonania polecenia służbowego. Po pierwszej wypłacie kupiłem kilka butelek lemoniady, mnóstwo słodyczy i mówię: „Chłopaki, dostałem pierwszą wypłatę za pracę na etacie. Świętujemy”.
Siedzieliśmy, gadaliśmy, fajnie było.
Po tygodniu najstarszy chłopak w mojej grupie mówi: „Panie wychowawco, rewanż”. W pobliskim sklepie zniknęło sporo towaru, który teraz znajdował się w naszej świetlicy na stole.
Nie ma tu miejsca na opis geniuszu, który musiałem zmobilizować, żeby ich przekonać, że towar musi wrócić do sklepu. Towar zwróciłem ja. Kierownik sklepu żądał wezwania milicji, ja upokarzałem się w błaganiach, żeby tego nie robił. Uległ w końcu, kiedy spora część mojej pierwszej wypłaty poszła na wzmocnienie argumentów werbalnych.
W świetlicy pracowałem rok. Może troszkę więcej, potem dostałem pracę w Zarządzie Głównym Związku Zawodowego Metalowców.
Krystyna coraz częściej powtarzała, że tylko ostatnia miłość kobiety może zaspokoić pierwszą miłość mężczyzny. Zaspokajała ją pięknie, łącząc występy, rozmowy o sztuce i niezmiernie wyrafinowane obcowanie w nagości. Wódka, kobieta i śpiew. Co ja wam powiem – pierwsze sześć lat to była nieustająca orgia miłości. Piliśmy zdecydowanie zbyt dużo, alkohol – ze względu na pracę – był limitowany do dwóch dni w tygodniu, bo próbowaliśmy jednak zachować trzeźwość w godzinach pracy.
Pewnego dnia trolejbus, którym jechała Krystyna, miał wypadek. Krystyna uderzyła głową w jakiś twardy przedmiot i wylądowała w szpitalu z uszkodzoną czaszką. Ból tak potworny, że podawano jej morfinę. Podczas wojny z jakiegoś powodu miała trepanację czaszki i też dostawała morfinę. Tym razem uzależniła się natychmiast. Rozstaliśmy się w styczniu 1967 roku.
Moje dwie żony były kobietami z dwóch światów. Śpiew nie zniknął, zmienił się repertuar. Małgorzata nie śpiewała, łączyło nas strasznie dużo, łącznie z dramatycznym brakiem muzycznego słuchu, więc o śpiewaniu solo nie było mowy, a w śpiewach chóralnych staraliśmy się nie śpiewać zbyt głośno, żeby nie krzywdzić ludzi.
Rosyjskie piosenki dominowały nad repertuarem w języku ojczystym, a te po polsku były zazwyczaj mniej udane poetycko i były produkcji własnej. Nie pamiętam już, czy to był Jacek, Natek, czy ja, ale nadal pamiętam naszą odę do Stalina:
Niech żyje nam Towarzysz Stalin,
co usta słodsze ma od malin,
co ma łabędzią piękną szyję,
towarzysz Stalin niech nam żyje.
Sądząc po stylu, to był Jacek, a może jego młodszy brat Michał Tarkowski, który studiował architekturę, a potem wciągnęli go do Salonu Niezależnych i ostatecznie nigdy architektem nie został.
Czegoż w tym nowym repertuarze nie było. Piosenka o napaści na Czechosłowację z udziałem wojska polskiego, o Gagarinie, który w tej piosence miał brata bliźniaka, o psie Łajce:
Nie ma już Łajki,
zabili ją Sowieci
i teraz psie ścierwo
w kosmosie sobie leci.
O satelita, o satelita,
Satelita i Nikita pies.
(Suczka Łajka była pierwszym ssakiem wysłanym w kosmos, a ponieważ satelity nie udało się sprowadzić ponownie na Ziemię, więc została zdalnie uśpiona. To chyba był sam początek pracy zdalnej.)
W innej piosence (chyba znowu Jacka) pojawiło się marzenie, żeby pójść z armią NATO na Moskwę i zobaczyć Plac Czerwony rozwalony, ale tak się dziwnie składa, że mamy inny cel – „ruskim tankiem się przejadę, na paradę, kiedyś po Champs-Élysées”.
Jak powiedziałem, dominowały piosenki rosyjskie.
