Nowy wojskowy mesjasz izraelskiej lewicy
Wspólny amerykańsko-izraelski plan obalenia Netanjahu z generałem Gadim Eisenkotem w roli głównej zyskuje na popularności w miarę postępu wojny w Gazie


Gadi Taub 2024-02-02

Generał Eizenkot na ceremonii wojsk inżynieryjnych w 2016 roku (Źródło zdjęcia: Wikipedia.)
Generał Eizenkot na ceremonii wojsk inżynieryjnych w 2016 roku (Źródło zdjęcia: Wikipedia.)

Izraelskie media głównego nurtu pełne są przygnębiających historii, które mówią, że przegrywamy wojnę: mówią, że nie da się jej wygrać, że gospodarka jest na skraju załamania, że rezerwiści są rozdarci między państwem a rodziną, że studenci tracą rok akademicki i pary rozstają się, że powinniśmy natychmiast sprowadzić porwanych do domu! – nie wspominając o strasznych opowieściach o losie zakładników i ciągłym pokazywaniu ze wszystkich stron, straszliwej sytuacji ich rodzin.

Czytaj izraelskie gazety, oglądaj telewizję głównego nurtu, a możesz dojść do wniosku, że to wszystko wina premiera Benjamina Netanjahu, a nie Jahji Sinwara: Netanjahu przedłuża wojnę dla własnego przetrwania politycznego, Netanjahu utrzymywał Hamas przy życiu katarskimi pieniędzmi, Netanjahu rozdarł Izrael przez reformę sądownictwa, Netanjahu spycha na bok generałów – Benny’ego Gantza, Joawa Gallanta i Gadiego Eisenkota – we własnym gabinecie wojennym, Netanjahu zrujnuje nasze stosunki z USA, Netanjahu przedkłada własną karierę nad żywotne interesy Izraela i tak dalej. Te twierdzenia są zbieżne z kampanią informacyjną Waszyngtonu skierowaną przeciwko Netanjahu, podczas której administracja Bidena stara się narzucić Izraelowi swój program, z pomocą swoich lokalnych klientów.


Prasa izraelska najwyraźniej nie zachowuje się tak, jakbyśmy byli w środku wojny o przetrwanie. Konferencje prasowe stały się rywalizacją dziennikarzy, którzy próbują zaimponować sobie nawzajem zadając najpaskudniejsze pytania. W zeszłym tygodniu Netanjahu przy jednej z takich okazji odstąpił od scenariusza, aby odpowiedzieć na jeden szczególnie osobliwy monolog, (zamaskowany jako pytanie), wygłoszony przez Sefiego Ovadię z Kanału 13.


Ovadia zabrał głos: „Pytanie osobiste, jeśli pozwolisz. Społeczeństwo chce odsłonić osobistą stronę swoich przywódców. Czy kładąc się spać [wieczorem], mówisz sobie lub żałujesz pewnych błędów, którymi chciałbyś podzielić się z opinią publiczną w związku z wydarzeniami przed 7 października, krótko przed lub długo wcześniej, czy też uważasz, nawet w zaciszu własnych myśli, że jesteś bezbłędny i że to reszta kierownictwa jest odpowiedzialna za sytuację, w jakiej znaleźliśmy się. Jeśli chcesz podzielić się tym z opinią publiczną, myślę, że może to być interesujące”. Przypominam, że miało to miejsce na konferencji prasowej, na której premier informował opinię publiczną o stanie wojny.


Odpowiedź Netanjahu cytowano szeroko we wszystkich izraelskich mediach społecznościowych: „Będę nadal walczył z Hamasem, a ty będziesz nadal walczyć ze mną. To jest podział pracy”.


Istnieje powód, dla którego defetyzm i krytyka Netanjahu idą w parze. Netanjahu chce wygrać wojnę i choć może to początkowo zabrzmieć zaskakująco, kohorta prasowa oraz wirtualni przedstawiciele administracji Bidena w rządzie – Gantz i Eisenkot – nie do końca zgadzają się z tym celem. Łatwe wyjaśnienie jest takie, że walka z Netanjahu na tak długo zdefiniowała tożsamość zawodową tak wielu dziennikarzy i polityków, że nawet atak Hamasu z 7 października nie był w stanie zmienić trajektorii ich życiowej misji. Postrzegają Hamas jako okazję do ostatecznego zdemaskowania Netanjahu jako nieudacznika, jak chcą go widzieć, wymuszenia przedterminowych wyborów, które z pewnością przegra, i w ten sposób ocalenia przed nim Izraela.


