Empatia to piękna rzecz – dopóki nie przestaje być piękna.
Na Zachodzie zbudowaliśmy cały nasz moralny system wartości wokół empatii. Wychwalamy ją. Nagłaśniamy. Czcimy. Ale gdzieś po drodze empatia przestała być cnotą, a stała się słabością – podatną na przejęcie i wykorzystanie przeciwko nam.
Znam empatię. Żyłam nią. Wywodzę się z kręgów obrońców praw zwierząt; moje dawne konto nosiło nazwę „compassionate living” (współczujące życie), jeśli to cokolwiek mówi. Spędzałam godziny oglądając nagrania z rzeźni, przyglądając się cierpieniu, od którego większość ludzi odwraca wzrok. Stałam kiedyś po kolana w zakrwawionej wodzie morskiej, filmując ciężarną wielorybicę w agonii. Zginęła. Zostały mi po tym objawy PTSD.
Jestem też matką. Sama myśl o cierpieniu moich dzieci jest nie do zniesienia. Ale szczerze mówiąc, cierpienie jakiegokolwiek dziecka też takie jest. Gdy widzę dziecko wciągnięte w wojnę, mam wrażenie, że świat powinien się zatrzymać, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. Każdy niewinny w ogniu krzyżowym to moralna porażka – i plama na naszym sumieniu.
Na Zachodzie żyjemy w niezwykłym dobrobycie. W większości jesteśmy jednymi z największych szczęściarzy w historii. Wojnę znamy głównie z ekranu. Nie słyszymy rakiet, nie boimy się milicji. Nasze rozumienie cierpienia nie wynika z pamięci, tylko z mediów – intensywnych i nieustannych.
Luksusem jest to, że możemy nazywać siebie pacyfistami, właśnie dlatego, że nie doświadczyliśmy wojny. Żyjemy w bezpiecznych, stabilnych społeczeństwach, zbudowanych na zgliszczach krwawych konfliktów. Łatwo jest powiedzieć, że jest się „antywojennym”. Żaden rozsądny człowiek nie jest „pro-wojenny”. Ale łatwo głosić pokój, gdy nikt nie próbuje cię zabić. Prawdziwa próba przychodzi wtedy, gdy pacyfizm się kończy – i trzeba zmierzyć się z tym, czego wymaga zapobieganie wojnie.
Pacyfistyczny ideał kiełkuje w miejscach nie tkniętych wojną. W wygodnych społeczeństwach mówimy sobie, że przemoc niczego nie rozwiązuje. „Nie można zbombardować drogi do pokoju”, mówimy – ale historia twierdzi co innego. Pokój, którym dziś się cieszymy, nie przyszedł przez dyplomację czy zawieszenia broni, lecz przez siłę: bombardowanie Drezna, upadek Berlina, bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Brutalne, ale zakończyło wojnę światową i przyniosło dekady względnej stabilności. Chcemy wierzyć, że każdy konflikt można rozwiązać dialogiem – ale niektóre reżimy reagują tylko na siłę.
Pokój, który bierzemy za pewnik, chronią armie, którym rzadko dziękujemy, i sojusze, których nie zauważamy. Wygoda rodzi moralny idealizm – ale też zbiorową amnezję. Zapominamy, że sama wolność bycia „antywojennym” została zdobyta na wojnie.
W rzeczywistości wiele z tego, co nazywamy pokojem, pokojem nie jest. To zarządzany impas – państwa z bronią nuklearną tkwiące w permanentnym klinczu. Utrzymuje go nie harmonia, lecz groźba. Odstraszanie wygląda na stabilność – i mylimy ciszę z postępem. To złudzenie wypacza nasze postrzeganie przemocy. Nie odpowiadamy pamięcią historyczną ani strategicznym myśleniem, lecz czystą emocją. A szukając szybkich rozwiązań, często przedłużamy przemoc, którą rzekomo potępiamy.
W książce Against Empathy, psycholog Paul Bloom argumentuje, że empatia często działa jak wąski reflektor. Jest intensywna – ale ograniczona, stronnicza i łatwa do zmanipulowania. Popycha nas ku emocjonalnym decyzjom – często kosztem jasności.
