Pamiętnik znaleziony w starym łbie II
Ciocia Mania szczęśliwie zniknęła z horyzontu, a my w jej mieszkaniu nadrabialiśmy bezsensownie stracone pięć lat obcowania. Tymczasem wokół nas szalała burza. Przełożony Mani, generał Mieczysław Moczar, parł do przejęcia sterów w Partii. Moczar był ministrem MSW i filarem „frakcji partyzantów”, czyli partyjnego betonu. Wykorzystując narzucony przez Moskwę antysyjonizm, nasilił wojnę z partyjnymi „liberałami”. Nas bezpośrednio ta wojna na górze w żaden sposób nie dotykała. Do rodziców mieszkających w Poznaniu nie jeździłem — nazbyt zajęty Małgorzatą i ciągle nową pracą.
Dopiero później dowiedziałem się, że moczarowcy prowadzili akcję pozyskiwania byłych oficerów Armii Krajowej i ojciec dostał niezwykle uprzejme zaproszenie do ZBoWiD. Miły pan roztoczył uroki bycia członkiem, państwowego uznania odznaczeń z czasów wojny i okupacji oraz wynikających z tego tytułu profitów materialnych. Ojciec wysłuchał w milczeniu tych zalotów, pokiwał głową i powiedział: – „Ciekawe.” Znałem to jego „ciekawe”, nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Jak potem relacjonowała moja matka, która obawiała się konsekwencji jego spokojnego wybuchu, zapytał, czy proponują mu stowarzyszenie się z ludźmi, którzy mordowali jego kolegów, którzy nękali go przez lata przesłuchiwaniami, którzy skazali akowców na poniewierkę. „Pięknie panu dziękuję za tak urocze zaproszenie i proszę panu ministrowi przekazać, że może pocałować mnie w dupę.” Nie wątpiłem, że relacja była wierna, bo on właśnie taki był — i to nie był pierwszy raz. Za każdym razem obiecywał matce, że się poprawi, ale to był beznadziejny przypadek.
Atmosfera w kraju była duszna, ale jeszcze nie straszna. Pierwsze ucieczki Żydów z kraju były ledwie zauważalne. Środowisko Małgorzaty patrzyło na mnie trochę podejrzliwie, bo partyjny, ale powoli zaczynali mnie akceptować. Wcześniej nie było mnie widać, bo praca i piekło w domu nie pozostawiały wiele miejsca na udział ani w towarzyskich, ani w publicznych spotkaniach. Teraz przez nasze mieszkanie na Pięknej przewalał się tłum ludzi.
Matka, której musiałem się meldować raz w tygodniu telefonicznie, ogromnie się cieszyła z tej zmiany w moim życiu i kazała sobie opowiadać o Małgorzacie. Opowiadałem niemal wszystko, włącznie z jej dramatyczną krótkowzrocznością od dzieciństwa. Ojciec był wicedyrektorem poznańskiej Fotooptyki. Zadzwonił dzień później i powiedział, że mamy przyjechać na dwa dni do Poznania. Odpowiedziałem, że nie mam szans na żaden urlop.
– Mój optyk musi zbadać jej wzrok.
– Po co, Małgorzata ma dobre okulary, nie ma problemów z czytaniem, w ogóle nie ma z wzrokiem problemów, poza tym, że jak jesteśmy w łóżku i jest bez okularów, to podobno mam trochę zamazaną twarz, ale mówi, że jej to nie przeszkadza.
Kątem oka zauważyłem, że Małgorzata przygląda mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
To był okres, kiedy szkła kontaktowe były nowością. Na Zachodzie to był już solidny przemysł, w demoludach produkcję uruchomili tylko Czesi. Ojciec chciał ruszyć sprzedaż w Fotooptyce. Był w Pradze, potem wysłał dwóch optyków na szkolenie, dostał pierwszy transport tego towaru i powiedział, że Małgorzata ma przyjechać, bo on musi sprawdzić, czy jej to nie ułatwi życia. Powiedziałem, że porozmawiam z nią i zadzwonię później.
Kiedy opowiedziałem całą rozmowę, stwierdziła, że za żadne skarby nie pojedzie na spotkanie z moimi rodzicami beze mnie.
– Z nim nie wygrasz, on jest gorszy ode mnie.
– Mówiłeś im, że jestem Żydówką?
– A co to ma za znaczenie? Ja bym ich takim oznajmieniem albo przeraził, albo wystraszył. Przeraziliby się na myśl, że mogę ich podejrzewać o jakieś zastrzeżenia, a wystraszyliby się, że ja mogę nie być do końca pewien, że to bez znaczenia.
Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższą chwilę. Była przerażona, jakby się znowu szykowała jakaś wojna sześciodniowa, ale w końcu dała się przekonać. Dwa dni później spakowała torbę i wsiadła do pociągu do Poznania.
Kiedy wróciła, jeszcze na dworcu powiedziała, że najgorsze było zapukanie do drzwi i czekanie, aż ktoś otworzy. „Otworzyła twoja matka, złapała mnie, przytuliła, a potem odsunęła, żeby zobaczyć, co przytula.”