Ten sposób rozumowania stawia w centrum nienawiść: nienawiść tak intensywną, że niektórzy woleliby raczej widzieć porażkę Izraela niż sukces Netanjahu. Ale tu działają większe siły. I wydaje się, że istnieje szczegółowy plan, w którym główną rolę odgrywa były szef sztabu IDF Gadi Eisenkot, który jako pierwszy krok wymaga osłabienia Izraela. Większość zwolenników tego planu nie chce zniszczenia kraju (choć niektórzy chcą jego fundamentalnych przekształceń). Uważają, że osłabienie Izraela i oddanie go pod amerykańskie zarządzanie pomoże ocalić kraj przed nim samym.


Skoordynowany charakter kampanii przeciwko Netanjahu wynika jasno z powtarzania tych samych argumentów, a nawet tych samych sformułowań przez jego przeciwników w polityce i prasie – po obu stronach Atlantyku. To nie przypadek, że dokładnie w tym samym czasie zarówno w Jerozolimie, jak i w Waszyngtonie zaczęliśmy słyszeć głosy nawołujące do zakończenia wojny przez umowę o porwanych, ale bez zniszczenia Hamasu (na co wskazuje często używany eufemizm „przedłużone zawieszenie broni”). Przegrana wojna z Hamasem z pewnością obali Netanjahu, a tym samym usunie przeszkodę we wznowieniu rozmów w celu ustanowienia państwa palestyńskiego.


Aby wesprzeć tę kampanię, Eisenkot, który tragicznie stracił syna w tej wojnie, został wybrany na nowego mesjasza lewicowej elity, namaszczony półoficjalnie długim, pochlebnym wywiadem w prestiżowym programie telewizyjnym Ilany Dayan „Uvda” (Fakt) na kanale 12. Eisenkot zasiada obecnie w gabinecie wojennym Netanjahu wraz z Gantzem, innym byłym szefem sztabu. Administracja Bidena miała kiedyś wpływ na wysokiego i przystojnego Gantza, który jest jednak człowiekiem niewielkiego formatu.


Eisenkot, a przynajmniej tak wielu ma obecnie nadzieję, jest z lepszego materiału. Dlatego też został wybrany na podporę wspólnego amerykańsko-izraelskiego projektu wyrzucenia Netanjahu za burtę i zainstalowania bardziej uległego izraelskiego przywódcy, który odwróci się od celów wojskowych wojny w Gazie i skupi się na szerszym celu, jakim jest ustanowienie państwa palestyńskiego.


Izraelska gołębia lewica zawsze była zakochana w generałach, przeważnie z wzajemnością. Jastrzębie w zasadzie nie docierają na sam szczyt IDF, dlatego też w miarę jak dowódcy naszej armii mieli coraz większą obsesję na punkcie własnego wizerunku jako osób moralnych, jednocześnie stracili zainteresowanie wygrywaniem wojen.


Romans dzisiejszej lewicy z gołębimi generałami jest słabym, nostalgicznym cieniem niegdyś dumnego syjonizmu, który był zarówno silny, jak i humanitarny. Ale nasi obecni dowódcy wojskowi nie są odlani według tego wzorca. Podczas gdy ci pierwsi wygrywali wojny, nowi zastąpili dążenie do zwycięstwa militarnego publicznym samobiczowaniem i popisami moralizatorstwa. Mamy groteskowy przykład tego nowego gatunku, radykalnego lewicowego generała Jaira Golana, gwiazdę maleńkiego postępowego elektoratu, który nie przekroczył progu w ostatnich wyborach krajowych. Golan, pełniąc funkcję zastępcy szefa sztabu IDF, porównał Izrael podczas oficjalnej ceremonii upamiętniającej Holokaust do Niemiec w latach trzydziestych XX wieku. Postępowcy klaskali. „Haaretz” uczynił go bohaterem. Reszta z nas była głęboko zdegustowana.


Eisenkot nie jest jednak aż tak wulgarny i nie jest ignorantem. Jest elokwentny i refleksyjny, a także zachowuje się z godnością. Jest także jedną z osób najbardziej odpowiedzialnych za koncepcję Hamasu jako możliwego do opanowania wroga, która zemściła się na nas 7 października. Jako szef sztabu IDF przyspieszył proces zmniejszania izraelskich sił lądowych na rzecz armii, która byłaby mała, zaawansowana technologicznie i profesjonalna. To właśnie ta armia zaawansowanych technologii została pokonana przez grupę krwiożerczych sadystów dżihadu z prymitywną technologią.


Ale prasa nie jest zainteresowana badaniem niepowodzeń armii. Jest zbyt zajęta zrzucaniem winy wyłącznie na Netanjahu. I kocha Eisenkota za rolę, jaką odgrywa w jej wyobraźni jako wspieranego przez USA siłacza, który pomoże narzucić izraelskiemu elektoratowi program dwóch państw, który naród zdecydowanie odrzucił.