Krystyna też miała w swoim repertuarze kilka rosyjskich piosenek w polskim przekładzie. Pamięć zawodzi, żadne sztuczki ze sztuczną inteligentką nie pomagają. Nie umiem dojść do nazwiska tego poety. Był rosyjski poeta z lat 20–30, miał podstawioną albo zwerbowaną kochankę z NKWD (a może jeszcze z Czeka). Ona popełniła samobójstwo, śpiewał (albo on sam, albo ktoś o nim w pierwszej osobie). Pamiętam tylko fragment piosenki śpiewanej tylko dla mnie:
Tyś aniołem tutaj była mi,
ty aniołem będziesz tam,
dobry Bóg wybaczy wszystko ci
i do raju weźmie bram.
W moim nowym świecie repertuar był inny – Galicz, Wysocki, sporo piosenek błatnych.
Siedząc na schodkach werandy, czasem bezwiednie zaczynam śpiewać:
Я знаю, жена, ты не ждёшь,
Ты писем моих не читаешь,
Ты встретить меня не придёшь,
За стыд, за позор расплатишь,
Ты встретить меня не придёшь,
За стыд, за позор расплатишь.
Przy refrenie wybucham płaczem, krzyczę:
Ёб твою мать, я живу как Бобик.
A potem, już zupełnie spokojny, jak puls nieboszczyka, mówię: przestań się mazgaić, pisz, kurwa, nie rycz, jeszcze pożyjesz.
Czasem uciekam, przeskakuję do współczesności, do chwil, kiedy uczyłem małą, przerażoną ukraińską dziewczynkę polskiego i kiedy zacinała się, śpiewałem jej z kpiną:
Ещё раз, ещё раз, ещё много, много раз.
Nauczyła się Karolinka na sam początek tego:
Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi.
Szliśmy przez sad, a Karolinka z dumą i rozbawieniem powtarzała to zdanie, a ser to był syr, zaś pierogi to były pirogi.
Taka była piękna w tej swojej dumie.
Moje synapsy wariują. Mieliśmy w technikum nauczyciela fizyki i chemii – choleryka. Uwziął się na mnie, bo wiedział, że potrafię więcej i tylko lekceważę jego i jego przedmiot. Na jego lekcjach najchętniej bawiłem się włosami dziewczyny, która siedziała w ławce przede mną – ona nie miała nic przeciwko. A on zauważał moje zainteresowanie innymi zjawiskami niż te, o których mówił. Jako skrajny choleryk był chwilami niesamowicie zabawny. „Molekuły się kopią, zderzają, odpychają, czasem się przyciągają… Koraszewski, idź do diabła, wróć z rodzicami”.
Co ja mu wtedy zrobiłem? Nie pamiętam – pełne zaciemnienie umysłu. Zaciemnienie umysłu to określenie Małgorzaty – znane zjawisko nagłego zablokowania pamięci czegoś, co doskonale znamy, które po chwili mija i powraca jasność. Zaciemnienie umysłu jest koszmarem, kiedy wykładasz. (Krystyna mi mówiła, że przytrafia się czasem aktorom na scenie. Oczywiście nie używała Małgorzaty określenia, bo ono zostało stworzone później.)
Kiedyś leżymy sobie z Małgorzatą w łóżku, światło już zgaszone i słyszę, zduszony, pełen gniewu głos mojej ukochanej:
– Andrzej, jak Miłoszowi na imię?
– Spróbuj Kazik.
Sytuacja natychmiast staje się konfliktowa, w jej głosie słychać chęć mordu.
– Przestań błaznować.
– O.K. Wojciech.
– Andrzej!
Czerwona kreska pojawiła się na suficie. Sufler był teraz niezbędny.
W naszym mieszkaniu na Pięknej były nie tylko śpiewy, czasem odbywały się poważne pseudonaukowe dyskusje, jako że większość z nas była przedstawicielami pseudonauki.
Pamiętam, kiedyś siedzieliśmy w kuchni, bo w pokoju spała Joanna — nie pamiętam z kim siedzieliśmy, ale było kilka osób najściowych. Dyskutowaliśmy o zjawiskach psychosomatycznych. W pewnej chwili młoda badaczka z Zakładu Socjologii Polskiej Akademii Nauk, a prywatnie moja żona, powiedziała, że zna tylko jeden namacalny objaw psychosomatyczny — a jest nim wzwód męskiego penisa.
