Antyglobalista w Białym Domku
Ekonomiści osiągnęli konsensus – Tramp to wariat. W pismach świętych pojawiło się nowe słowo „Chimeryka”, wrócę do niego później, bo najpierw muszę przejrzeć zdjęcia z protestów antyglobalistów i sprawdzić, czy nie widać tam gdzieś pomarańczowej czupryny obecnego szeryfa. (Trudno powiedzieć, bo w tłumie łatwo się schować.)
Antyglobaliści protestują przeciwko neo, a Tramp to nie bardzo wiadomo czy jest neo, czy tylko deweloper (liberałowie twierdzą, że liberałem to on raczej nie jest, a jego zwolennicy mówią ”dzięki Bogu”).
Z globalnym wolnym handlem kłopot, z cłami kłopot, z Trumpem kłopot, same kłopoty. Tak, czy inaczej wszyscy się zgadzają, że nic z tego dobrego nie wyjdzie, ale dobrze, że postanowił się wstrzymać na 90 dni, to przynajmniej będziemy się mogli zastanowić.
Historia pokazuje, że moja babka miała rację twierdząc, że nie ma rady, trzeba oddać Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie i pilnować, żeby jednak nie zostać bez zysku.
Czego właściwie chce ten Tramp? Podobno chce, żeby mu wszyscy dali pieniądze, chociaż nie jest pewne, że dziennikarze poprawnie używają zaimków osobowych. Swoją poprzednią kadencję Trump zakończył biedniejszy niż ją rozpoczął, co było osiągnięciem dość niezwykłym, bo innym się taka sztuka nie udaje. Tak czy inaczej wszyscy są przekonani, że działa na szkodę Amerykanów i reszty świata, bo skorzystają na tym Chińczycy i Rosjanie. A ponieważ on sam mówi, że najbardziej gniewają go te chińskie towary na półkach amerykańskich sklepów, to może z tego wynikać, że wielu jego krytyków marzy, żeby mu się to udało i krzyczą, że nie tędy droga (ale nie informują którędy droga), bo to z tą wojną handlową się udać nie może.
Jak pisze Niall Ferguson:
„W zależności od twojego światopoglądu, prawdopodobnie uważasz, że blitzkrieg Trumpa to jedna z dwóch rzeczy. Albo zagorzały protekcjonista próbuje ponownie uczynić Amerykę Wielką, zabijając „globalizm”, kończąc „wieczne wojny” i tworząc ponownie miejsca pracy w przemyśle w Stanach Zjednoczonych. Nazwijmy to Projektem Minecraft. Albo niezrównoważony demagog niszczy zarówno gospodarkę światową, jak i liberalny porządek międzynarodowy, głównie na korzyść reżimów autorytarnych. Nazwijmy to Projektem Moskwa.”
Jednak zdaniem Ferusona głównym beneficjantem tego projektu nie będzie ani Ameryka ani Rosja, ale Chiny.
Trump chciałby przywrócić Ameryce jej industrialną werwę. Zapytany kilkanaście dni temu przez dziennikarza, jak szybko jego polityka może to sprawić, odpowiedział, że potrzeba do tego mniej więcej dwóch lat.
Ferguson zwraca uwagę, na niedostatek energii, bizantyńską biurokrację, wysokie koszty siły roboczej i inne drobne przeszkody. Krótko mówiąc Donald Trump wygląda na naiwniaka w stylu Johna Lenona, śpiewającego piosenkę „Imagine”.
Amerykanom zdarzało się otwierać rynki zbytu dla swoich towarów przy pomocy kanonierek, ale inni nauczyli się produkować pożądane przez świat towary taniej, więc zaporowe cła mogą spowodować, że miejsca pracy będą przybywać powoli, a Amerykanie będą biednieli z braku dostępu do tanich chińskich towarów.