Eisenkot dał wspaniały występ podczas ceremonii swojej koronacji, pod przewodnictwem MC Ilany Dayan, która pełniła rolę wnikliwej prezenterki. Łagodny głos Dayan stanowił odpowiednie tło dla szorstkiego, misiowato uwodzącego Eisenkota, który uporczywie nazywa Netanjahu – szefa gabinetu wojennego, w którym służy – kłamcą. Swoje zeznania składał ze smutkiem, z długimi momentami milczenia, jakby zmuszony do refleksji, unikając prymitywnego manewru politycznego osłabiającego koalicję w środku wojny, w celu przyspieszenia wyborów, które byłyby brutalnie dzielące i podważające zdolność Izraela do walki.


Oprócz otwartego poparcia rozwiązania w postaci dwóch państw, o którym Izraelczycy nie mają ochoty słuchać, przesłanie Eisenkota było dokładnie takie samo, jakie Izraelczycy słyszeli od sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena i innych członków administracji Bidena i kaznodziejów w prasie amerykańskiej: że strategiczne cele wojny Izraela nie zostały osiągnięte; że Hamas nie stracił ani swojej woli walki, ani swoich możliwości; że skala wojny została już ograniczona; że powinniśmy zacząć myśleć o zakończeniu wojny; że teraz konieczny jest plan na następny dzień; że nie ma militarnego sposobu uwolnienia zakładników; i że dlatego powinniśmy zdecydować się na porozumienie, nawet jeśli ceną będzie długie zawieszenie broni – kod oznaczający pogodzenie się z porażką i pozostawienie Hamasowi kontroli nad Gazą.


Eisenkot jest wystarczająco bystry, by rozumieć, co porażka w tej wojnie oznaczałaby dla strategicznej pozycji Izraela na Bliskim Wschodzie. Hamas jest najmniejszym i najsłabszym z wrogów, przed którymi stoimy. Na naszej północnej granicy czai się znacznie groźniejszy Hezbollah, a niedaleko za nim wschodząca potęga regionalna, która wkrótce stanie się potęgą nuklearną – Iran. Jeśli pozwolimy, by naszemu najsłabszemu wrogowi uszły na sucho masowe mordy, jeśli pokażemy, że wzięcie zakładników może rzucić nas na kolana, byłoby to poważnym i bardzo niebezpiecznym obniżeniem strategicznej pozycji Izraela, niemożliwym do zignorowania nawet przez potencjalnie przyjaznych sąsiadów.


Właśnie do tego dąży izraelska lewica. Nie dlatego, że są źli, ale dlatego, że nie mogą pozbyć się nawyków myślowych, które kształtowały ich tożsamość przez dziesięciolecia. W opinii lewicy największym zagrożeniem dla przyszłości Izraela jest demografia. Byłem kiedyś zwolennikiem tej szkoły, więc dobrze znam argumentację: jeśli nie podzielimy ziemi, w pewnym momencie w przyszłości Izrael straci żydowską większość i stanie się krajem dwunarodowym, a nawet z arabską większością. Próba rozwiązania dylematu bez podziału teoretycznie zmusi nas do wyboru między demokracją nieżydowską a żydowskim apartheidem. W praktyce – argumentowano – po prostu zamienimy się w kolejny Liban.


To poważne obawy. Jednak dążenie do zakończenia okupacji już teraz i rozwiązania w ten sposób dylematu, zamiast przesuwać go w przyszłość, opiera się na założeniu, że istnieje bezpieczny sposób podziału ziemi bez wdawania się w krwawą wojnę terrorystyczną, która w rzeczywistości przekształci Izrael w najgorszą możliwą wersję Libanu w jeszcze krótszym czasie. Większość Izraelczyków widziała wystarczająco dużo przed i po 7 października, aby dojść do wniosku, że opuszczenie Judei i Samarii po prostu nie wchodzi w rachubę. Oznacza to, że życie jest często niedoskonałe: w dającej się przewidzieć przyszłości będziemy musieli dźwigać garb okupacji, nie dokonując wyboru między żydowskim a demokratycznym charakterem państwa.


Izraelski elektorat dał poważną szansę zarówno podziałowi, jak i pokojowi. Obydwa się nie powiodły. Izrael wycofał się z dużych obszarów Judei i Samarii, w zamian otrzymując terror. Jednostronnie wycofał się z Gazy, co spowodowało lata ostrzału rakietowego i wojen na mniejszą skalę, których kulminacją było 7 października. Wyborcy odwrócili się zatem od idei pokoju przez podział, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie może zaakceptować perspektywy mega-października 7 pochodzącego z Zachodniego Brzegu.