To jeszcze bardziej niebezpieczne w chwilach moralnej presji. Psycholog Daniel Kahneman, autor Thinking, Fast and Slow, tłumaczy, że nasze umysły mają tendencję do polegania na szybkich, intuicyjnych osądach, a nie na przemyślanym rozumowaniu.
Gdy emocje wkraczają do gry, logika często siada z tyłu. Jak zauważa psycholog społeczny Jonathan Haidt, nie dochodzimy do wniosków przez rozum. Najpierw czujemy – potem uzasadniamy. Dlatego większość debat to nie spory o fakty – lecz uczucia udające argumenty.
Wiele polityk zaczyna się od empatii, a kończy pogorszeniem sytuacji. W Stanach Zjednoczonych „wojna z ubóstwem” z lat 60. miała wspierać rodziny – ale stworzyła finansowe zachęty, które zniechęcały do małżeństwa. To przyczyniło się do wzrostu liczby samotnych rodziców i pogłębiło biedę, którą miało zwalczyć.
Niektóre przepisy dotyczące praw osób transpłciowych, jak obowiązek używania zaimków czy samookreślenie płci, również wynikają z współczucia – ale często wywołują reakcję odwrotną do zamierzonej, powodując izolację i pogarszając sytuację tych, których miały chronić. To przypomnienie, że współczucie to nie to samo co pomoc.
W dzisiejszej kulturze empatia to kapitał społeczny – wydawany szybko, zdobywany łatwo, i niezwykle łatwy do podrobienia. Oburzenie staje się walutą – szczególnie tam, gdzie panuje obsesja na punkcie moralnej widoczności. Psycholodzy nazywają to „sygnalizowaniem cnoty” – publiczne oburzenie nie dla zmiany, lecz dla pokazania przynależności. Udostępnianie grozy staje się oznaką moralności – a potem chodzi już nie o pomoc, lecz o pokazanie, po której stronie się stoi.
Paradoksalnie, nieokiełznana empatia może uczynić nas okrutnymi. Badanie opublikowane w Social Psychological and Personality Science w 2021 roku wykazało, że silna empatia wobec ofiary zwiększała poparcie dla kary, nawet agresywnej, wobec domniemanego sprawcy – niezależnie od pewności winy. Zamiast poszerzać współczucie, empatia może napędzać plemienność i usprawiedliwiać zemstę.
Emocje nie są przypadkowe. Jak zauważa Haidt, ewoluowały, by pomagać grupom przetrwać i karać odstępców – dziś odstępcą jest każdy, kto nie wyraża oczekiwanych emocji na zawołanie.
W społeczeństwie, gdzie uczucia dominują, uwierzyliśmy, że ten, kto czuje najmocniej, widzi najjaśniej. Ale głębokie emocje to nie to samo co moralna przejrzystość. Żal zamazuje obraz. Oburzenie czyni nas lekkomyślnymi. Intensywne uczucia nie czynią nas mądrzejszymi.
Najwyraźniej widać to dziś wśród zwolenników „Ceasefire now!” (Natychmiastowe zawieszenie broni), gdzie empatia – szczególnie wobec cierpiących dzieci – stała się całą siłą napędową sprawy. Rozwiązanie wydaje się kusząco proste: obwinić Izrael; nałożyć sankcje, bojkotować, wykluczać; udostępniać grozę; podsycać oburzenie; wywierać presję na instytucje, aż Izrael pęknie; a jeśli ktoś okaże cień współczucia wobec Izraelczyków – odrzucić i jego. A potem dołożyć jeszcze mocniej.
Tylko że „zawieszenie broni” w każdym innym kontekście oznacza, że obie strony przestają walczyć. Ale nie tego chce ruch „Ceasefire now!”. Chce, by tylko Izrael się wycofał – nawet jeśli oznacza to, że Izraelczycy będą nadal żyć pod ostrzałem rakiet i zagrożeniem terroru. Niektórzy nie tylko to akceptują – oni to świętują. Wychwalają „opór”, skandują za intifadą, romantyzują walkę zbrojną – wszystko z bezpiecznych krajów daleko od przemocy.
