Oświecony lud tego nie kupi

Martha Nussbaum:  „Nie dla zysku”, wyd.”Kultura Liberalna, 2016

 

Dopiero tutaj, w Katalonii francuskiej - za sprawą dystansu w czasie i w przestrzeni - z całą mocą dotarły do mnie wypowiadane przez blisko cztery lata groźby Jacka Kurskiego, szefa Dobrej Zmiany w TVP, że mianowicie „ciemny lud to kupi!”. W tej groźbie zawarto cyniczną świadomość domorosłego iluzjonisty i cyrkowca, inżyniera-socjotechnika, że robienie milionom ludzi wody z mózgu możliwe się staje, gdyż bomba propagandowa już wybuchła skutecznie w głowach nieoczytanych analfabetów funkcjonalnych. Zresztą w realiach polskich to właśnie TVP „od zawsze” organizowała i zagospodarowywała wyobraźnię milionów ludzi, zajmując miejsce edukacji : telewizor ze stałą dawką propagandy oraz niewyszukanej rozrywki zamiast książki. Tymczasem TVP, która stworzyła jeszcze przed Internetem największą bańkę informacyjną w dziejach Polski, wyraźnie profituje także z tego powodu, że edukacja przeżywa nie tylko w Polsce, ale na całym świecie kryzys, a w niektórych krajach - wręcz katastrofę. Rzecz w tym, że edukacja tchnie niczym strzała Amora albo Duch Święty - kędy chce…

Znajdujemy się w samym środku kryzysu o niespotykanych rozmiarach i śmiertelnie poważnym, ogólnoświatowym znaczeniu.

 

 

Kres demokracji, kres edukacji

 

Od najmłodszych lat czułem ten stan nieprzyjemnego napięcia, pojawiający się w momentach, gdy występowały równocześnie dwa radykalnie rozbieżne elementy poznawcze. Skutki dla samopoczucia nie były komfortowe: rozdarte doznania, dwuznaczne opinie, wykluczające się wzajemnie sądy, sprzeczne ze sobą wyobrażenia. Na dodatek moje dziecięce życie składało się nieomal wyłącznie z takich dysonansów poznawczych. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej wychowawczyni, pani Bratek, odkrywając w trakcie nauki pisania moją leworęczność krępowała mi za karę trefną lewą dłoń skakanką tak, bym musiał dotkliwie odczuć własny błąd, a w ślad za błędem odczuł ból przeżywającego swoje upokorzenie mańkuta. Obowiązkowo czytane w szkole - i gwarantujące promocję do następnej klasy - „Opowiadania o Leninie” - afirmowały świat kompletnie nieprzystawalny do rzeczywistości opowiedzianej w rosnącym w piwnicy stosie „Tygodników Powszechnych”. „Tygodnika” nigdy bowiem się nie wyrzucało, ale gromadziło w piwnicy - tak by w lepszej, bardziej sprzyjającej chwili można było sięgnąć ponownie po wybrane numery pisma… W domu wciąż słyszałem o problemach zawodowych ojca, gdyż po wojnie siedział w komunistycznym więzieniu i matki, absolwentki KUL oraz uczennicy Jerzego Kłoczowskiego , przez lata pozbawionej dowodu osobistego. Z kolei w indoktrynacji TVP, słyszalnej i monotonnie odbijanej potężnym, osiedlowym pogłosem - mimo skromnej liczby odbiorników - od Żabiego Kruku aż po Kamiennej Groblę - dominowały wielogodzinne przemówienia Władysława Gomułki, bo nie było jeszcze wtedy nawet w TVP Adama Słodowego ani „Latającego Holendra” ani nawet Ireny Dziedzic. Nie pamiętam czy już wtedy objawiał się odbiorcom ówczesny popularny prezenter pogody Wicherek? Bo Chmurki jeszcze nie było z pewnością.