W swej rozpaczy izraelska lewica pokładała swoje nadzieje w środkach pozademokratycznych. Utworzyła organizacje pozarządowe zajmujące się „prawami człowieka”, aby oczerniać Izrael za granicą, żeby wytworzyć nacisk zewnętrzny na zakończenie okupacji; ich dziennikarstwo stało się groteskowo wrogie wobec własnego kraju; a przede wszystkim lewica – nawet umiarkowana lewica – pokładała nadzieje w presji amerykańskiej. Stany Zjednoczone tupną i zmuszą nas do zrobienia tego, czego nie rozumiemy, że powinniśmy zrobić. Nasz zaufany przyjaciel i sojusznik, wielka życzliwa latarnia wolności, sprawi, że zakończymy okupację, a tym samym uratuje nas od nas samych.


I wreszcie wygląda na to, że wszystkie gwiazdy ułożyły się pomyślnie! Oto okazja zakończenia rozłamu między Hamasem i Fatahem, który utrzymywał przy życiu Netanjahu, sprowadzenia Autonomii Palestyńskiej z powrotem do Gazy, by mogła rządzić osłabionym Hamasem, a następnie zmuszenia wolnego od Netanjahu Izraela do ostatecznego poddania się rozwiązaniu w postaci dwóch państw.


To wszystko bardzo miłe. Niestety rozwiązanie, które proponuje lewica, nie jest rozwiązaniem niczego. Pod tym względem dane historyczne są całkiem jasne: wycofanie się Izraela z Libanu nie osłabiło Hezbollahu, jak nam obiecywano. Raczej pozwoliło Iranowi zbudować dużą i silną armię u progu Izraela, przejmując jednocześnie sam Liban. Wycofanie się Izraela z Gazy nie doprowadziło do poprawy międzynarodowej i strategicznej pozycji kraju, ani nie pomogło w ugruntowaniu pozycji Fatahu jako siły stabilizującej. Doprowadziło to do zrzucania kadr Fatahu z dachów wysokich budynków po przejęciu władzy przez Hamas, następnie do serii wojen, których kulminacją była katastrofa na dużą skalę z 7 października, i do budowy gigantycznej podziemnej fortecy terroru obejmującej około 700 kilometrów tuneli, w których nasi obywatele są obecnie przetrzymywani jako zakładnicy, zbudowanej za dolary pomocy międzynarodowej.


Oderwana od rzeczywistości elita Izraela tak bardzo oddaliła się od reszty z nas, że nie jest w stanie pojąć rozmiarów swoich niepowodzeń. Ale reszta kraju całkiem wyraźnie widzi porażkę ram pokojowych procesów i egzystencjalne zagrożenie, jakie stwarzają. Masakra z 7 października przypieczętowała zatem los rozwiązania w postaci dwóch państw po stronie izraelskiej. Założenie, że tragedia, która zdjęła ze stołu modalność dwóch państw, może w rzeczywistości zostać wykorzystana do tchnięcia w nią nowego życia, wymaga stratosferycznego poziomu oderwania się od nastrojów społecznych.


Wspólny amerykańsko-izraelski fantazyjny projekt polegający na wykorzystaniu Gadiego Eisenkota w roli tarana mającego otworzyć amerykańskiemu regentowi drogę do przewodzenia najnowszej wersji rozwiązania w postaci dwóch państw, przejdzie próbę rzeczywistości na długo przed zarządzeniem jakichkolwiek wyborów. Żołnierze, regularni i rezerwowi, którzy wracają z frontu, będą mieli własne historie z pierwszej ręki o tym, co widzieli. Nie będą szczęśliwi, gdy dowiedzą się, że poświęcili tak wiele, by pozostawić Sinwara i jego gang przy życiu, jednocześnie instalując gang Abu Mazena jako domniemanych władców Gazy. Pomysł przekształcenia Zachodniego Brzegu w drugą Strefę Gazy prawdopodobnie uznają za bardzo niebezpieczne szaleństwo.


Prasa izraelska może nadal próbować wykorzystać trudną sytuację porwanych, by zawrzeć układ z Hamasem i zakończyć wojnę. Ale większość Izraelczyków nazywa Hamas „nazistami”, co powinno powiedzieć ci wszystko, co musisz wiedzieć o ich poglądach. Izraelscy politycy próbujący zawrzeć układy z nazistami prawdopodobnie zostaną odpowiednio ocenieni przez wyborców. A to rozstrzygnięcie może nastąpić wcześniej, niż myśli Eisenkot i jego transatlantyccy zwolennicy.


This story originally appeared in English in Tablet Magazine, at tabletmag.com, and is reprinted with permission.


Link do oryginału: https://www.tabletmag.com/sections/israel-middle-east/articles/gadi-eisenkot-netanyahu-palestinian-state

Tablet, 24 stycznia 2024

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Gadi Taub

Izraelski historyk, komentator polityczny i pisarz, przez wiele lat współpracował z „Haaretz”, (kilka miesięcy temu Haaretz” zrezygnował z dalszej współpracy z powodu niepoprawnego stosunku Tauba do reformy sądownictwa). Jest wykładowcą na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie.