Mały problem z kontynuacją „Listów”


Andrzej Koraszewski 2025-07-10

To zdjęcie zrobił kilkanaście lat temu Jerry Coyne. Byliśmy w dobrzyńskim porcie, Jerry coś oglądał czy robił jakieś zdjęcia, a my poszliśmy do przodu gadając o swoich sprawach. Jerry zrobił nam zdjęcie, obiecał, że nikomu nie pokaże, a ja je zamieściłem w informacji o autorach założonych w tym okresie \
To zdjęcie zrobił kilkanaście lat temu Jerry Coyne. Byliśmy w dobrzyńskim porcie, Jerry coś oglądał czy robił jakieś zdjęcia, a my poszliśmy do przodu gadając o swoich sprawach. Jerry zrobił nam zdjęcie, obiecał, że nikomu nie pokaże, a ja je zamieściłem w informacji o autorach założonych w tym okresie "Listów".

Muszę się z Wami naradzić, Drodzy Czytelnicy. Tak, wiem, ta formuła „drodzy czytelnicy” jest okropnie staroświecka, ale ja mam 85 lat i jestem staroświecki. Jest gorzej — mam teraz obsesję nagości, potrzebuję bliskości. Ludziom, których lubię, zakazuję mówić do mnie „pan” (potrzebuję również dystansu od tych, którzy mnie drażnią). Moja obsesja nagości psychicznej przechodzi chwilami w potrzebę fizyczną — dotyku nagiej skóry, przenikania ludzkiego ciepła, nagości psychicznej i fizycznej, totalnej bliskości. Jestem ekshibicjonistą — opowiadam o sprawach najbardziej intymnych, bez cienia wstydu. Wczoraj niespodziewanie opowiedziałem młodej kobiecie o mojej inicjacji seksualnej. Opowieść była barwna, słuchaczka słuchała z zainteresowaniem historii o mnie, siedemnastoletnim.

Ad rem. Małgorzata umarła. Dom nie jest już mój, sad nie jest już nasz. „Listy z naszego sadu” mają nieadekwatny tytuł. Co robić? Wnuczka mówi: zostawić jak jest, niczego nie zmieniać. Mam cudowną wnuczkę, która nie jest biologiczną wnuczką, ale jest prawdziwą wnuczką — i tyle. Właśnie przekazałem jej ten dom i sad, czyli nadal będę tu mieszkał — ja na dole, Paulina z mężem Mariuszem i moją prawnuczką Julką na górze. (Julka właśnie zaczyna wyczyniać najdziksze swawole).


Paulinka prosi, żebym dożywał długo. Ma prawny obowiązek opiekowania się mną i próbuje go wypełniać, a ja ją czasem wypędzam.


Fakt, że ten dom, w którym spędziliśmy z Małgorzatą 27 lat, który kochaliśmy i który nadal kocham, nie jest już mój, jest dla mnie ogromną ulgą. Paulina jest obrotna i mądra, załatwiła sprawę szybko i sprawnie. Akt notarialny leży na skrzyni i nie chowam go do dokumentów, bo nadal upewniam się, że jest, że to prawda. Znaleźliśmy tu z Małgorzatą ostatnią przystań. Z mojej strony to jest podstęp. Prędzej czy później umrę. Nie spieszę się z tym umieraniem, ale mam 85 lat, i jak mówiła głęboko i pięknie wierząca przyjaciółka naszego przyjaciela: „Pan Bóg zbiera z naszej półki”. (A powiedziała to na londyńskim cmentarzu, po kolejnym pogrzebie, zerkając zalotnie na Antka i pytając: „myślisz, że warto wracać do domu?”)


Paulina ma 25 lat — tyle, ile miała Małgorzata, kiedy zaczęliśmy nasze łóżkowe figle. Mieszkają tu od trzech albo czterech lat, a ją samą znam od jej czwartego roku życia. Mam mały problem z jej mężem. Ja jestem, delikatnie mówiąc, przygłuchy — mam dobre aparaty. Małgorzatę słyszałem zawsze, nawet jak nic nie mówiła. Paulinę słyszę i rozumiem doskonale, a głos Mariusza to dla mnie warkot lecącego nisko nad głową helikoptera. Radzimy sobie, ale z trudnościami.


Mariusz zapytał mnie, dlaczego dałem im nasz dom. Zapytał w niewłaściwym momencie, kiedy wyszedłem na papierosa, odrywając się na chwilę od ważnej i pilnej roboty. Prosiłem jak kogo dobrego, żeby odłożył tę rozmowę na wolniejszą chwilę. A on powiedział, że go to dręczy i żebym mu to wyjaśnił, chociażby w kilku słowach. Wyjaśniłem. Powiedziałem, że umrę niedługo, że definicja określenia „niedługo” to bliżej nieokreślona bliskość w czasie. Umrę — nie wiem kiedy, ale niedługo. Chciałbym w tym domu po śmierci mieszkać dalej. Chciałbym, żebyśmy oboje z Małgorzatą mogli mieszkać dalej w domu, który kochamy, który był naszą ostatnią przystanią, więc to przekazanie „za dożywocie” ludziom, których kocham, jest podstępem. Nas nie będzie, a jednak będziemy. Patrząc na kwitnący bez, Paulina pomyśli: „Małgorzata kochała kwitnący bez”.