 

Swoistą demonstracją niezgody na oficjalną rzeczywistość stały się w moim dzieciństwie coroczne procesje Bożego Ciała organizowane przez lokatorskie pospolite ruszenie. Ołtarz sąsiedzi budowali bowiem z rur i desek ściągniętych z macierzystej stoczni. Był w tym jakiś cudowny ludowy i maryjny, chłopski upór albo raczej atawizm. W rytmach tamtej okropnie fałszującej ulicznej orkiestry dętej, pochód sprzed mojego bloku powoli oddalał się w kierunku ulicy Śluza, spowity w kadzidłach z baldachimami i świętą monstrancją. A z pobożnego peletonu odrywali się pojedynczy młodzi ludzie. Już wkrótce baraszkowali oni zresztą w trzcinach nadmotławskich, pozostawiając nie jeden raz po sobie w krzakach części własnej garderoby. A wszystko to w promieniach na ogół potwornie gorącego czerwca i w oparach dymiącej w tym upale kotłowni umiejscowionej między Kamienną Groblą a Jaskółczą. Mimo przyśpieszonego bicia serca - wstydziłem się tam być, w tych nadmotławskich gąszczach…

 

Przed potworną nudą na Dolnym Mieście w Gdańsku broniliśmy się z bratem Tomaszem stojąc godzinami w oknie i licząc czołgi T-34 jadące z hukiem brukowaną kocimi łbami ulicą z koszar na Łąkowej wzdłuż Motławy. Obiecywaliśmy sobie wtedy - słuchając wieczorami „Wolnej Europy” - że będziemy tak liczyć te czołgi w specjalnym zeszycie w kratkę przez cały rok, a potem wszystkie dane przekażemy Amerykanom.

 

Broniliśmy się przed indoktrynacją zaglądając do książek ustawionych w tak zwanym drugim szeregu w domowej biblioteczce, oprawionych dla niepoznaki w szary lub czarny papier pakowy, ale częściej jeszcze się broniliśmy łowiąc koluchy i budując nad Motławą indiańskie puebla - na zgliszczach ruin ocalałych jeszcze w Gdańsku, po bombardowaniach Armii Czerwonej. To było nasze samokształcenie, w dużej mierze po lekturach Karola Maya i Juliusza Verne . To była nasza dziecięca edukacja odbywana - także wraz z dziecięcymi rozpoznaniami marca 68 i grudnia 70 - w kontrze wobec indoktrynacji TVP. W ramach swoistej edukacji domowej wiele zawdzięczam zaprzyjaźnionemu z moim ojcem Lechowi Bądkowskiego, który jeszcze w latach PRL uświadomił mi kolosalne zadanie decentralizacji władzy w przyszłej wolnej Polsce. 1)

 

                                                                                 *

 

Tuż po Sierpniu r. 80 ja byłem najpierw w „Samorządności” z Lechem Bądkowskim, a potem blisko Młodej Polski i „Przeglądu Politycznego” i jeszcze bliżej BIPS - jako wolontariusz, razem z Pawłem Huelle, Jackiem Kozłowskim, Aramem Rybickim, z moim bratem Tomaszem. A on - Robert - równolegle zakładał Serwis Informacyjny „Solidarności”. W latach 1990-2005 pracował w BBC, a w latach 2005-2006 szefował „Wiadomościom” i „Teleexpressowi”. Ale twarzą w twarz spotkaliśmy się dopiero w łódzkiej filmówce, gdzie był moim idealnym wykładowcą - Robert Kozak - na moje oko jedyny człowiek w dziejach TVP, poza jeszcze Januszem Daszczyńskim - który przynajmniej na cały jeden rok skutecznie, bo nieomal w stu procentach, wyrwał w III Rzeczpospolitej najważniejsze dzienniki telewizyjne z kleszczy partyjno-państwowej propagandy.

 

Pytam więc teraz Roberta Kozaka:

 

- Zapewne znane Ci są badania prowadzone na zlecenie Biblioteki Narodowej, że około 19 milionów Polaków nie czyta w ciągu roku nawet jednej książki, a 6 milionów 200 tysięcy nie czyta absolutnie nic, nawet prostej informacji w Internecie…?

 

- Ale - przekonuje Robert - jest przecież jeszcze jedna kategoria: takich co więcej napisali niż przeczytali!

