O.K. Dobrzyń – 25 lat później
Niedawno minęło 25 lat od czasu naszego powrotu do Polski. Decyzja o zamieszkaniu właśnie w Dobrzyniu nad Wisłą okazała się znakomita. Nie tylko dobrze nam się tu mieszka, znaleźliśmy tu wspaniałych przyjaciół i doskonały punkt obserwacyjny zmian dokonujących się w Polsce i na świecie.
Zmieniło się wiele. Polska, w tym również nasz Dobrzyń, dokonała skoku cywilizacyjnego. To jest inny świat, chociaż powodów do narzekania jest nadal bez liku. Te zmiany to nie tylko trzy supermarkety w maleńkim miasteczku, nie tylko parking samochodowy pod szkołą zawodową, to inna jakość rzemiosła i inna jakość rolnictwa. Pod wieloma względami zmieniła się mentalność społeczeństwa i chociaż Dobrzyń jest nadal miastem dość biednym, to jest to bieda znacznie bardziej zamożna. Przypadkiem wróciłem do artykułu o naszych początkach w Dobrzyniu, który opublikowałem w paryskiej „Kulturze” w 1999 roku. Czy warto go przypomnieć? Spieraliśmy się o to z Małgorzatą, Małgorzata obawiała się, czy tamten mroczny obraz kogoś nie urazi. Nie wiem, młodzi nadal stąd uciekają i będą uciekać. My znaleźliśmy tu nasze miejsce i dostrzegamy jak wiele się zmieniło. Poniżej mój test sprzed 25 lat.
…
Po blisko trzech dekadach nieobecności ojczyzna powitała mnie łomotem stempli. Bywałem w kraju jako turysta, tym razem wracałem już na dobre. Dla wracającego obywatela państwo to pan Olek - anonimowy pracownik lokalnego. urzędu celnego. Za pierwszym razem clę samochód, za drugim przywieziony osobno ciężki bagaż. W obydwu przypadkach odprawa celna to całodzienne zajęcie.
Przez cały czas mam nieuchronne odczucie, że mitręga jest formą nakłaniania do łapówki. To odczucie przynajmniej w części jest fałszywe. Cały system celny cechuje nieprawdopodobna ślamazarność, przy celniku polski rolnik jest nowoczesny i wydajny. Zarówno pracujący dla Hartwiga kierowca jak i przypadkowo poznany przedsiębiorca, który kilka dni w miesiącu spędza na wyczekiwaniu w poczekalni oddziału celnego, potwierdza moje odczucie, że za tą koszmarną ślamazarnością czai się również nieustanne oczekiwanie na łapówki. Wszyscy o tym mówią, otwarcie pisze się o tym w prasie.
Mimo wszystko nie bardzo chcę w to wierzyć. Pan Olek (imię podsłuchane, bo na końcowym dokumencie nie ma nie tylko nazwiska odpowiedzialnego urzędnika, ale ani na formularzu, ani na żadnej z pięciu pieczęci nie ma nawet adresu czy numeru telefonu placówki odprawiającej cło), patrzy na moja listę i stwierdza: trzy radia tranzystorowe - to nie przejdzie. Wyjaśniam, że dwa z tych aparatów to kupiona za grosze tandeta. Nie ma znaczenia, stwierdza pan Olek, dając do zrozumienia, że to wszystko źle wygląda. Dwa magnetofony - mówi. I znów wyjaśniam, że jeden z tych magnetofonów służy do nagrywania wywiadów, a drugi to dyktafon. Do celów zawodowych - ucieszył się pan Olek - przedmioty służące do wykonywania zawodu podlegają ocleniu. Pan napisze nową listę mienia przesiedleńczego z podaniem, które przedmioty służą do wykonywania czynności zawodowych. Wcześniej, jeszcze w konsulacie RP w Londynie, otrzymałem pisemną informację oraz kopię ustawy o przywozie mienia przesiedleńczego. Mimo uważnego przestudiowania obu tych dokumentów rewelacje pana Olka były dla mnie nowością, potwierdził je jednak naczelnik oddziału.