Jakich kanonierek mogą użyć Chiny, żeby program Trumpa obrócić na swoją korzyść? To, że Chiny są głównym celem wojny handlowej Trumpa, nikt nie ma wątpliwości. Na towary z Chin administracja amerykańska nałożyła teraz cła w wysokości 34 procent. Wcześniej cła na chińskie towary podniósł prezydent Biden, jeszcze wcześniej zrobił to Trump w swojej pierwszej kadencji, więc łącznie dochodzi to do 76 procent. Co więcej, Donald Trump uraził uczucia religijne chińskich komunistów, traktując Tajwan jako odrębny kraj ze znacznie niższymi stawkami celnymi.
Pekin odpowiedział własnymi taryfami celnymi w tej samej wysokości i teraz wszyscy pytają, kto pierwszy mrugnie.
Chwilowo mocniejsze ciosy otrzymuje Ameryka, giełdy się trzęsą, inflacja rośnie, wielu firmom grozi bankructwo. Trump zaleca cierpliwość, ale pospiesznie zarządził chwilowe odroczenie wyroku.
Odpowiedź Xi w postaci podniesienia taryf na importowane towary amerykańskie o 34 procent wywołała panikę giełdową i przerażenie firm eksportowych. Trump uspakaja i grozi, że podniesie cła na chińskie towary o kolejne 50 procent, specjaliści zastanawiają się, co by się stało, gdyby Chińczycy postanowili pozbyć się amerykańskich obligacji wartych ponad 600 miliardów dolarów, ponieważ byłoby to piekielnie bolesne dla USA, ale i kosztowne dla Chin.
Gospodarki Stanów Zjednoczonych i Chin są już splecione jak warkocz radzieckiej żniwiarki, firmy amerykańskie mają swoje fabryki w Chinach, Chińczycy mają udziały w firmach amerykańskich, ta wojna handlowa może naruszyć linie zaopatrzeniowe i poważnie zakłócić lub zgoła sparaliżować produkcję pewnych towarów w obydwu krajach. Tu właśnie pojawia się owa „Chimeryka”, którą Donald Trump próbuje rozmontować.
Czy Chiny powoli kolonizują Amerykę, a Ameryka głupio i bezskutecznie próbuje ocalić resztki dawnej świetności?
Ferguson od dwudziestu lat wieszczy zbliżający się kres Pax Americana. Czy ma rację, że Trump wbija gwóźdź do trumny? Pisze znakomicie to, co większość pisze gorzej, wszystkie te analizy są wielowątkowe, i we wszyscy autorzy namiętnie powtarzają słowo „jeśli” i przypominają prawo niezamierzonych konsekwencji. Trump demonstruje buńczuczną pewność siebie, równie pewni swoich racji są jego krytycy, czasem ktoś przypomni, że ekonomiści, finansiści i przemysłowcy stanowczo odrzucali możliwość, że Reagan i Thatcher mogą wiedzieć co robią. Wtedy Ameryka obawiała się inwazji azjatyckich tygrysów, a zmiana polityki gospodarczej nie tylko pozwoliła dostosować się do nowej rzeczywistości, ale i zachować stare wierzenia we własną wyższość. Stary świat odchodzi jednak codziennie, więc stoimy przed pytaniem, czy wojna handlowa jest dobrym narzędziem dostosowywania się do nowego świata i czy Ameryka może odzyskać młodzieńczy wigor?
Obydwa pytania należy kierować do wróżki (ale wróżek nie brakuje, a ich usługi są po przystępnej cenie).
Jeśli idzie o cła, to warto tu przypomnieć, że jest to broń używana od niepamiętnych czasów, Brytyjczycy po raz pierwszy wprowadzili prawa zbożowe w XII wieku, w późniejszym okresie clono towary na rogatkach miast, im więcej było ceł i podatków tym gorszy rozwój, ale ostrożnie na zakrętach, bo cła w handlu międzynarodowym to osobny rozdział w historii gospodarczej. Bezpieczeństwo żywnościowe, energetyczne i zbrojeniowe wymagało czasem pominięcia teorii ekonomicznych i partykularnych interesów poszczególnych grup.