Mariusz, ilekroć miał jakiś interes, wchodził i szukał Małgorzaty, bo ze mną dogadać się trudno. Julka prawdopodobnie nie będzie mnie pamiętać, ale założę się, że będziecie jej o nas opowiadać — jej i dzieciom, które urodzą się później. Musiałem wracać do komputera, więc zakończyłem tak:
– A teraz wynoś mi się stąd, bo nie mam dla ciebie czasu.


Mariusz, jak się uśmiecha, ma taki zabawny dołek w prawym policzku. Odpowiedział, że teraz wszystko rozumie, bo wcześniej nic mu się nie zgadzało. Ucieszyłem się, że zrozumiał, i powtórzyłem, że ma mi natychmiast zniknąć z oczu, dodając, że Małgorzata to spokojna kobieta, ale ja potrafię straszyć, więc lepiej, żeby uważał i nie kłócił się z moją Paulinką, bo — żywy czy nie — będę mu robił piekło. Roześmiał się i uciekł, udając przerażonego.


„Listy z naszego sadu” będą dalej listami z naszego sadu, chociaż kusi mnie, żeby słowo „naszego” było z dużej litery.


Drodzy Czytelnicy, jeden problem mamy rozwiązany. Ten drugi jest trudniejszy. „Listy” i pisanie „Pamiętnika znalezionego w starym łbie” trochę ze sobą kolidują, nie wytrzymuję tempa, zaczynam odczuwać zmęczenie, muszę to wszystko lepiej zorganizować. Jeszcze nie wiem jak.



Kiedy Anjuli Pandavar napisała piękne wspomnienia o spotkaniu z nami, napisałem do niej:

 

Oh, my dearest, thank you. It all hurts so terribly that I'm glad it's me who feels the pain, and not her. If I believed in any god, I would pray for such a death. I know there were prayers begging for an easy death. I now feel like a lonely sailor on the ocean, falling into short sleep, waking in alarm, checking whether the wind has picked up or if some obstacle has appeared ahead of the yacht. I sleep little, I hide my face from people, I go out to them with a calm face, resigned to fate. Slowly, I continue writing the story of our life woven into the fabric of history.
Love to You and Belinda
Andrzej

Korespondencje z przyjaciółmi to osobny rozdział. To Małgorzata kontaktowała się ze światem zewnętrznym, a teraz zwaliła całą robotę na mnie. Korespondencji przybyło stokrotnie — listy krótkie i rzeczowe z konieczności zrobiły się długie i mniej rzeczowe. Tak więc jest problem do rozwiązania i jeszcze nie wiem, co ja z tym wszystkim zrobię.


P.S.
A jeśli kogoś zaintrygowała wzmianka o mojej inicjacji seksualnej, to zdradzę wam tajemnicę, że opowieść zaczęła się od Teatru imienia Wilama Horzycy w Toruniu i roku 1946. Ciąg dalszy opowieści kiedyś — tu tylko inwokacja, którą poprzedziłem gawędę z młodą kobietą, która kiedyś (jako czternastolatka) wychodząc z naszego domu, zapytała mnie z przerażoną buzią dziecka, któremu nic się nie zgadza:
– Czy pan naprawdę nie wierzy w Boga?


Inwokacja.


Ludwik Stomma urodził się w Krakowie w 1950 roku. Jego rodzice pochodzili z Wilna, więc Ludwik dostawał przyspieszenia bicia serca, kiedy słyszał wileński zaśpiew. Toruń po wojnie był „małym Wilnem” — tu przeniósł się Uniwersytet Wileński i nie tylko. Kiedyś Ludwik kupił na rynku od przekupki torebkę malin. Pyszne świeże maliny, ale tylko pierwsza warstwa — reszta zgniłki. Wraca wściekły do przekupki, a jak ona zaczęła odpowiadać na jego wrzask, przestał słyszeć, co ona mówi, bo słyszał tylko śpiew wileńskiej polszczyzny. Przekupka też się rozczuliła na widok prawdziwego rodaka, który zaczął wypytywać, jak jej się w Toruniu mieszka. A ona mówi, że tęskni do Matki Boskiej Ostrobramskiej. Ludwik pocieszał ją, że tu jest Częstochowska. A ona wyjaśniła:
– To nie to samo. Z Ostrobramską to ja mogła pogadać jak kobita z kobitą, a u Częstochowskiej to ten maluch na ręku siedzi i wszystko podsłuchuje.


Na dworze jasno, nie wieje, drobny deszcz pada. Pora się zdrzemnąć. Śpię nago, nie znoszę piżam ani innych rzeczy tworzących bariery między człowiekiem a człowiekiem.