W tej sytuacji przystąpiłem do spisywania nowej listy mienia przesiedleńczego stwierdzając, że do wykonywania zawodu służą mi stoły, krzesła, fotele, książki, wszystkie aparaty radiowe, dwa komputery, telewizor i magnetofony.
Najwyraźniej złamałem konwencję, bo pan naczelnik poprosił mnie na rozmowę i zapytał czy mogę wycofać tę listę. Mówił długo o trudnej służbie celnej i o swojej dumie z faktu, że jest Polakiem.
Ostatecznie sześciogodzinna praca kilku osób zakończyła się zapłaceniem cła w wysokości 110 złotych za drugi komputer. Ustawa istotnie stwierdza, że wolno wwozić tylko jeden komputer osobisty i nie zgłaszałem tu żadnych zastrzeżeń mimo, że ten mój drugi komputer to dziesięcioletni staruszek nie mający już żadnej wartości rynkowej.
Ta ciężka praca wielu osób sprowadzała się wyłącznie do przekładania papierków, bo samo sprawdzenie zawartości ciężarówki ograniczyło się do trzydziestu sekund, czyli do zdjęcia pieczęci w obecności celnika. Kiedy po wielu tygodniach oglądam się wstecz, te dwa dni spędzone w urzędzie celnym były zdecydowanie najbardziej przykrym przeżyciem, ze względu na swoją lepką atmosferę i to właśnie w instytucji w dosłownym sensie reprezentującej państwo.
Najbardziej pozytywnym doświadczeniem był mój pierwszy kontakt z bankiem we Włocławku, gdzie poziom kompetencji i sprawności w żaden sposób nie odbiega od zachodnich standardów. Wszystkie formalności w Urzędzie Skarbowym w Lipnie załatwiłem od ręki w ciągu piętnastu minut.
Równolegle rozpoczęło się moje spotkanie z heroiczną rzemieślniczą niekompetencją, z ofiarnym i pełnym życzliwości partactwem polegającym na wielotygodniowej niemożności uruchomienia ogrzewania, odwrotnym podłączaniu wanien, na połączeniu komina dymnego z wyciągiem, na montowaniu nowej instalacji elektrycznej bez uziemienia i pełnym wyższości wyjaśnianiu, że takie właśnie są polskie normy; na odkryciu, że gipsowe sufity poddasza przybito do spróchniałych i naruszonych przez korniki belek stropowych.
Na moje nieszczęście naprawdę sprawnymi rzemieślnikami okazali się tylko kafelkarze kładący wielokrotnie zrywane i ponownie zakładane kafelki. Próbowałem pamiętać, że niekompetencja nie jest wyłącznie rodzimą specjalnością. W tym samym czasie brytyjski urząd podatkowy przysłał mi czterokrotnie tę samą ankietę, z trzymiesięcznym opóźnieniem przesłał mi wyliczenie moich podatków, najpierw znacznie zaniżając należną sumę, a potem prostując swój błąd, równocześnie zwracając się do mojego funduszu emerytalnego o ściąganie pieniędzy, które już zostały zapłacone.
Imperialna niekompetencja brytyjskich urzędników skłania do ostrożności przed zaliczaniem doświadczeń z heroiczną niekompetencją dobrzyńskich rzemieślników do narodowych wad Polaków.
O siódmej rano, żegnając po całonocnej pracy brygadę ciepłowników, jestem pełen podziwu dla ich poświęcenia oraz pełen smutku, że nieskuteczne. Brygada ciepłowników naprawia błędy popełnione przez brygadę hydraulików i nie mam wątpliwości, że ich cierpkie uwagi pod adresem kolegów są głęboko uzasadnione. Martwi mnie jednak krytyka ich własnej pracy wyrażona przez kolejnego specjalistę z lokalnych wodociągów.
Chwilowo moje przygody z ogrzewaniem przerwał Darek, młody chirurg-pediatra, zdradzający głęboko antropomorficzne podejście do techniki. Ostatecznie - tłumaczył mi - ilość możliwych związków przyczynowo-skutkowych w systemie domowego ogrzewania jest dziecinnie mała w porównaniu z tym, co dzieje się w ludzkim organizmie.
