Wyścig do fotela i dylematy wyborcy

Trudno zaprzeczyć, że amerykańskie wybory prezydenckie są ważniejsze niż te w Polsce, ale bliższa koszula ciału, więc siłą rzeczy z większą intensywnością patrzymy w fusy po własnej kawie niż w jakieś fusy zaoceaniczne. 


Media donoszą, że kampania Andrzeja Dudy zaczęła się blado, co można odczytać jako sursum corda, bo trudno powiedzieć, jak to widzą ci, którzy widzą sprawę inaczej. Romuald Szeremietiew zapewnia, że początek kampanii urzędującego prezydenta był „okazały i profesjonalny”, a wystąpienia były merytoryczne. Na wszelki wypadek zapytałem o zdanie młodszego o dwa pokolenia początkującego wyborcę, który poinformował mnie, że o żadnym Szeremietiewie nigdy w życiu nie słyszał, a początku kampanii Dudy nie oglądał, chociaż nie wyklucza, że będzie na niego głosował. Zadałem pytanie kontrolne, czy słyszał o posłance Lichockiej. Okazało się, że owszem, ale gest niczego nie zmienia. Dodatkowe pytanie o ocenę przeznaczenia ogromnej sumy raczej na telewizję niż na opiekę zdrowotną, skłoniły mojego rozmówcę do oceny, że to raczej niesłuszne, ale miałem wrażenie, że forma pytania była metodologicznie wadliwa i skłaniała do odpowiedzi zgodnej z oczekiwaniami pytającego.

Tak czy inaczej, jak powiadają opozycyjni analitycy, „jest rozmach, ale bez pomysłu”, a jak twierdzi prezes, mamy kandydata marzeń, chociaż wszystko może zależeć od tego, kto o czym marzy.


Kaczyński na konwencji z rozrzewnieniem wspominał rok 2014. Przyznał nawet, że wtedy wydawało się, że szans nie ma i ja mu wierzę, że nie liczył na wygraną kandydata wysuniętego na zasadzie, że coś trzeba przecież wysunąć. Trudno było przypuszczać, że Komorowski odda fotel walkowerem.


Obecna kampania Andrzeja Dudy tak naprawdę zaczęła się już w październiku od wizyty w Biłgoraju, gdzie powiedział jasno i wyraźnie, że jest, był i będzie prezydentem dyspozycyjnym. Ciekawe, że prasa jakby nie zauważyła wypowiedzianego wówczas zdania: „My jednak jesteśmy rządem, który wyciąga wnioski i się poprawia.”    


Odnosi się wrażenie, (czyli ja odnoszę wrażenie), że przynajmniej na tym etapie sami kandydaci powstrzymują się od plucia, co nie znaczy, że powstrzymują się od niego osoby towarzyszące.


I nad Wisłą, i za oceanem trzymamy się rzymskiej tradycji wyrażonej w sentencji: audacter calumniare, semper aliquid haeret. Dziś już w szkołach rzymskich sentencji nie uczą, a szkoda, bo czasem pozwalają nabrać dystansu do codziennej gazetowej strawy, uświadamiając, że nowi kandydaci trzymają się starych tradycji.

 

W cyfrowych czasach łatwo sprawdzić, ile, komu i które media poświęcają miejsca i wychodzi na to, że jeśli jest pozytywna korelacja między liczbą słów poświęconych danemu kandydatowi, a liczbą tych, którzy skłonni są na tego kandydata głosować, to wynik jest przesądzony. Tak jednak nie jest, siła oddziaływania mediów jest zmienna i czasem dziennikarze ze zdumieniem zauważają, że mimo ich heroicznych wysiłków wyborcy postanowili inaczej.

 

Zdumienie opiniowytwórców, kiedy wszystko jest inaczej, jest zjawiskiem intrygującym i zasługującym na osobne badania. Chwilowo jednak zgadujemy i trzymamy kciuki. Telewizja Republika przeprowadziła snodaż, z którego wynika, że Kidawa-Błońska wygra z Dudą. Sondaż był na Twitterze (bliższych szczegółów o technice organizacji tego sondażu brak), ale nawet przy tak skąpej informacji, wiemy, że nic nam to o rzeczywistości nie mówi (poza tym, że organizatorzy sondażu wpadli w panikę).