 

Tyle, na razie, Kozak.

 

                                                                          *

 

W sprawach czytania od lat moją prawdziwą mistrzynią pozostawała wraz z najwybitniejszym metodykiem szkolnym jakiego osobiście poznałem Stanisławem Bortnowskim - Simone Weil. Dochodziłem zresztą do myśli Simone Weil różnymi drogami, za pośrednictwem pań profesor: Marii Żmigrodzkiej i Marii Janion a także poprzez ćwiczenia i prywatne, bywało, że wielogodzinne, rozmowy z (wtedy jeszcze nie profesor) Kwiryną Ziembą, poprzez lekturę Miłosza a także poprzez moje dzisiejsze doświadczenia - bywa, że także zderzenia - z Francją i Katalonią.

 

Najbardziej kusząca dla mnie była interpretacja przez Weil czytania, a skoro czytania to oczywiście edukacji. Czytanie dla Simone Weill, to był bowiem samodzielny proces, a może głównie ciężka praca obarczona ciężarem swojej fizyczności. W związku z tym edukacja to coś dotykalnego, namacalnego i doświadczanego, duchowego i nierozłącznie z duchowością cielesnego i życiowo istotnego. Edukacja, mocno zakorzeniona w relacji „TY (uczeń) i JA (nauczyciel)”, zgodnie z rozpoznaniami Martina Bubera. 2)

 

Edukacja, zakorzeniona w konkretności, podpowiada sposoby czytania świata . Świat jest bowiem - według Simone Weil - tekstem o wielu znaczeniach, a dzieło przechodzi od jednego znaczenia do drugiego; dzieło, w którym ciało jest zawsze częścią, ponieważ kiedy uczy się alfabetu języka obcego, alfabet ten musi wejść do ręki poprzez narysowanie liter! 3)

 

Fakt, że wyjątkowo uwrażliwiona na doświadczenie egzystencji filozofka nie czyni w swoim pisarstwie żadnych uwag wobec rysowania liter lewą ręką, ani w ogóle na temat mańkutów .

 

Rzecz w tym, że na skomplikowane i wymagające pytania ucznia nauczyciel nie zawsze udzielać może łatwej odpowiedzi. Proces edukacji wymaga obustronnej, szczególnej uwagi i czasu, tak, by każdy dylemat rozstrzygać w kontekstach wymagających dodatkowej wiedzy. Przy czym w edukacji, w odróżnieniu od indoktrynacji, wiedza tak zwana dodatkowa nie jest zbędnym balastem, raczej atutem w dużej mierze zależąc od poziomu kultury i cywilizacji, w jakiej przychodzi się nam obracać na co dzień…

 

Uderzające jest w każdym razie dla mnie po latach tak wielkie przywiązanie Francuzów i Katalończyków do myśli Simone Weil. Bo nawet słuchane rankiem na autostradzie z Barcelony do Perpignone popularne, interaktywne, śniadaniowe audycje radiowe dla mas, próbujące tłumaczyć dylematy codzienności i współczesności bardzo często wracają dziś do tej filozofki i odwołują się do jej tekstów. Przy czym właśnie audycje radiowe - w odróżnieniu od telewizyjnych - jak najlepiej wspominam z Polski, doceniając ich ambicje edukacyjne: szerokie horyzonty myślowe, intelektualną uczciwość, wysoki poziom warsztatowy. A wszystko to oczywiście aż do czasu tak zwanej dobrej zmiany.

 

                                                                        *

 

To niesłychane, jak właśnie tutaj, na południu Europy - w odróżnieniu od Polski - myśli nieżyjących już przecież ludzi konfrontowane są wciąż na nowo i na nowo z doświadczeniami dzisiejszości! Mam bowiem paradoksalne poczucie, że w przestrzeni tak mocno przecież zlaicyzowanej, oświeconej, zrewolucjonizowanej tyle jest miejsca dla myśli, która wydaje się transcendentna wobec współczesnego człowieka, przekraczając go w wielu wymiarach.