Wysłuchał uważnie historii choroby, obejrzał schemat i zniknął w kotłowni. Wyszedł i stwierdził, że moi ciepłownicy są w błędzie podejrzewając wadę wymiennika ciepła. Niewydolność krążenia - oświadczył wyjaśniając, że piec ogrzewa zbyt dużo wody, która nie ma ujścia i że należy zmniejszyć ciśnienie gazu. Zmniejszył dopływ gazu ze zbiornika i wbrew instrukcjom panów ciepłowników ponownie włączył automatyczne sterowanie pieca. Diagnoza okazała się słuszna, Darek natychmiast rzucił się na źle osadzone drzwi wejściowe, a ja stanąłem przed trudnym problemem delikatnego poinformowania przesympatycznego inżyniera ciepłownika, że wzywanie kolejnego fachowca od tego typu pieców nie jest już konieczne, ponieważ istniejącą wadę usunął pediatra.
Koszty siły roboczej są tu bajecznie niskie (dniówka rzemieślnika wynosi 30 złotych) jednak niekompetencja fachowców pociąga za sobą astronomiczne koszty finansowe, naraża na ustawiczne stresy i nastraja katastroficznie, gdyż nigdy nie wiadomo jakie nowe nieszczęścia spowoduje radosna twórczość ludzi twierdzących, że wiedzą co robią.
Dobrzyń nad Wisłą jest miasteczkiem mającym zaledwie dwa i pół tysiąca mieszkańców, mam wrażenie, że połowa z nich była już gośćmi w moim domu. Jest w tym pewna przesada, prawdą jest jednak, że przez nasz dom przewija się tłum rzemieślników, ale zdobywana tą drogą wiedza o moim nowym środowisku wydaje mi się daleko niewystarczająca.
Moi nowi znajomi chętnie udzielają wszelkich informacji, ich relacje są jednak nieodmiennie relacjami stron o zimnej wojnie wszystkich ze wszystkimi. Organizowane przez Radio Maryja protesty są tylko ekstremalną formą postaw, które wydają się nagminne. Świat zewnętrzny jest światem ludzi złej woli. W naturalny sposób towarzyszy tym postawom głębokie przekonanie, że uczciwość nie może być receptą na sukces. Poza najbliższym kręgiem działają złe moce, które trzeba oszukać. Stąd też znikoma wiara w możliwości zbiorowego działania i skłonność do często absurdalnego wręcz krętactwa.
Zdaniem znajomego ogrodnika załatwienie kontraktu na łubin wymaga rozmowy z prezesem jednej instytucji, żeby wpłynął na prezesa drugiej instytucji. Na pytanie, czy nie można po prostu zadzwonić i zakontraktować trzy hektary białego łubinu dowiaduję się, że przesiąkłem Zachodem i że "u nas to tak nie działa".
Moje próby udowodnienia, że jest inaczej znajdują łatwe i dość prawdopodobne wyjaśnienia - no tak, jestem na specjalnych prawach - przybysz z innego świata, a w dodatku dziennikarz.
Świat oglądany z Dobrzynia skłania do refleksji na temat wydajności. W tutejszych sklepach można kupić niemal wszystko, ekspedientka elektroniczną kasę sprawdza pisząc słupki na papierze w kratkę, w gminie na każdym biurku jest komputer, równolegle prowadzi się ręcznie ewidencję i mozolnie wypisuje kwitki opatrzone niezliczoną ilością pieczęci. Płace urzędników gminy są żałośnie niskie, ale pogoń za nowoczesnością znajduje swój wyraz raczej w nakładach na sprzęt niż na edukację pracowników. Urzeka życzliwość i chęć pomocy, przeraża inercja.
W kiosku na rynku sprzedaje się przeciętnie piętnaście egzemplarzy „Gazety Kujawskiej” i dwa egzemplarze „Gazety Wyborczej”, nieco lepiej idą kolorowe magazyny. W piątki, kiedy jest program telewizyjny, sprzedaż „Gazety Kujawskiej” osiąga nawet sto pięćdziesiąt egzemplarzy. Nie jest to jedyny punkt sprzedaży prasy, ale z pewnością najbardziej popularny.