 

Za oceanem zatrzęsienie wróżbitów, ale rzadko która wróżba kusi, żeby przeczytać więcej niż trzy zdania. Ostatnio dowiedziałem się, że tylko Michael Bloomberg może zatrzymać Donalda Trumpa. Amerykański multimiliarder już zainwestował ćwierć miliarda dolarów w swoją kampanię. Był dwukrotnie dobrym burmistrzem Nowego Jorku. Obecnie chciałby uzyskać nominację Partii Demokratycznej, ale burmistrzem Nowego Jorku był najpierw z ramienia Partii Republikańskiej, a potem startował jako kandydat niezależny z poparciem Republikanów. Krótko mówiąc człowiek słabo upartyjniony, co może być jego atutem. Autor przepowiedni jest cokolwiek przerażony bezmiarem „przebudzenia” Demokratów, ale jego wróżba wygląda raczej na pobożne życzenie, ponieważ jak dotąd sondaże sukcesu Bloombergowi nie wróżą. W Ameryce do prezydenckich wyborów jeszcze kawał czasu, więc i fusów do wróżenia ciągle bardzo mało.

Niespodziewanie pojawiła się plotka, że Bloomberg może zaproponować Hillary Clinton posadę pani wiceprezydent in spe. (Można to nazwać dzieleniem skórki na żywej wiewiórce.) Oficjalnie żadna propozycja nie padła, ale pani Clinton odpowiedziała już, że „nigdy nie mówi nie” oraz, że zawsze gotowa jest służyć ojczyźnie. Posada wiceprezydenta jest w Ameryce przedmiotem kpin, chociaż wiadomo, że w razie nagłej śmierci (lub niespodziewanego impeachmentu) wiceprezydent obejmuje fotel. Bloomberg prawdopodobnie sonduje, czy Hillary Clinton mogłaby być atutem, czyli pomostem między autentycznymi Demokratami a liberałem, który nie czuje się związany ani z jedną ani z drugą partią. Chwilowo niewielu przewiduje, że mógłby zdobyć nominację Demokratów, a twierdzenie, że tylko on mógłby być poważnym zagrożeniem dla Trampa, jest całkowicie ignorowane przez wszystkich pozostałych demokratycznych pretendentów do prezydenckiego fotela. Z psychologicznego punktu widzenia to dość oczywiste. Ostatecznie nikt, kto nie jest głęboko wierzącym ultraortodoksyjnym narcyzem, nie decyduje się na walkę o tytuł zbawcy narodu.

 

Narcyzm Donalda Trumpa wydaje się nie do pokonania, ale ważą tu również inne elementy. Czy kandydat, który nie jest tak „przebudzony” jak inni kontrkandydaci Trumpa, ma szansę? Analitycy z lewa twierdzą, że szary człowiek na kapitalistę nie postawi. Mogą być w błędzie. Analitycy z prawa zauważają jego żydowskie pochodzenie, a jeszcze inni zwracają uwagę na zaawansowany wiek (rocznik 1942).

 

Do listopada daleko, a my będziemy obstawiać naszą (jak dotąd) dziesiątkę zawodników już w maju. Władza ma nadzieję, że obejdzie się bez drugiej tury, pozostali mają nadzieję, że fotel zostanie obsadzony dopiero w wyniku starcia w drugiej rundzie. Większość z tych, którzy pójdą do urn, już zdecydowała na kogo będzie głosować, przez najbliższe (niepełne już) trzy miesiące walka toczyć się będzie o każdego, kto się jeszcze nie zdecydował.

 

Gdzie i jak publiczność będzie ogladać ten bieg do prezydenckiego fotela, to osobne pytanie. Jedno wydaje się pewne, że strumień pieniędzy przeznaczonych na media publiczne będzie wydawany na cele partyjne, a wieś i małe miasteczko będzie pobierać informacje głównie z jednego źródła. Ciekawe, kto będzie umiał tu dotrzeć i jak to będzie robić? Wróżyć z fusów nie warto. Wynik poznamy w maju, a będzie rezultatem nie tylko samej kampanii prowadzonej przez kandydatów, ale często również rozmów przy kuchennym stole.  Chwilowo wielu ma dylemat, czy w ogóle warto głosować, a inni, czy warto rozmawiać z tymi, którzy nie są pewni, czy warto głosować, a jeszcze inni jak rozmawiać, żeby nie wyglądać na agitatora.      

 

P. S. Dwa miliardy złotych na propadandę to plus minus pół miliarda dolarów, więc Michel Bloomberg jest dwukrotnie przebity (chociaż pewnie nie wszystko pójdzie na kampanię Andrzeja Dudy).                                           

(0)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version