Zapomnijmy, że to Hamas zaczął. Udawajmy, że nie Hamas utrzymuje ten konfliktu przy życiu. Zignorujmy dzieci, do których strzela, gdy próbują uciec, pomoc humanitarną, którą kradnie, cywilów, których używa jako żywych tarcz. W ogóle go usuńmy z obrazu. A przy okazji odwróćmy wzrok od Islamskiej Republiki Iranu – reżimu, który zbroi Hamas, finansuje terror w całym regionie i brutalnie traktuje własnych obywateli. Po prostu skupmy reflektory wyłącznie na Izraelu.
Ale co to właściwie przyniosło Gazie? Czy zakończyło wojnę? Wyzwoliło „Palestynę”? A może tylko zapełniło zachodnie kanały informacyjne żałobą, rozmyło moralną jasność i podarowało propagandowe zwycięstwa reżimom, które liczą na to, że będziemy ich echem?
Celem nie jest tylko wzbudzenie współczucia dla Palestyńczyków; chodzi o izolowanie Izraela, rozbijanie zachodnich sojuszy i przekształcanie organizacji terrorystycznej w szlachetny ruch oporu. Dlatego widzimy więcej drastycznych obrazów z Gazy niż z Syrii, Jemenu i Sudanu razem wziętych. Oburzenie nie jest spontaniczne; protesty są hojnie finansowane, profesjonalnie zorganizowane i strategicznie zaplanowane. Hamas rozumie algorytmy. Iran zna swoją widownię. Władcy obu tych krajów doskonale wiedzą, jak wywoływać oburzenie, uzbrajać żałobę i kierować ją przeciwko demokracjom Zachodu.
Celem jest przekształcenie opinii publicznej w kulę demolującą zachodnią jedność od środka.
I to działa.
Miliony ludzi o dobrych intencjach (wraz z głośną grupą pożytecznych idiotów) stają się bezpłatnymi propagandystami teokratycznych reżimów, które finansują terror, mordują dysydentów, wieszają homoseksualistów na ulicach i biją kobiety na śmierć za odsłonięcie włosów. W tej skrajnej moralnej inwersji mówi się nam, że jesteśmy współwinni ludobójstwa, o ile nie popieramy tych, którzy otwarcie wzywają do jego dokonania.
Wymowne jest to, które dzieci trafiają do naszych feedów, a które pozostają niewidoczne. W Sudanie miliony dzieci doświadczają niewyobrażalnego horroru. Ponad 5 milionów zostało przesiedlonych. Dzieci są palone żywcem, gwałcone, głodzone i zostawiane na śmierć w strefach głodu bez dostępu do opieki zdrowotnej. Ten horror jest równie realny (a być może gorszy), ale bez sprawnej machiny propagandowej toczy się w ciszy. Bez wyselekcjonowanych nagrań. Bez influencerów. Tylko cierpienie bez widowni.
Nie reagujemy na cierpienie w równym stopniu. Bardziej przejmujemy się jedną twarzą niż statystykami o tysiącach. To zjawisko znane jest jako „efekt rozpoznawalnej ofiary” i pomaga wyjaśnić, dlaczego zdjęcie dziecka z Gazy potrafi rozpalić globalne oburzenie, podczas gdy raporty o masowej śmierci gdzie indziej przechodzą niemal bez echa. Nasza empatia nie zależy od skali, ale od bliskości. A to czyni ją potężnym narzędziem w rękach tych, którzy wiedzą, jak kształtować narrację i umieszczać ją w naszych kanałach informacyjnych.
Nikt nie lubi myśleć, że jest emocjonalnie manipulowany, ale wiele z tej fali żalu to strategia. Grupy takie jak Hamas, wspierane przez Iran (a także przez Rosję, która doskonale zna się na propagandzie), rozumieją zachodni kodeks moralny lepiej niż my sami. Wiedzą, że jesteśmy zaprogramowani, by reagować przerażeniem na obrazy martwych dzieci owiniętych w białe całuny. Dlatego nie tylko dokumentują tragedie – oni je inscenizują. Kręcą w szpitalach, paradują z ciałami po ulicach, dbają, by nagrania trafiły do zachodnich odbiorców.
Ten medialny teatr, często określany mianem „Pallywood” (palestyńskiego Hollywood), jest zaprojektowany, by manipulować zachodnimi emocjami. Wiedzą, że rozpowszechni się pod hasłem wolności prasy i uderzy mocniej niż jakikolwiek pocisk.