Większość moich rozmówców potwierdza, że czytelnictwo prasy dramatycznie spadło. Wyjaśnienia, że ludzi nie stać na gazetę wydają mi się mało przekonujące. Szukając innego obrazu tego miasta idę do Stowarzyszenia Gmin Ziemi Dobrzyńskiej. Stowarzyszenie próbuje być pośrednikiem między ludźmi, którzy mają inicjatywy. Tu można uzyskać pomoc, kiedy chce się wydrukować jakiś biuletyn, przez stowarzyszenie najłatwiej doprowadzić do zorganizowania wystawy rolniczej, czy seminarium na temat lokalnej historii. Prezes stowarzyszenia wręcza mi stertę wydawnictw na temat historii Ziemi Dobrzyńskiej. W tych zeszytach znajduję sporo ciekawych prac, ale wszystkie koncentrują się na okresie kiedy Dobrzyń był miastem pogranicza. Ustawicznie przechodził z rąk do rąk, aż wreszcie zdobyty i spalony przez Krzyżaków w 1409 roku utracił swoje znaczenie militarne. Późniejsza historia Dobrzynia jako lokalnego centrum handlowego nie porusza niczyjej wyobraźni.
Mieszkający w Dobrzyniu specjalista od komputerów opowiada mi o swoich trudnościach zdobycia informacji na temat mieszkającej tu przed wojną społeczności żydowskiej. Jest jednym z nielicznych posiadaczy Internetu i odnalazł go tu mieszkający w Stanach Zjednoczonych potomek rodziny żydowskiej z Dobrzynia. Cezary zdobył już zdjęcia zburzonej przez Niemców synagogi i próbuje przez starszych mieszkańców miasta dotrzeć do informacji, o które pytał internetowy znajomy z USA. On sam kończy właśnie dwuletnie, pomaturalne studium dla techników komputerowych i rozgląda się za możliwie najlepszą pracą. Cezary nie ma żadnych obaw, że zostanie na lodzie, na kilka miesięcy przed uzyskaniem dyplomu zaczyna poszukiwania pracy interesującej. W samym Dobrzyniu ponad połowa jego kolegów ze szkoły jest już od kilku lat na zasiłkach dla bezrobotnych. Jak twierdzi, większość z nich nie ma żadnej ochoty na pracę i całkowicie akceptuje swój los.
Po raz kolejny w tych rozmowach wraca problem poczucia beznadziei, alkoholu i minimalnej różnicy między wynagrodzeniem za pracę, a dochodami z zasiłków i prac dorywczych. Zasiłek oraz zarobki z prac dorywczych mogą dać nawet więcej, a młodzi nie myślą ani o emeryturze, ani o tym, że wydłużający się okres bezrobocia coraz bardziej zmniejsza ich szansę na zdobycie pracy. Ten margines beznadziei wynosi nieco ponad 20 procent. Reszta ma jakieś zajęcia. Tu jednak zaczyna się prawdziwy problem. Jaka część pracujących funkcjonuje wedle starych zasad, a kto zdołał się przestawić i dostosować do nowej rzeczywistości?
Zmienną, której działanie widać najwyraźniej jest wiek. Wielu młodych myśli już w kategoriach rynku i tę zmianę widać już zarówno w handlu jak i w rolnictwie. Znacznie gorzej jest z reformowanym sektorem publicznym. Pracownicy tego sektora najwyraźniej nie bardzo wiedzą do czego mają się dostosować, co właściwie ma oznaczać sektor publiczny w gospodarce rynkowej? Pozostają pracownikami najemnymi opłacanymi przez państwo lub samorząd i w pełni zdają sobie sprawę z tego, że szanse poprawy płac i warunków pracy znajdują się poza nimi.