– No ale masz okulary, a nie szkła kontaktowe.
– Nie, bo nie było właściwych. Zbyszek powiedział, że sprowadzą i że mamy wtedy przyjechać oboje.
– Zbyszek?
– No tak, od razu kazali mi do siebie mówić po imieniu.
– I nie boisz się kolejnej wizyty?
Pokazała mi język i poszliśmy w kierunku przystanku tramwajowego.
Między marcem, będącym początkiem naszej miłości, a marcem ’68 zdarzyło się strasznie dużo. Wybuchła moja serdeczna przyjaźń z Natkiem Tenenbaumem, którego Małgorzata znała od dzieciństwa, Małgorzata zaszła w ciążę i zdecydowała się na aborcję, informując mnie, że nie zamierza mieć nigdy dzieci, bo ten świat nie nadaje się do sprowadzania nowego życia. (Po raz pierwszy zostawiłem swoje myśli dla siebie.) Byliśmy dwa razy w Poznaniu, atmosfera w kraju gęstniała z dnia na dzień.
Wreszcie Dejmek wystawił „Dziady” i zaczęła się draka. Nie byliśmy na tym ostatnim przedstawieniu, Natek był — i kiedy ich rozpędzali po przedstawieniu, milicjant złapał go za rękę i został z protezą w łapie. Zwrócił protezę, nawet przeprosił.
„Dziady” i Żydy
Publiczność na „Dziadach” była demonstracyjnie antyradziecka, a złość naszej zjednoczonej awangardy proletariatu obróciła się przeciwko Żydom. Nie da się ukryć — warszawska opozycja była strasznie zażydzona. Moskwa była rozsierdzona po zezłomowaniu jej samolotów i czołgów przez Izraelczyków, a tu jakieś Michniki, Szlajfery i Dajczgewandy wzbudzają w aryjskich studentach niechętny stosunek do ojczyzny proletariatu. Jacek Kuroń już wcześniej jakieś listy pisał z tym Karolem Modzelewskim, krytykując naszą socjalistyczną ojczyznę, a osobliwie partyjne naczalstwo, za odejście od ideałów. (W 1965 dostałem drugą naganę partyjną za propozycję publikacji ich listu, argumentując, że list jest tak kretyński, że ludzie powinni to zobaczyć).
W skupionej wokół Kuronia grupie było kilku naszych znajomych, więc w świątek i piątek Janek Lityński referował nam o ich dyskusjach. My byliśmy już poza uniwersytetem, 8 marca 1968 o tym, co się dzieje, dowiedzieliśmy się z kilkugodzinnym opóźnieniem.
Przyszły dni pełne napięcia i niepewności. Któregoś dnia idziemy z Natkiem Nowym Światem, mój przyjaciel dziwny jakiś, coś stęka, nie bardzo rozumiem, wreszcie do mnie dociera, że on mi mówi, że mnie zrozumie, jeśli się teraz od niego odsunę. Wbiło mnie w chodnik i czuję, jak się we mnie wszystko gotuje. Wycedziłem przez zęby: „Czy ty chcesz dostać w mordę?” Natek zrobił minę niewiniątka i powiedział z rozbrajającym uśmiechem, że nie.
Ubawiła nas scenka spod Politechniki — nie pamiętam już, kto opowiadał — jak z rynku na Polnej wyszła przekupka, a tuż koło niej milicjant okłada pałką studentkę. Pani przekupka rzuciła trzymane w rękach siatki na ziemię, podbiegła, zaczęła na milicjanta pluć i wrzeszczeć: „Ty bandyto, ty Gestapowcu, ty Żydzie”. Znacznie później o podobnych zbitkach opowiadał Janek Lityński, którego zwinięto do więzienia, gdzie znalazł się w celi z mordercą. Morderca był ogólnie sympatyczny, ale trochę nerwowy, więc jak mu coś nie pasowało, to strażnikom od Żydów wymyślał. Janek wyjaśniał mu cierpliwie, że to on jest Żydem, a strażnik to prawdziwy Polak. Morderca nie dał się przekonać i poinformował Janka, że nic nie rozumie. Nie wiem, czy dokładnie powtarzam, ale wywód mordercy brzmiał tak: „Bo widzisz, może ty jesteś Żyd, ale ty jesteś porządny człowiek, a ten sukinsyn, może nie jest Żyd, ale to taki Żyd jak…” — i cała reszta wywodu była po łacinie.