Gdyby żałoba nie była wykorzystywana jako broń, dlaczego tak często recyklinguje się nagrania z innych wojen? Materiały z Syrii i Jemenu są regularnie przedstawiane tak, jakby pochodziły z Gazy. Stare filmy wracają z nowymi podpisami i krążą jako „nowe dowody izraelskich zbrodni”. To nie incydent – to wzorzec mający na celu podsycanie oburzenia, obniżanie czujności i wykorzystywanie żalu.
Celowe wykorzystywanie cierpienia dzieci, ich śmierci i widoczności to jedna z najbardziej odrażających taktyk współczesnych konfliktów. Nie chodzi o zmniejszenie cierpienia ani zakończenie wojny – chodzi o przejęcie emocji, wyłączenie rozsądku i naginanie moralnej woli zewnętrznych obserwatorów. To wojna psychologiczna, nie przeciwko żołnierzom, lecz przeciwko naszym sercom.
Przekazując dalej obrazy, które chcą nam pokazać, nagradzamy ich strategię. Pomagamy im wygrać wojnę narracyjną i odbieramy im jakąkolwiek motywację, by się poddać. Dlaczego Hamas miałby się poddawać, skoro każde martwe dziecko przynosi „dyplomatyczne” nagrody, a oburzenie spada na ich wroga? Każde udostępnione zdjęcie, każde skandowane hasło, wzmacnia ich wolę walki. Nasza empatia stała się ich najskuteczniejszą bronią. W efekcie ci, którzy udostępniają te obrazy, nie kończą wojny, lecz pomagają ją przedłużać.
Tego rodzaju propaganda nie potrzebuje kłamstw, wystarczy staranna selekcja i sprytne kadrowanie. Większość z nas nie jest ekspertami wojskowymi. Nie jesteśmy szkoleni, by rozpoznawać propagandę. Dorastaliśmy w bezpiecznych, dostatnich społeczeństwach, przez co jesteśmy szczególnie podatni na manipulację. Widzimy zbombardowany szpital i zakładamy najgorsze. Płaczące dziecko, bez wzmianki o polityce ludzkich tarcz. Martwe ciało, natychmiast określane jako efekt celowego ataku, zanim pojawią się jakiekolwiek fakty. Hamas o tym wie. Dlatego ubiera się jak cywile i chowa się między nimi, by wywołać oburzenie.
To wszystko nie neguje cierpienia w Gazie. Prawdziwe dzieci umierają. Rodziny są rozbijane. Matki opłakują dzieci. To właśnie czyni ten temat tak trudnym do poruszenia. Kwestionowanie narracji wydaje się bluźnierstwem, jakby zaprzeczało prawdziwemu bólowi. I dlatego ta emocjonalna waluta ma taką moc. Ci, którzy wykorzystują cierpienie, często robią to po to, by je przedłużyć. W wojnie obrazy są bronią. W świecie przesyconym mediami, rozeznanie nie jest obojętnością – to moralny obowiązek.
Najtrudniejsze do zaakceptowania dla ludzi kierujących się empatią jest to, że empatia może zostać uzbrojona. A reżimy takie jak Hamas i Iran doskonale to rozumieją. Oni znają zachodni kompas moralny lepiej niż my. Jedno zdjęcie może złamać ci serce. Tysiąc, streamowanych bez przerwy, może stworzyć ruch społeczny.
Zalewając nasze feedy umierającymi dziećmi, stajemy się bezwolną masą. Pokazując tylko jedną stronę, doprowadzamy do tego, że miliony ludzi machają flagą państwa będącego światowym liderem w egzekucjach nieletnich. Kwestionuj tę narrację, a nazwą cię potworem. Bez serca. Mordercą dzieci. Empatia stała się nowym testem moralnym. Nie zdasz – jesteś wykluczony.
W świecie pozbawionym wspólnego systemu moralnego zakorzenionego w religii, obowiązku czy tradycji, empatia stała się domyślną etyką i najwyższą wartością. A to czyni nas niebezpiecznie podatnymi na emocjonalną manipulację. Nasi wrogowie nie muszą nas pokonać militarnie. Wystarczy, że poruszą nas emocjonalnie.
Tymczasem Hamas używa dzieci jako ludzkich tarcz, rekrutuje je jako bojowników i nagrywa dla celów propagandowych. Iran wykonuje najwięcej egzekucji nieletnich na świecie, strzela do nastolatków na ulicach i wysyła 12-latków na wojny zagraniczne z plastikowymi „kluczami do nieba”.