Czy reformy i stopniowe przechodzenie zarządzania sprawami gminy w gestię samorządów są dla nich nadzieją? Dobrzyń nad Wisłą to Polska pod mikroskopem. W kraju, w którym nowych wojewodów wyznacza się na godzinę przed wejściem w życie nowego podziału terytorialnego, gdzie pracownicy dotychczasowych urzędów wojewódzkich poszli czwartego stycznia do pracy nie wiedząc czy nadal pracują, jakie mają obowiązki i komu podlegają, gdzie lekarz ośrodka zdrowia, na wszystkie pytania o nową organizację służby zdrowia odpowiada: nie wiem, bardzo trudno jest mieć nadzieję, że reformy przyniosą poprawę.
W terenie pracownicy służb publicznych na reformy patrzą tak, jak ja na pracę moich rzemieślników - z głębokim przekonaniem, że mają do czynienia z kolejną fuszerką, która zamiast poprawy przyniesie więcej zamieszania i kłopotów. Jest to oczywiście samospełniające się proroctwo, ale proroctwo oparte na długim doświadczeniu. Nadzieją jest samorząd, ale w samorząd mało kto wierzy, szczególnie, że finansowa niezależność władz samorządowych sprowadzona została do minimum, a coraz większa część społeczeństwa ma głębokie przekonanie, że to budowanie Polski samorządowej w niemałym stopniu sprowadza się do partyjnej walki o władzę.
Przyglądam się wysiłkom lokalnych rzemieślników. Minione dziesięciolecie przyniosło radykalne zmiany, kapitalizm dotarł do Dobrzynia, a jego najbardziej groteskowym wyrazem jest reklama w rynku informująca o całodobowej sprzedaży trumien". W lokalu, w którym niegdyś była księgarnia jest zakład pogrzebowy, jedyna restauracja zbankrutowała, ale pojawiły się nowe sklepy i nowe towary. Na rynku kupuję mechaniczną piłę, która przypomina mi mój pierwszy kontakt z Zachodem we wrześniu 1971 roku. W szwedzkiej Alveście, mieście niewiele większym od Dobrzynia, wyszliśmy ze znajomym na spacer z obozu dla uchodźców. Mój towarzysz, który podczas wojny stracił nogę przy wyrębie lasów na Syberii, zatrzymał się przy sklepie z narzędziami, jego uwagę zwróciła mechaniczna piła. "Z taką piłą - powiedział pan Jakub - jeden człowiek mógłby wyrobić normę całego obozu."
Do Dobrzynia dotarły już narzędzia pozwalające na radykalny wzrost wydajności pracy, brakuje umiejętności i bodaj w jeszcze większym stopniu brakuje rzetelności . Niedotrzymany termin, niedotrzymana umowa, brak reakcji na list czy telefon, to jest właściwie norma i nikt się z tego nawet nie tłumaczy. Klient już jest ważny, ale tylko w pierwszej fazie, kiedy jest nadzieja, że coś kupi. Byle jak wykonana usługa, wciśnięty marny towar, arogancka irytacja kiedy zgłasza się jakiekolwiek zastrzeżenia. W lokalnym sklepie mogę już kupić hiszpańskie oliwki czy francuskie wino, ale nadal nie mogę uporać się z naprawą hydrofora. Ten powszechny brak rzetelności jest źródłem tysięcy zupełnie niepotrzebnych kłopotów i coraz częściej mam wrażenie, że jest on również najpoważniejszą przyczyną pseudopolitycznych swarów.
Polityka w tak zwanym terenie ma wymiar osobistych, często zadawnionych animozji. Nie są to spory o priorytety, o metody realizacji celów, o sposoby wydawania publicznych pieniędzy. Nawet kiedy pojawia się jakaś wizja, to ma ona ograniczone szanse dotarcia do świadomości elektoratu.