Założony w 1843 roku tygodnik „Economist” powstał jako narzędzie walki z cłami na żywność, politycy mieli świeżo w pamięci napoleońską blokadę morską, właściciele fabryk byli przekonani, że to ziemiaństwo forsuje swoje interesy. Ostatecznie prawa zbożowe zostały zniesione w 1846, (bankrutujący brytyjscy farmerzy mogli uciekać do Ameryki lub Australii), ale cła na import żywności wprowadzano jeszcze kilkakrotnie. Przemysł domagał się taniej żywności, bo to pozwalało na utrzymywanie niskich płac, politycy walczyli o bezpieczeństwo żywnościowe i własne wydajne rolnictwo. W krajach katolickich feudalizm trwał dłużej, produkcja rolna oparta była na pracy półniewolnej, korzystały z tego kraje protestanckie ponieważ rewolucja przemysłowa pozwalała na coraz bardziej intratny eksport, co prowadziło do dumpingu towarów wyprodukowanych w innym systemie gospodarczym, przed czym broniono się cłami. Z czasem w wielu krajach (również w systemie komunistycznym) przemysł domagał się subwencjonowania konsumpcji żywności, a nie rozwoju wydajności rolnictwa (efektem była rosnąca przepaść cywilizacyjna między miastem i wsią, wysokie zatrudnienie w rolnictwie i industrializacja przez pauperyzację). Wspólna Polityka Rolna EWG pozwoliła na zatarcie tych różnic między europejskim krajami katolickimi i protestanckimi, co wymagało zmiany mentalności polityków, którzy mieli kłopoty ze zrozumieniem różnicy między subwencjonowaniem konsumpcji towarów rolnych, a wspieraniem rozwoju rolnictwa i wolnego handlu. Wymagało to jednak drapieżnej polityki celnej wobec krajów spoza Wspólnoty.
Dziś mamy zupełnie inną sytuację, ponieważ Zachód utracił swój monopol na złożone towary przemysłowe, a konkurencja toczy się dziś na polu innowacji, wydajności i zdolności obniżania kosztów produkcji. W kolonialnym systemie wolny handel międzynarodowy oznaczał grabież surowców i sprzedaż własnych towarów elitom podbitych krajów czerpiącym zyski z pracy niewolniczej. Koniec ery kolonialnej oznaczał kupowanie surowców za zyski ze sprzedawanych towarów przemysłowych. Wysokie cła na przykład na ropę naftową nie przychodziły nikomu do głowy, więc przez dziesięciolecia Zachód finansował terroryzm, ciesząc się z bajecznie taniej energii.
Antyglobalizm Donalda Trumpa nie jest tym samym antyglobalizmem, który widzimy na różnych lewicowych protestach. To raczej próba dostosowania się do nowego świata, której efekty zobaczymy za kilka lat. Szanse, że będą wyłącznie pozytywne są bliskie zera. Mogą okazać się wyłącznie negatywne lub częściowo pozytywne. Trump i jego świta liczą na to, że uda się szybko zniwelować bariery biurokratyczne, wierzą, że będą mieli przewagę na polu innowacji dzięki sztucznej inteligencji, (którą Chińczycy rozwijają równie szybko jak Zachód), wiedzą, że albo teraz wyciągną Amerykę z długów i marazmu, albo amerykańska wielkość przejdzie do historii. Obrona tytułu mistrza świata jest zawsze niesłychanie trudna i na dłuższą metę skazana na niepowodzenie. A ponieważ jesteśmy nie mającymi wpływu obserwatorami, lepiej patrzeć z ciekawością, niż z zacietrzewieniem mistrzów w pluciu na odległość. Nikt nie wie, co z tego ostatecznie wyniknie. Prawdopodobnie Ameryka wielka już nie będzie, ale nadal ma tytuł mistrza świata, więc próbuje go bronić.