 

Duch Simone Weill unosi się więc nad współczesną Europą - trochę w kontrze do prezydenta Francji Emanuela Macrona, skądinąd niegdyś zaufanego ucznia i asystenta wybitnego francuskiego filozofa Paula Ricoeura…4)

 

                                                                       *

 

Oni i tak swoje przeczytają!

 

W parku i w autobusie, w metrze i w kawiarni, a nawet w korku na autostradzie - ludzie czytają tutaj masowo. Widok czytającego Katalończyka jest tak samo oczywisty i powszechny w Barcelonie, jak w Gironie po stronie południowej albo w Ceret czy w Saint Laurent de Cerdans - po północnej stronie Katalonii. W tym sensie w niczym Katalonia nie odstaje od takiego na przykład Paryża, gdzie szelest papieru gazetowego czy przewracanych, papierowych kartek wciąż wydaje się atrakcyjniejszy dla przygodnego czytelnika od tekstów wyświetlanych na ekranach tabletów czy netbooków. Książka bowiem jest tutaj tradycyjnie ostoją oświeconej myśli i to niejako na przekór ewidentnemu kryzysowi we Francji czy Hiszpanii szkoły jako instytucji oraz mimo znaczącego spadku poziomu edukacji, jako procesu cywilizacyjnego.

 

                                                                         *

 

Niewykluczone, że podobnie jak dziś w Paryżu czy w Katalonii wyglądała kiedyś nasza własna młodość? Stanęły więc właśnie tutaj przede mną wspomnienia żywych gazet mówionych z epoki schyłkowej PRL (skoro prawdziwe gazety drukowane były albo zabronione albo objęte zapisami cenzorskimi). Wróciły wspomnienia krakowskiego „NaGłosu” Bronisława Maja i gdańskich „Punktów Mówionych” Pawła Huelle. Wróciła Galeria św. Jacka u Dominikanów. Wróciły wspomnienia mikroskopijnych druków czcionek, odbijanych na offsetach a nawet na powielaczach białkowych , samizdatów literackich przemycanych w studenckich plecakach na trasie Kraków-Gdańsk-Kraków wraz z nieuczesanymi myślami Orwella i Szestowa, Cwietajewej i Pasternaka, Kundery i Simone Weil … Przypomniały mi się półprywatne wykłady ubranego w kapelusz góralski Tischnera odbywane w jego domu przy ulicy św. Marka, kilometrowe kolejki młodzieży do kasy Teatru Starego, niekończące się podobne kolejki do księgarni Wydawnictwa Literackiego po dwutomowe wydanie Miłosza albo tłumy wyczekujące na dwujęzyczne, nowe wydanie Rilkego. Przypomniała mi się „Umarła klasa Kantora” a wraz z samym Kantorem i ćwiczenia z wybitnym metodykiem Stanisławem Bortnowskim , przygotowujące nas do pracy polonistycznej w szkołach, przypominały mi się interaktywne dramy u tegoż Bortnowskiego w których bunt, niepokora, nonkonformizm rozstrzaskiwały na kawałki wyobrażenia o edukacji i o szkole PRL-owskiej. Bortnowski bowiem jako arcy-nauczyciel, promował i wysoko oceniał rozbijanie edukacyjnej hieratyczności i hipokryzji. Uczył, że każda lekcja z młodzieżą a nawet z dziećmi może być dziełem sztuki, niepowtarzalnym fenomenem, prawdziwą przygodą myśli i wyobraźni. Czy dziś w pierwszym dwudziestoleciu XXI wieku ktoś jeszcze myśli o edukacji w Polsce w podobny sposób? Czy komuś jeszcze coś mówią w Polsce takie książki Bortnowskiego jak „Spór ze szkołą”, wydana w roku 1982? Albo „Spór z polonistyką szkolną”, wydana w r.1989 ? I dlaczego mądralińscy urzędnicy samorządowi zabronili młodzieży udziału w roku 2019 w polskich strajkach szkolnych? Co było w tym zamyśle strajkowym młodych ludzi takiego niepedagogicznego? Być może oznajmili by nam w ten sposób ci strajkujący uczniowie coś, o czym nawet my dorośli nie mamy bladego pojęcia? W końcu w roku 1905 mój dziadek Dominik Zbierski zastrajkował w zaborze rosyjskim, mając zaledwie 14 lat. Co prawda wydalono go za ten strajk z gimnazjum. Jednak odbyta lekcja strajkowa więcej mu dała niż setki nie odbytych zaborczych lekcji.  