Jak sobie przypominam te sceny, moje cholerne synapsy podrzucają mi (znów po rosyjsku) wiersz Jesienina, w którym pisał, że chciałby księżyc przez okno obsikać. Wyskoczył w starym łbie Jesienin i od razu poszło dalej — znów, siedząc na schodkach werandy, mówię do krzaka bzu wiersz, który znałem jeszcze przed maturą, a którym popisywałem się przed Krystyną, która nie znała rosyjskiego:
Ты жива еще, моя старушка?
Жив и я. Привет тебе, привет!
Пусть струится над твоей избушкой
Тот вечерний несказанный свет.
Пишут мне, что ты, тая тревогу,
Загрустила шибко обо мне,
Что ты часто ходишь на дорогу
В старомодном ветхом шушуне.
И тебе в вечернем синем мраке
Часто видится одно и то ж:
Будто кто-то мне в кабацкой драке
Саданул под сердце финский нож.
Ничего, родная! Успокойся.
Это только тягостная бредь.
Не такой уж горький я пропойца,
Чтоб, тебя не видя, умереть.
Я по-прежнему такой же нежный
И мечтаю только лишь о том,
Чтоб скорее от тоски мятежной
Воротиться в низенький наш дом.
Я вернусь, когда раскинет ветви
По-весеннему наш белый сад.
Только ты меня уж на рассвете
Не буди, как восемь лет назад.
Не буди того, что отмечталось,
Не волнуй того, что не сбылось,
Слишком раннюю утрату и усталость
Испытать мне в жизни привелось.
И молиться не учи меня. Не надо.
К старому возврата больше нет.
Ты одна мне помощь и отрада,
Ты одна мне несказанный свет.
Так забудь же про свою тревогу,
Не грусти так шибко обо мне,
Не ходи так часто на дорогу
В старомодном ветхом шушуне.
Jak opisać obłęd? Coś się popierdoliło w tym moim mózgu.
Maria, trzecia Maria, bo w moim życiu były trzy ważne Marie — Maria Koraszewska, z domu Szerauc, matka mojego ojca, która uczyła mnie rozmów z roślinami; Maria Koraszewska, z domu Jasińska, żona mojego ojca, a prywatnie moja matka, która w wytwornym futrze i kapeluszu gwizdała na mnie na palcach, kiedy na ulicy zagapiłem się na coś i zostałem zbyt daleko z tyłu; i ta trzecia — Maria Baranowska, moja polonistka, która mówiła, że pisarz musi mieć trzech bogów: oczy, które widzą, odwagę używania słów i uczciwość wobec samego siebie, bo ciągle czyha na niego szatan, który podszeptuje kłamstwo.
Tyle razy mówiłem, że Małgorzata była chłodną, zawsze rzeczową istotą. Gówno prawda — kiedy poczuła do kogoś sympatię, potrafiła z nagła obcemu człowiekowi powiedzieć coś sprośnego.
Pamiętam, jak na polecenie Kuśmierka, już po obaleniu komuny, odwiedziliśmy prezesa spółdzielni rolniczej, który chciał komuszą spółdzielnię przerobić na prawdziwą spółdzielnię rolniczą. Zabronił zakładania „Solidarności”, tłumacząc, że członkowie spółdzielni są jej właścicielami, że związek zawodowy to partner do negocjacji z właścicielem, więc w spółdzielni nie ma miejsca na związek zawodowy.
Pokazywał z dumą swoje przedszkole, wsadził nas w samochód, żeby pokazać inną spółdzielnię, którą odkupił. Ledwie znaleźliśmy się na szosie, a Małgorzata zaczyna recytować:
Стоит статуя, одного хуя, рука поднята, в руке граната…
Małgorzata uwielbiała opowieść o Waśce. Generał Armii Czerwonej uwziął się na Waśkę, dokuczał mu codziennie. Wojna, front, żołnierze giną jak muchy. Waśka prosi kolegów, żeby po śmierci odcięli mu członka i pochowali osobno.
– Waśka, dlaczego? – No bo rano będzie apel, generał zobaczy, że mnie nie ma i zapyta: „A Waśka kuda?”
Powiecie: „Васька погиб.” Генерал скажет: „Так и хуй с ним.” А вы скажете: „Нет, товарищ генерал, отдельно.”
Przez kilka lat po upadku komuny łączyła mnie przyjaźń z Józefem Kuśmierkiem — niezwykłym „latającym reporterem”, chłopskim synem, ochlapusem, który klął jak nikt, prywatnie i publicznie.