Ja w końcu marca, a może już w kwietniu, złożyłem podanie o łaskawe skreślenie mnie z listy członków Partii, motywując moją uprzejmą prośbę niechętnym stosunkiem do prześladowania moich profesorów (z Kołakowskim na czele) przez awangardę proletariatu. Prezes Agencji Robotniczej wezwał mnie do siebie i, apelując do sumienia i rozsądku, poprosił, żebym wycofał moje podanie. Przekonywał, że czasem trzeba położyć uszy po sobie i przeczekać. Powiedziałem, że to ciekawa koncepcja, ale raczej na wycofanie tego podania się nie zdecyduję. Dni mijały, były jeszcze dwa podejścia ze strony osób zbliżonych do kierownictwa Agencji, wreszcie, chyba po miesiącu, zaproszono mnie na zebranie partyjne, na którym zostałem oficjalnie wyrzucony z Partii i zwolniony z pracy. Poczułem ulgę i zacząłem się poważnie martwić, bo oszczędności mieliśmy na jakieś dwa tygodnie, a Małgorzaty pensja była połową mojej. Wydawnictwo, w którym leżała moja gotowa książka, zerwało umowę, a ponieważ było to omówienie badań, które robiłem z kolegą i książka miała mieć dwóch autorów, więc zgodzili się na usunięcie tylko mojego nazwiska, a kolega podzielił się uczciwie skromnym honorarium.
Przez kilka miesięcy było goło, ale wesoło. Jedliśmy skromnie, trochę dokarmiała nas Anna. Nikt się nie skarżył. Życie tętniło spotkaniami, dyskusjami i pieśniami. Nasi sąsiedzi na Pięknej to byli na ogół podwładni Moczara, ale u nas po winie nikt głosu nie ściszał. Natek czasami testował swoje nowe teksty u nas. Pamiętam, jak kiedyś wieczorową porą zaintonował swoją nową pieśń:
Kłócą się w Kłaju, kłócą w Warszawie
Kłócą od Bugu do Nysy —
Kto dziś największy w Polsce szubrawiec?
Kto dziś największy skurwysyn?
...hej, skurwysyn...
Wszak pretendentów liczne jest grono
A zasłużyli się wszyscy
By rzecz rozstrzygnąć, postanowiono
Zorganizować plebiscyt
...hej, plebiscyt...
Idą kanalie, walą kołtuny —
w równy stawiają się szereg
Kwiat najprzedniejszy "endokomuny":
Kępa, Strzelecki i Gierek
...hej i Gierek.
Cóż to za mendy, bodaj ich grypa
Czemu pod flek biorą słabych?
To żurnalistów liczna ekipa;
Rej wiodą Gontarz i Hrabyk
...stary Hrabyk.
Każdy dziś gieroj, każdy się przyda
Wstępniak na jutro wysmażą
Ten pisze donos; ów kopie Żyda,
Tamten wymyśla pisarzom
...bo tak każą.
A skąd się tutaj wziął ten "literat"?
Niech was to nadto nie zdziwi,
To pan minister-pisarz-generał,
wczoraj partyzant, dziś — cywil
...dzisiaj — cywil.
Twarz ma "aryjską", cały napletek
— Można nie patrzeć do spodni;
Ten ci jest Moczar, ten ci jest Mietek,
Ten jest skurwysyn przewodni
...hej, przewodni.
Z nim Witaszewski, rycerz "gazrury"
Raz jeszcze pragnie pójść w tango
Obok pan poseł Jeleniej Góry —
Bolo Piasecki z Falangą
...hej z Falangą.
Cóż to za postać, jakaż sapiencja
Cóż to za skurwiel, czy wie kto?
Przecież to Jego Magnificencja
Zygmunt Rybicki, prorektor
...hej, prorektor.
Wtem dziad się jakiś podnosi z krzesła
Ramol i prawie łysy
Wszyscy powstali, skandują: WIESŁAW! WIESŁAW! WIESŁAW!!!
Ten jest największy skurwysyn
...hej skurwysyn!
Następnego dnia sąsiad, dobry znajomy cioci Mani, zapukał do drzwi i zapytał, czy może wejść. Małgorzata zaprosiła go do kuchni, a pan Felek, nieco skrępowany, mówi, że ściany cienkie, że jak my sobie tu śpiewamy, to nie tylko on wszystko słyszy, ale i inni mogą coś usłyszeć i może nie być dobrze, bo należy pamiętać.
Małgorzata zapewniła, że będziemy śpiewać ciszej. On chyba chciał, żebyśmy w ogóle nie śpiewali, co nie wchodziło w rachubę. (Mój ojciec nazywał to „opozycją biesiadną” i po latach mam wrażenie, że była to dość precyzyjna definicja.)
Kuroń i wielu innych wylądowało w więzieniu. Wanda, nasza koleżanka ze studiów, bliska przyjaciółka Małgorzaty, a teraz również moja, mieszkała po sąsiedzku z Kuroniami. Kiedyś poszliśmy tam na małe przyjęcie, siedzimy, gadamy. Na mieście krążyły plotki, że Kuroń w więzieniu namawia współwięźniów na komunizm, więc mówię, że idiota — i natychmiast dostaję kopniaka pod stołem. Siedząca naprzeciwko mnie dziewczyna z fascynującą twarzą pyta z łagodnym uśmiechem, dlaczego tak sądzę. Mówię, że przez kilka lat pracowałem w Zarządzie Głównym Związku Zawodowego Metalowców, że robiłem badania w dziesiątkach fabryk, że wśród tych robotników, których zaufanie udało mi się pozyskać, nie spotkałem ani jednego, który miałby cień szacunku dla komunizmu — czy to tego praktycznego, którego doświadczaliśmy, czy teoretycznego — że wątpię, żeby w więzieniu spotkał wdzięcznych słuchaczy, a niektórzy mogą być bardzo niewdzięczni. Kolejny kopniak informował, że coś jest bardzo niedobrze. Nie pamiętam szczegółów, ale Wanda jakimś desperackim wyczynem zmieniła temat. Po wyjściu Małgorzata zapytała z pewnym wyrzutem: „Czy wiesz, kogo przekonywałeś, że Kuroń jest idiotą? To była Grażyna Kuroń.”