W niektórych rejonach Jemenu dziewczynki w wieku 9 lat są zmuszane do brutalnych małżeństw. A mimo to najgłośniejsze głosy krzyczące „chrońcie dzieci” nie interesują się tymi historiami. Gdy o nich wspominam, oskarżają mnie o „whataboutism”, jakby współczucie miało limit.
Paradoksalnie ci sami ludzie, którzy odpowiadają „a co z Gazą?” gdy wspomina się izraelskie dziecko, nie mają problemu z ignorowaniem zbrodni w innych miejscach. Ich oburzenie już się wyczerpało. Spróbuj wspomnieć o Sudanie, gdzie śmierć dzieci jest jeszcze bardziej powszechna, a zostaniesz oskarżony o ten sam whataboutism, który oni sami uprawiają. Wyraź smutek z powodu izraelskiego dziecka, a usłyszysz chłodne wyliczenia: „W Gazie zginęło więcej.” Jakby opłakiwanie jednego dziecka wykluczało drugie. Jakby empatię należało reglamentować i poddawać moralnemu audytowi.
A gdy dopytasz – pojawiają się przewidywalne wymówki: „Obchodzi mnie tylko wojna finansowana z moich podatków”, jakby cierpienie miało znaczenie tylko wtedy, gdy winny jest Zachód. To zachodniocentryczne i wybiórcze oburzenie. A nawet według tej logiki, Zachód wspierał wiele innych konfliktów. Najechał Irak, podsyca wojnę domową w Jemenie, zbroił bojówki w Syrii. Po odarciu z usprawiedliwień pozostaje niewygodna prawda: oburzenie utrzymuje się tylko wtedy, gdy winę można zrzucić na Żydów.
Doszliśmy do punktu, w którym brak wystarczająco głośnej żałoby nad jedną wojną uznawany jest za moralne wykroczenie. Spokojna, wyważona analiza nie jest już szanowana, lecz potępiana jako emocjonalne wyjałowienie. Zaproponuj inne rozwiązanie, a nazwą cię zdrajcą. Wyraź niepokój wobec Hamasu – zarzucą ci brak troski o martwe dzieci. To kiepski żart, biorąc pod uwagę, że Hamas je rekrutuje, chowa się za nimi i strzela do nich, gdy próbują zdobyć jedzenie.
To logika równie emocjonalna, co błędna. Gdybyś naprawdę się przejmował, zgodziłbyś się ze mną. Jeśli się nie zgadzasz – znaczy, że ci nie zależy.
To potężna pułapka – nie tylko dlatego, że ludzie są emocjonalni, ale dlatego, że nasza kultura nagradza emocje bardziej niż myślenie. Zachodnie społeczeństwa były kiedyś oparte na wartościach rozumu, debaty i dowodów. Dziś traktujemy uczucia jako najwyższą formę prawdy. Ludzie chcą się czuć moralni. Mówią, że chcą końca cierpienia – ale kim byliby bez niego? Oburzenie nadaje im tożsamość. Żałoba daje cel. Pragną prostych złoczyńców i łatwych bohaterów. Odmów powtarzania haseł – jesteś oprawcą.
Trudna prawda jest taka, że udostępnianie horroru go nie zatrzymuje. Powtarzanie propagandy nie przynosi pokoju, lecz oddala go jeszcze bardziej. Głębokie przeżywanie nie jest tym samym co jasne myślenie, a tym bardziej – czynienie dobra.
Empatia ma znaczenie. Ale bez rozsądku sprowadza nas na manowce. Czasami to, co wydaje się najbardziej słuszne, wyrządza największe szkody.
Dopóki nie nauczymy się odróżniać jednego od drugiego, będziemy mylić emocje z etyką i chodzić w kółko, przekonani, że idziemy naprzód.
Link do oryginału:https://www.futureofjewish.com/p/its-easy-to-preach-peace-when-no
Future of Jewish, 28 czerwca 2025
Tłumaczenie: Chat GPT and me
Pisze o sobie: Politycznie bezdomna, żegluje przez spolaryzowany świat polityki, historii, religii i starć miedzy wielkimi ideami.