W starym łbie jak diabeł z pudełka wyskakuje cytat z małej książki Kuśmierka Cela nr. 3:
„Cała zamatocha sierpniowa udowodniła, że to my chcemy centralizmu, że my kochamy centralizm. […] Toteż gdy mnie pytają, czy jest jakieś wyjście, odpowiadam: wyjścia nie ma. Bo my zawsze chcieliśmy nie tego, czego trzeba było chcieć.”
Odejdź, Józek, bo się rozpiszę.
W siódmej klasie szkoły podstawowej siedziałem w jednej ławce z przyjacielem. Miał na imię Krzysiek, był synem przedwojennego robotnika z Cegielskiego (Boże, jak ten robotnik nienawidził komunizmu). Krzysiek trenował boks, ja szermierkę. Krzysiek był zapalonym szachistą i nigdy nie wygrałem z nim ani jednej partii. Czasem zakładaliśmy rękawice i boksowaliśmy się na łące za jego blokiem. Miał piekielny lewy sierpowy i bywało, że lądowałem na trawie. Nie za często, bo ja miałem szybkie i dobre uniki.
Czasem gadaliśmy o życiu, a Krzyśkowi zdarzało się powiedzieć:
– Kurwa, Andrzej, ty pierdolisz jak z książki.
I tyle na dziś. Tack för att ni finns — i że mogę wam to wszystko powiedzieć.
Errata
12 lipca O godzinie 11 z minutami kończę dzień i zamykam sklep. Muszę odpocząć. Sprawdzam kuchnię — woda dla kotów jest. Szaron prosi, żeby go wypuścić. Świetnie, nie będzie po mnie łaził w nocy. Otwieram okno i kot wyskakuje. Kładę się, zasypiam. O pierwszej z minutami zrywam się przerażony, że przespałem trzy doby. Zjadam kawałek chleba, popijam mlekiem, papieros i siadam do komputera, zapisuję, co chciałem zapisać (wczorajsza długa rozmowa z arystokratą świata budowlańców), sprawdzam pocztę. Jest list od Ryśka. Otwieram. Jedno czytanie szybkie drugie bardzo wolne. No, to mam robotę na rano. Trzeba jednak spróbować się przespać. Wracam do łóżka. Zamykam oczy. Na ekranie pod powiekami — tekst listu Ryśka. Zaczynam korektę. Najpierw trzeba nanieść diakrytyki, chyba trzeba to skrócić, zaznaczam ewentualne skróty, ostateczna decyzja w kolejnym czytaniu…
Zrywam się rano, idę się wysikać. U starszych mężczyzn to często czynność na siedząco i okazja do różnych przemyśleń. Siedzę tedy na sedesie i myślę, że przynajmniej te cholerne diakrytyki mam już naniesione. Teraz normalna edycja tekstu. Zjadam kawałek chleba, popijam mlekiem, idę zapalić i pędem do komputera. Otwieram pliki — list Ryśka jest w Wordzie, ale żadne znaki diakrytyczne nie są naniesione. Всё с самого начала.No to teraz zabawa na godzinę lub dłużej. List Ryśka mam po korekcie:
Do: Andrzej Koraszewski
13 lipca 2025 godzina (w Paryżu i u mnie) 2:03
Commentariolus
....czyli Komentarzyk. (tytuł zapożyczony u Mikołaja Kopernika, to było jego pierwsze dzieło w którym wyłuszczył nowe zasady astronomii heliocentrycznej, krążyło w odpisach, a dziś zachowało się zaledwie kilka egzemplarzy).
Mój dotyczy Twego wpisu zaczynającego się od uwagi o "Marchołcie grubym a sprośnym" i zawierającego kolejną porcję wspomnień erotycznych i nie tylko..
A dokładniej, mam na myśli fragmenty po rosyjsku - włączając w to także te pisane polskimi literami. Zanim jednak przejdę ad medias res, nie mogę się powstrzymać od przypomnienia fragmentu "Cichych i Gęgaczy" Szpotańskiego poświęconego zacnemu Profesorowi Kotarbińskiemu, którego nazwisko też pojawia się we wstępie do Twojego wpisu, zaraz po Marchołcie. Gdy kukiełka Kotarbińskiego ukazuje się w "Operze za Trzy Lata", jego pierwsze słowa brzmią:
"Wesolutkie są me smutki,
Bo rozumek mam już krótki...".
po czym Profesor oświeca nas takim oto wywodem o logice:
"Kopnął Piotra Jan, atoli
Jan zawołał: - Dupa boli!;
Mówiąc tak popełnił błąd,
a ten błąd się bierze stąd,
ze ból dupy to onomatoid,
jak każde zdarzenie lub stan;
mniemając że dupa go boli,
ogromnie pomylił się Jan, ", i coś tam dalej, czego już nie pamiętam.