Grażyna wybaczyła mi, a ja ją uwielbiałem, ale zdania o komunizmie nie zmieniłem i z samym Jackiem ścięliśmy się kilka razy.
Te wszystkie aresztowania wystraszyły Małgorzatę i pewnego dnia oznajmiła stanowczo: „Bierzemy ślub”. Pierścionek kupiłem jej już dawno, rozwód z Krystyną też miałem załatwiony, ale o ślubie nie mówiliśmy, bo jakoś ten papierek nie był dla nas ważny. Ucieszony i rozbawiony pytam dlaczego. Okazało się, że moja praktyczna dziewczyna przeraziła się perspektywą, że ja siedzę w więzieniu, a ona nie może mi nawet paczek przynosić. Logiczne. Poszliśmy do urzędu cywilnego zamówić zabieg formalizacji związku.
Któregoś dnia rozmawiam z moją matką przez telefon, a matka mówi, że Małgorzata chciałaby mieć ślub kościelny. Trochę zirytowany pytam matkę, czy to ona Małgorzatę do tego namówiła. Moja matka, która od 1942 roku do kościoła nie chodziła po awanturze z księdzem z powodu aborcji, była po swojemu wierząca, ale nigdy ani mnie, ani mojej siostry do kościoła nie zachęcała. Słyszę w telefonie, że matka trochę się śmieje. Wreszcie mówi:
– Słuchaj, ty nie rozumiesz kobiet, jej się biała sukienka podoba. Ja jej mówiłam, że z tobą nie wygra, ale prosiła, żebym spróbowała.
No to tłumaczę:
– Pamiętasz, co mi od dziecka powtarzałaś? Kłamstwo to wielka sztuka, to trzeba umieć, a ty jesteś patałach, po tobie natychmiast widać, że próbujesz kłamać. I co, chcecie, żebym poszedł do kościoła i kłamał? Przecież ksiądz natychmiast zobaczy, że kłamię i podniesie na mnie głos, a ty wiesz, co się dzieje, jak ktoś próbuje do mnie mówić podniesionym głosem.
– Wiem, jesteś taki sam jak twój ojciec, z tej samej litewskiej gliny. Spróbuję to Małgorzacie jakoś wytłumaczyć.
Nie mówiłem Małgorzacie o tej rozmowie, ale dwa dni później powiedziała przy kolacji:
– Miałeś rację.
Spojrzałem na nią pytająco.
– No z tym ślubem kościelnym. Głupi pomysł, nie pomyślałam o tym, że wiąże się z kłamstwem.
Chyba przy tej samej kolacji rozmowa znowu zeszła na Żydów, a dokładniej – rozmawialiśmy o tym, dlaczego właściwie komunizm był tak atrakcyjny dla Żydów. Góra pięknych słów i obietnica braterstwa. Piliśmy herbatę, zamyśliłem się i powiedziałem, że Żyd jest człowiekiem dwugarbnym. Małgorzata zażądała wyjaśnienia, więc powiedziałem, że każdy człowiek chodzi z garbem kultury, w której wyrósł. Żyd ma dwa garby i często ma ochotę pozbyć się tego drugiego garbu, a to kończy się okaleczeniem, nierzadko powiązanym z łajdactwem.
Małgorzata często podczas dyskusji przy stole podpierała głowę z widelcem w garści. (Do końca jej życia zawsze mnie to bawiło i rozczulało). Siedziała z widelcem sterczącym od policzka w kierunku okna i powiedziała:
– To chyba trafna definicja, ale bądź tak dobry i niech ona zostanie tylko między nami.
Często odwiedzaliśmy Tenenbaumów. Natka – zawsze było wszędzie pełno, a Kama była uwięziona w domu z powodu dziecka. Drobna, z twarzą budzącą natychmiast bezgraniczne zaufanie, podobnie jak Małgorzata emocjonalnie oszczędna. Miała piękny, dziewczęcy głos, i kiedy śpiewała w duecie z Natkiem, to było coś niesamowitego. Kiedyś byliśmy tylko we czwórkę w ich mieszkaniu i zaśpiewali tylko dla nas:
Zaśpiewajmy pieśń ponurą,
umbara, umbara, umbara
Zaśpiewajmy pieśń ponurą,
umbara, umbara, umbara
W dupie mamy politbiuro,
oj Karmela, oj Karmela
Różne gierki, różne kruczki,
umbara, umbara, umbara
Różne gierki, różne kruczki,
umbara, umbara, umbara
I aparat wojewódzki,
oj Karmela, oj Karmela
W dupie mamy Partię całą,
umbara, umbara, umbara
W dupie mamy Partię całą,
umbara, umbara, umbara
Wraz z przewodniczącym – Mao,
oj Karmela, oj Karmela
Cytuję z pamięci, bo nie widzę tego w sieci. Słyszę ich głosy, widzę twarz Kamy.