Niedawny kandydat na burmistrza ma własny pomysł na ożywienie życia w tym miasteczku. Jego marzeniem jest port, który przynajmniej latem ściągnąłby tu turystów. Przez Dobrzyń nie przechodzi żadna poważna arteria komunikacyjna, ruch samochodowy na trasie Płock-Włocławek jest po tej strony Wisły ograniczony, ale włocławski zalew z roku na rok staje się coraz bardziej atrakcyjny dla żeglarzy. Budowa porządnej przystani to ogromne pieniądze, od czegoś trzeba jednak zacząć. Tym początkiem Jest prowadzony przez Ryszarda Przybytka żeglarski klub. Czy ten klub będzie przyczółkiem dla rozwoju turystycznego przemysłu? Chwilowo jest atrakcją dla sporej grupki młodych ludzi.
Przemysł turystyczny może tu z czasem dostarczyć pewnej ilości nowych miejsc pracy, ale również w przyszłości Dobrzyń będzie przede wszystkim ośrodkiem dostarczającym usług dla rolnictwa. Doświadczenie krajów zachodnich uczy, że na tym polu musi być współdziałanie rynku, samorządu i państwa, chwilowo, po długiej samowoli państwa, dominuje rynek, zaś państwo i samorząd poszukują dopiero swojej roli. Rynek z natury rzeczy orientuje się na tego klienta, który już ma pieniądze, państwowa i samorządowa interwencja potrzebna jest tam, gdzie trzeba przełamać inercję.
Gminne ośrodki opieki społecznej ograniczają się do dzielenia swoich środków, urzędy pośrednictwa pracy zajmują się przybijaniem pieczątek. Tu, na samym dole, nie widać żadnych prób zwalczania plagi bezrobocia, ani też przeciwdziałania temu, aby kolejne roczniki młodych ludzi. nie rozpoczynały dorosłego życia od potwornie demoralizującej kuroniówki. Tymczasem miasto wyrzuca do wielkich miast swoich ludzi zbędnych. Na trasie Dobrzyń - Lipno zatrzymuje mnie młoda kobieta, jest matką dwojga dzieci, jedzie po zapomogę do ośrodka opieki społecznej, jeden autobus wypadł z kursu, od godziny stała przy drodze na mrozie. Oboje z mężem są bez pracy, przenieśli się tu ze Śląska, gdzie mąż stracił pracę w kopalni, maleńka działka dostarcza im ziemniaki, latem jest trochę prac dorywczych u lokalnych rolników, mąż dawno stracił prawo do zasiłku, zimą żyją za 100 złotych na miesiąc. Kiedy stwierdzam, że to absolutnie nie jest możliwe, kobieta patrzy na mnie z dumą i mówi: dzieci nie chodzą nigdy głodne.
Po powrocie oglądam w telewizji długie i nudne sprawozdanie z sejmowych dyskusji na temat lustracji. Kolejna mydlana opera z ulicy Wiejskiej. Jakość polityki na Wiejskiej zmieni się, kiedy zmieni się jakość polityki w gminie. Stołeczne centrale polityczne wiszą w kawiarnianej próżni, zaś szary obywatel ciągle oczekuje od władz centralnych cudu. W lipnowskim starostwie kładą już w gabinetach dywany i niebawem na drzwiach pojawią się tabliczki powiatowych dygnitarzy, słowo samorząd jest tu jednak ciągle pojęciem na wyrost, jak granice tutejszych miasteczek, zaczynające się na długo przed zabudową. Stowarzyszenie Gmin Ziemi Dobrzyńskiej wydaje mi się bardziej autentyczną instytucją samorządową niż nowe władze powiatowe. Można tam spotkać ludzi, którym o coś chodzi. Mogę być w błędzie, gdyż jak na razie urządzanie domu i próba uruchomienia gospodarstwa pochłania mi tyle czasu, że mam ograniczone możliwości poznawania otaczającego mnie świata. Jednak nawet te skromne kontakty pozwalają już powiedzieć: O.K. Dobrzyń. Roboty jest tu dość, a odległość od Warszawy jest wystarczająca, żeby patrzeć na dzienniki telewizyjne z właściwym dystansem.
Link do oryginału z 1999 roku w paryskiej „Kulturze: https://staticnowyportal.kulturaparyska.com/attachments/88/e2/08428fa0163f07e0cf31a111755577bb068542bb.pdf#page=15