Jak się pewnie domyślasz, moja opinia o Profesorze Kotarbińskim nie odbiega znacznie od opinii Szpotańskiego. Próbowałem czytać "Traktat o dobrej Robocie", jak też i owe "Wesołe Smutki", i doszedłem do wniosku, że zadowolenie się przeczytaniem samych tytułów owych dzieł zupełnie wystarczy, gdyż zawierają praktycznie całą użyteczną informację.
A teraz - o rosyjskich fragmentach.
1)Wzmianka o Gagarinie przypomniała mi popularny ironiczny wierszyk krążący w samizdacie zaraz po locie w Kosmos:
"Мы гордимся что Гагарин
не еврей и не татарин,
не казах и не узбек,
а наш советский человек!"
2) "За стыд, за позор расплатишь" - taka forma czasownika "расплатиться" jest w jezyku rosyjskim niemozliwa. Podobnie jak w po polsku nie można powiedzieć "ja za nim wstawię" albo "ja do niej uśmiechnę". Musi być zawsze "ja się za nim wstawię", albo "ja się do niej uśmiechnę". Po rosyjsku w tym miejscu może być "За стыд, за позор ты заплатишь" - dodatkowo i metrum będzie lepiej zachowane.
3) Wiersz Jesienina - do matki - bezbłędnie skopiowany.
4) Fragment "Стоит статуя, одного хуя, рука поднята, в руке граната" jest niezrozumiały - bo co ma znaczyć "одного хуя" w tym kontekście? Jest to wyjątek ze znanej anegdoty rosyjskiej - oto jej pełny tekst:
Spotykają się dwaj koledzy szkolni, dawno się nie widzieli, od matury chyba.
Oczywiście wypytują się nawzajem o dalszych losach - okazuje się że jeden jest
inżynierem, a drugi poetą. - To ty możesz napisać do rymu cokolwiek przyjdzie
ci do głowy - pyta niedowierzająco inżynier. - Tak, ja jestem zawodowym poetą, wiec
to jest dla mnie chlebem powszednim. - No to powiedz coś do rymu - prosi pierwszy -
- Nie ma problemu, proszę bardzo, rym na początek:
"Стоит статуя
с огромным хуем..."
- No tak, rym jest, ale chciałoby się usłyszeć coś znaczącego, coś patriotycznego, na przykład..
- Nie ma problemu, oto wersja patriotyczna:
"Стоит статуя
с огромным хуем,
рука поднята,
в руке граната"
- No tak, zgoda, ale czy tego chuja nie można by było czymś innym zastąpić?
- Nie ma sprawy. proszę, oto wersja uwzględniająca twoje życzenie:
"Стоит статуя,
рука поднята,
а вместо хуя
висит граната"
- Ty mnie chyba nie zrozumiałeś dokładnie. Ja miałem na myśli wersję żeby
tam było w ogóle bez chuja!
- No to trzeba było od początku powiedzieć! Proszę, oto nowa wersja:
"Стоит статуя
совсем без хуя,
рука поднята,
в руке граната".
(Koniec dowcipu)
**************************************************************************
5) W następnym dowcipie (o generale) pytanie "A Waska kuda" tez po rosyjsku
nie brzmi. Mówi się albo "A Was'ka gdie?", albo "A Was'ka kuda propal?"
Tyle na dziś (znów nie mogę zasnąć, spałem dwie godziny po południu, przeklęty, jak poniższy:
jetlag!). Wybacz, proszę, tę moją starczą pedanteri ę tak naprawdę piszę to dla
przyjemności pofolgowania sobie tak jak to robią młodzi chłopcy wypisując brzydkie
słowa na płotach, w ubikacjach czy w windzie. Gdy nikt nie patrzy, i gdzie można
obejść uciążliwe zakazy i nakazy.
***
List Ryśka cofa mnie do cudownej nocy w Moskwie. W pewnym momencie jhakaś dziewczyna złośliwie pyta, czy myśłę, że dobrze znam rosyjski?
Musiałem zrobić jakiś paskudny błąd językowy. Zażenowany i zagniewany warknąłem: Нет, девушка, я так не думаю.