W sierpniu 1968 Związek Radziecki z pomocą armii polskiej i armii NRD napadł na Czechosłowację, a my wzięliśmy ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego na Nowym Świecie. Nadal bezskutecznie szukałem jakiejś pracy. Coraz częściej żegnaliśmy przyjaciół na Dworcu Gdańskim — pewnego dnia pożegnaliśmy Tenenbaumów. Wyjechali do Szwecji. Czasem rozmawialiśmy o możliwości wyjazdu, ale żadne z nas nie miało na to ochoty. Małgorzata robiła swój doktorat, zgłosiłem się na egzamin na studia doktoranckie. Wesołowski objął katedrę po Baumanie, a Maria Hirszowicz, u której pisałem magisterkę, już wyjechała. Zgłosiłem temat: „Ewolucja związków zawodowych i rad robotniczych w krajach socjalistycznych od Lenina do Tito”. Wesołowski zadał mi kilka pytań, po kilku dniach otrzymałem informację, że egzamin zdałem, ale uniwersytet nie dysponuje specjalistą, który mógłby poprowadzić mój doktorat. Młodzi ludzie mogą nie wiedzieć, że koncepcja samodzielności gospodarczej przedsiębiorstw i silnych Rad Robotniczych była ideą stopniowej ucieczki od centralnego planowania, maskowaną leninowską ideą „kraju rad”. Dla rewizjonistów myślących o ekonomii był to pomysł na ostrożne przechodzenie od komunizmu do socjalizmu. Pomysł był zacny, ale bez szans.
Któregoś dnia dostałem zaproszenie do Pałacu Mostowskich. W pokoju, do którego miałem się zgłosić, przywitał mnie mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako kapitan Jakiśtam. Był niezmiernie uprzejmy. Zapytał mnie, jakie mamy plany. Odpowiedziałem, że różne, wiele zależy od wiatrów. Pan kapitan poczęstował mnie papierosem — skłamałem, że nie palę. Wyjął z paczki papierosa, ale go nie zapalił.
— Państwo jesteście małżeństwem mieszanym — powiedział głosem, który mógłby wskazywać, że to pytanie.
— Tak, damsko-męskim. A dlaczego pan pyta?
Kapitan wyjaśnił, że nie to miał na myśli, a ja żałowałem, że nie mam widelca, bo fajnie by się go obserwowało z widelcem sterczącym w sufit.
— Czy rozważaliście państwo wyjazd? — zapytał po chwili.
Powiedziałem, że byliśmy niedawno na Mazurach.
— Czyli nie planujecie państwo wyjazdu z kraju?
— Chwilowo nie.
Więcej pytań nie miał, co mnie ucieszyło, bo bardzo mi się chciało palić.
Zaglądałem czasem na uniwersytet. Któregoś dnia kolega powiedział mi, że rozmawiał na mój temat z Janem Strzeleckim. Strzelecki był legendą — socjolog, partyjny rewizjonista, z bohaterską kartą z czasów wojny, socjaldemokrata, jakich wtedy było niewielu, a dziś chyba nie ma wcale. Jego Próby świadectwa objechały ze mną pół świata i zawsze mam je blisko pod ręką. Znałem go tylko z widzenia. Kolega zaprowadził mnie do niego. Strzelecki przywitał się, powiedział, że zna mój problem i że być może jego przyjaciel, który jest dyrektorem Fabryki Wyrobów Gumowych w Piastowie, może mi pomóc — że już z nim rozmawiał. Dał mi kartkę z numerem telefonu i na tym mój kontakt z człowiekiem, którego bezgranicznie podziwiałem, się skończył.
Następnego dnia zadzwoniłem. Powiedziałem sekretarce, że dyrektor Szawłowski czeka na mój telefon. Przełączyła. Kiedy powiedziałem, że dzwonię z polecenia doktora Strzeleckiego, Szawłowski powiedział, że wie, o co chodzi, i kazał przyjechać następnego dnia o pierwszej dwadzieścia.
Następnego dnia zostałem przyjęty do pracy w charakterze socjologa, z wynagrodzeniem skromnym, ale w naszej sytuacji zbawiennym. Kiedy zapytałem o obowiązki, dyrektor Szawłowski odpowiedział drwiąco:
— Kiedy zapytają mnie, jak tam u was, towarzyszu, ze stosunkami międzyludzkimi w zakładzie, odpowiem, że mam socjologa. Resztę proszę sobie wymyślić.
— A komu mam zdawać sprawę z tego, co robię?
— W zasadzie mnie, ale nie za często, bo mam dużo roboty. W sprawach praktycznych proszę się kontaktować z kadrowym.
Wziął słuchawkę, zadzwonił i wydał polecenie:
— Przyjdzie do was nowo zatrudniony socjolog, załatwcie wszystkie formalności, trzeba wydać kartę zegarową, zorganizować stanowisko pracy.
Stanowisko pracy dostałem przy zakładowej straży pożarnej. Wygospodarowali pokoik dwa metry na dwa. Miałem stół, krzesło i mały regał. Niewielkie okno było zakratowane, więc sprawiało to wrażenie celi. Pierwszego dnia usiadłem przy stole i zadałem sobie pytanie: kto może wiedzieć, co ma robić fabryczny socjolog? Nie znałem żadnego fabrycznego socjologa, nie znałem literatury o fabrycznej socjologii. Pomyślałem: „Pal diabli socjologię, trzeba obejrzeć fabrykę, bo takiej jeszcze nie widziałem.”
Zajrzałem do sąsiedniego pokoju, gdzie siedział komendant zakładowej straży pożarnej i palił. Powiedziałem, że jestem świeżo zatrudnionym socjologiem i chciałbym obejrzeć fabrykę — czy wie, kto mógłby mnie oprowadzić? Komendant zgasił papierosa, zajrzał do sąsiedniego pokoju i krzyknął, że wychodzi na godzinę.
Łaziliśmy wolno po fabryce, pytałem, co oni tu produkują, próbowałem zapamiętać rozkład poszczególnych wydziałów, ale najważniejsza była rozmowa z pierwszym prawdziwym człowiekiem, więc zapytałem, jak dawno tu pracuje, czy lubi, jak często zdarzają się pożary i jaki mają charakter, czy mieszka w Piastowie, co robi żona i czy mają dzieci. Stara sztuczka socjologa, który próbuje przełamać lody.
O pracy straży pożarnej powiedział, że to głównie prewencja.
— O iskrę łatwo, byle zwarcie i już. Iskra zgaśnie i po krzyku, ale jak padnie na łatwopalne, to może spalić halę albo i więcej. A wie pan, ludzie są bezmyślni. Położy coś koło maszyny, rozleje jakiś płyn i nieszczęście gotowe. Więc strażak to tu głównie potrzebny, żeby ludzi opierdalać.
Gadaliśmy sobie o tym i o tamtym, a na końcu zapytał:
— A wcześniej gdzie pan pracował?
Powiedziałem, że w prasie, ale wyrzucili mnie za pyskowanie.
Kiwnął głową i powiedział, że tu też trzeba uważać, z kim się rozmawia. Powiedziałem, że będę miał dużo kontaktów z kadrowym.
— A, pan Zbyszek. Niby miły człowiek...
Zauważyłem to „niby”, chociaż on się specjalnie nie starał, żeby było wyraźne.
Pierwszy ogląd fabryki miałem za sobą. Wróciliśmy do naszych stanowisk pracy. Podziękowałem, komendant uścisnął mi rękę i powiedział:
— Zaglądaj pan czasem, miło pogadać.
Rozmawialiśmy teraz z Małgorzatą o tym, co może sensownego robić socjolog w komunistycznej fabryce, która ma wykonać plan. W kapitalistycznej wiadomo — fabryka ma zarabiać, a wydajność rośnie, kiedy ludzie lubią przychodzić do pracy, kiedy dobrze się czują w swoim zespole, kiedy wiedzą, że są szanowani. Departament kadr kombinuje, jak wydobyć i wykorzystać ludzkie talenty. Jedni potrafią to robić, inni nie, ale socjolog faktycznie może się przydać.
Pracę magisterską pisałem, badając funkcjonowanie małych zespołów. Pracując w związkach zawodowych — i to w centrali — miałem i środki na badania, i dostęp do wszystkich fabryk przemysłu metalowego w Polsce. Ja tamtą pracę też dostałem po znajomości (w komunizmie wszystko było po znajomości albo wcale). Moim szefem był Janusz Helman, ekonomista, były stalinowiec, były attaché handlowy w konsulacie w Nowym Jorku, były agent wywiadu z zakazem wjazdu do USA, odpowiedzialny za zorganizowanie ucieczki namierzonego przez amerykański wywiad sowieckiego agenta Bolesława Geberta. Gebert znalazł się na pokładzie MS Batory i odpłynął do Polski. Janusz został wydalony z USA, a po tej historii „Batory” miał zakaz zawijania do amerykańskich portów przez dziesięciolecia.
Janusz, kiedy go poznałem przez znajomą, był nawrócony. Też Żyd, jakby kto pytał, teraz partyjny rewizjonista, który założył w Zarządzie Głównym Związku Zawodowego Metalowców Zakład Humanizacji Pracy.
Kiedy dołączyłem do tego zespołu, Janusz miał jednego pomocnika — starszego pana, który przywitał się ze mną oficjalnie i wrócił do swoich papierków. O jego historii dowiadywałem się powoli, w miarę jak topniało jego zamknięcie w sobie i nieufność, oraz w miarę jak wzrastała moja ciekawość jego spojrzenia na świat.
Roman Zuchowicz zaczynał swoje życie zawodowe jako metalowiec w Zakładach Południowych, które po wojnie zmieniły nazwę na Hutę Stalowa Wola. Był w PPS. Podczas wojny organizowali nie tyle związek zawodowy, co tajny system robotniczej samopomocy, a po wojnie — już w listopadzie 1944 roku — natychmiast zaczęli organizować związek zawodowy. Mówił, że jeszcze przed wojną próbowali zorganizować związek, ale nie było chętnych, bo ludzie bali się utraty pracy.
Roman przez krótki czas był przewodniczącym Związku Metalowców w Hucie Stalowa Wola. Utracił dość szybko swoją pozycję, bo PPR starała się eliminować ludzi z PPS, więc przez kolejne dziesięć lat pracował tylko jako robotnik. Dopiero 1956 rok skłonił go do ponownej aktywności. Nie był ani tak sławny jak Lechosław Goździk z FSO, ani tak groźny, więc w tych burzliwych czasach został wybrany na przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Zawodowego Metalowców. I znów nie był nim długo — chyba przez rok — żeby resztę zawodowego życia spędzić przy biurku, na podrzędnych stanowiskach, z żalem do siebie, że nie starczyło mu zdecydowania, żeby wrócić do huty.
Roman nie mówił, że związki zawodowe w socjalizmie są oszustwem. Mówił, że w fabryce do pracy związkowej idą ludzie, którzy mają dwie lewe ręce, że dobry fachowiec nie daje się do tej roboty wybrać, że tego, co ludzie o tych związkowcach myślą, robotnicy socjologowi nie powiedzą, ale nawet teraz czasem można zrobić coś dobrego, chociaż tak naprawdę to już nie są związki zawodowe.
Uczył mnie cierpliwie, gdzie patrzeć, żeby dostrzec to, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Opowiadał, jak inne są związki, kiedy się je buduje, i wtedy, kiedy stają się częścią systemu władzy — jak również o tym, jak wiele wniosły do historii, chociaż nikt już o tym nie chce pamiętać.
Chyba jednak dominowała gorycz, bo kiedyś, podczas podróży pociągiem gdzieś w okolicach Radomia, Roman pokazał widoczną za oknem linię elektroenergetyczną i powiedział, że zakładali tę linię zaraz po wojnie — i to jest to, co zostało, cała reszta była bez sensu.
A jednak Roman był związkowcem do szpiku kości i mógł o historii związków zawodowych opowiadać godzinami, chociaż robił to trochę językiem partyjnych broszur, na który miałem alergię. Był przekonany, że świetność związków zawodowych jest już minioną historią, ale słuchał z zainteresowaniem, kiedy ja — dla odmiany — mówiłem mu o Skandynawii. O której wtedy znałem jakieś opowieści z dziesiątej ręki, ale w sferach nadal wierzących, że socjalizm to dobra rzecz, tylko gdzieś daleko, skandynawska trzecia droga jaśniała jak jakaś drabina Jakubowa w tęczy po deszczu.
Moja praca magisterska traktowała o roli mistrza w zakładzie pracy. Zainteresowanie się rolą mistrza podrzucił mi ojciec, mówiąc, że dla dowódcy oddziału w armii najważniejszy jest dobór i jakość sierżantów. Dowódca nie ma stałego, bezpośredniego kontaktu z żołnierzami, więc jak masz marnych sierżantów, to nie masz dobrych żołnierzy. W fabryce jest dokładnie to samo — obejrzyj majstrów.
Tak więc metodologię moich badań omawiałem z ojcem i z Romanem, który teraz funkcjonował jako asystent studenta trzeciego roku socjologii, który zawalił dwa lata studiów. Porad socjologów słuchałem uprzejmie, ale bez zainteresowania. Janusz lubił mnie i cenił — zmieniał w szkicach publikacji kilka słów, dopisywał kilka zazwyczaj zbędnych zdań oraz swoje nazwisko. Mnie to nie przeszkadzało i w żaden sposób nie rzutowało na nasze relacje.
W Fabryce Wyrobów Gumowych moje wcześniejsze doświadczenie było przydatne, ale niewystarczające. Zastanawiałem się, co mam robić, żeby nie brać pieniędzy za udawanie pracy.
Poszedłem do kadrowego i zapytałem, czy można zrobić tak, żeby pracownicy rezygnujący z pracy i pracownicy nowo zatrudniani mieli również obowiązek kontaktu z socjologiem. Liczyłem na to, że od odchodzących uda mi się czasem wyciągnąć informację o wrednych majstrach i głupich kierownikach, a od przychodzących — o ich nadziejach innych niż tylko wypłata.
Najzabawniejsza była historia czterech inżynierów. Byli prosto po politechnice. Poszliśmy do stołówki, bo w moim gabinecie musielibyśmy rozmawiać na stojąco. Usiedliśmy przy stole i pytam, czy już obejrzeli całą fabrykę. Powiedzieli, że tak, ale trasy transportowe powinno się natychmiast przerobić.
Przeszliśmy na ty, oni pełni zapału, tłumaczą mi, że to, co jest, to rozplanowanie z czasów, kiedy robotnicy przewozili wszystko ręcznymi wózkami, że modernizacja hal nie powinna być kosztowna, że te trasy muszą być lepiej dostosowane do etapów produkcji.
Powiedziałem, że rozmawiają z kimś, kto się na tym zupełnie nie zna. Zróbcie szkic, a ja z tym pójdę do dyrektora.
Po dwóch dniach dostałem teczkę z planami. Idę do Szawłowskiego, pokazuję mu te plany, a Szawłowski mówi:
— Fajne chłopaki, szkoda ich, woda im się do uszu naleje i przestaną myśleć.
— To co, nie chce pan z nimi nawet porozmawiać?
Zajrzał do kalendarza. — Powiedz im, żeby przyszli jutro o dziewiątej. Spróbuję im przynajmniej powiedzieć coś miłego.
Rewolucja
Na początku stycznia 1969 roku, a może to było jeszcze w grudniu, Małgorzata nagle i niespodziewanie oznajmiła, że chce mieć nasze dziecko. Rozanielony wrzasnąłem, że się zrobi.
– Spokojnie – odpowiedziała moja emocjonalnie skąpa żona – najpierw muszę odstawić pigułki antykoncepcyjne, potem konsultacja z dobrym lekarzem, żeby się dowiedzieć, ile czasu trzeba odczekać, żeby uspokoiła się huśtawka hormonalna, a dopiero potem można zacząć próbować.
Biologia wygrała z filozofią, a mnie roznosiła radość. Małgorzata, jak raz zmieniła zdanie, porzuciła wszelkie zastrzeżenia i oboje nie mogliśmy się doczekać chwili, w której będzie się można kochać z nadzieją, że kolejnego okresu nie będzie.
Jej ciąża i narodziny Joanny odsunęły na bok zainteresowanie światem i polityką. Może nie całkiem – wiosną związki zawodowe w mojej fabryce zorganizowały dwutygodniową wycieczkę do ZSRR i poprosili mnie, żebym pojechał jako opiekun grupy w podróży na trasie Warszawa–Moskwa–Baku–Kijów–Warszawa. Trochę się wahałem, ale Małgorzata powiedziała: „Jedź”. Pojechałem.
Moja grupa nie była specjalnie interesująca, a obowiązki opiekuna niezbyt uciążliwe, ponieważ właściwym opiekunem był przydzielony z zewnątrz przewodnik, który miał wszystkie organizacyjne problemy w małym palcu (włącznie z poradami, co z Polski zabrać i jak upłynnić towar w Moskwie, oraz co warto w ojczyźnie proletariatu kupić, żeby po powrocie dobrze sprzedać). Mnie to nie interesowało, ale trochę zaniepokoiła mnie informacja o tym, czego nie wolno zabierać, „bo na granicy strasznie trzepią”. Przyjaciel prosił mnie, żebym zabrał coś dla jego przyjaciół w Moskwie, i to „coś” nie było tak całkiem niewinne.
Z tych dwóch tygodni w ZSRR pięć dni spędziliśmy w pociągach. Moja grupa skracała czas alkoholem, ja – rozmowami na korytarzu. Mieliśmy wtedy w Polsce kręćka na rosyjskie „zakazane piosenki”. Znałem ich sporo na pamięć i błyskawicznie okazało się, że wystarczyło wpleść w rozmowę kilka słów, i działało to jak hasło, na które natychmiast następował odzew: „Ty to znasz?”. Ciąg dalszy rozmowy zmieniał się radykalnie. Kiedyś długo i serdecznie rozmawiałem na korytarzu z przesympatyczną dziewczyną, a kiedy wróciła do swojego przedziału, jej koleżanka ostrzegawczo szepnęła mi do ucha: „Ona Jewrejka”.
W Moskwie urwałem się na całą noc do przyjaciół moich przyjaciół. Tłum młodych, cudownych ludzi, przegadaliśmy do świtu i płakać się chciało, że nie można dłużej.
Azerbejdżan, Baku – zupełnie nowa dla mnie architektura, my głównie na plaży, dwa epizody. Leżymy sobie na piasku, obok na kocach kilka dziewcząt, idzie grupa żuli i któryś pyta: „A wy, dziewuszki, otkuda?”. Pada odpowiedź: „Kołyma”. Chłopak zagrał na gitarze melodię, do której znałem słowa: „Bud' prokljata ty, Kołyma”, dziewczyny wybuchły śmiechem.
Następnego dnia zagadałem do grupki dwóch dziewczyn i chłopaka. Chwila rozmowy o niczym, potem chłopak pochwalił się blizną na udzie. Powiedział, że w Czechosłowacji walczył z faszystami. Zapytałem, czy w to wierzył. Zaczął mnie zapewniać, że to z pewnością byli faszyści. Zacząłem opowiadać, czego chciał Dubczek – dziewczyny poszły się wykąpać. Rozmawialiśmy przez godzinę. Zakończył rozmowę pytaniem, na które nie miałem odpowiedzi: „Nu, czto, strielat’ siebia miał?”.
Joanna urodziła się w listopadzie. Nasz świat skurczył się gwałtownie do mieszkania na Pięknej i spacerów do pobliskiego parku w Łazienkach. Przez nasze mieszkanie nadal przewalał się tłum ludzi, ale nasz nowy świat miał tylko jedną jasną gwiazdę.