 

                                                                               *

 

Nad Francją wiosną 2019 roku przeszła fala protestów przeciwko planowanym rządowym zmianom w oświacie. Marsze protestacyjne w Paryżu i innych miastach, przyciągnęły około 36 tys. osób, a siedem związków zawodowych wezwało pracowników oświaty do wstrzymania się od pracy. Rzecz poszła o rządowy plan reformy francuskiego systemu edukacji, zwanej "Loi Blanquer" od nazwiska ministra edukacji Jean-Michela Blanquera.

 

Najbardziej kontrowersyjną kwestią reform stał się plan grupowania szkół podstawowych, gimnazjów i szkół średnich w jednej jednostce administracyjnej, z jednym dyrektorem odpowiedzialnym za wszystkie trzy placówki. Co ciekawe - i niejako na marginesie reszty spraw - większych kontrowersji nie wzbudza tu pomysł wprowadzenie obowiązku szkolnego dla trzylatków…

 

Związki zawodowe i rodzice uważali, że pozbycie się dyrektorów szkół podstawowych i gimnazjów oraz wprowadzenie tych szkół pod kuratelę innego dyrektora zepsuje bliskie relacje nauczycieli z rodzicami. Obawiali się też zamknięcia części szkół, zwłaszcza na obszarach wiejskich. Jednak ta swoista francuska oświatowa centralizacja była niczym wobec zrealizowanej w Polsce oświatowej deformy, skutkującej kompletnym chaosem szkolnym, oraz przepełnieniem szkolnych placówek ponad wszelkie dopuszczalne granice.

 

Tymczasem we Francji owe spektakularne wypadki strajkowe, wyłapane zresztą także przez polskie media, to był tylko edukacyjny wierzchołek góry lodowej. Wydarzenia te stały się tu bowiem, podobnie jak w innych krajach Europy, przyczyną bardzo poważnych debat dotyczących sensu edukacji, jej roli i funkcji wobec najbardziej palących problemów cywilizacyjnych, a przede wszystkim relacji między edukacją a demokracją. Właśnie na tej fali Francuzi wrócili między innymi do filozofii Simone Weil, w tym do jej zakorzenionego w myśli Platona zainteresowania problemem mediacji. W tle szkolnych strajków i manifestacji szybko dogasały w Paryżu manifestacje ruchu żółtych kamizelek. W tle, gdyż dla Francuzów edukacja zawsze była sprawą narodową, państwową i obywatelską najwyższej wagi. Warto na przykład przypomnieć, że we Francji, zgodnie z konstytucją, za nie posłanie dziecka do szkoły grozi rodzicom surowa kara wieloletniego więzienia. Tym bardziej więc brano pod światło deklaracje polityczne Macrona w sprawie edukacji, nie jeden raz podejrzewając, że podobnie jak w przestrogach sformułowanych przez Marthę Nussbaum, rządzącym politykom francuskim tak naprawdę może w tej reformie oświatowej chodzić jedynie o zysk ekonomiczny albo raczej o cięcie kosztów. I o nic więcej. Dodać warto, że Francuzi są wyjątkowo wyczuleni na propagandę i są specjalistami w obnażaniu kulis i mechanizmów odgórnej inżynierii społecznej - co objawia się choćby w licznych pastiszach i parodiach wokół Macrona zasilających nie tylko sieć internetową i satyryczno-anarchistyczne kabarety, ale także oficjalne media publiczne. Póki co Francuzi cieszą wolnością słowa. Pełną.

 

                                                                       *

 

Tymczasem wiele wskazuje na to, że edukacja w skali globalnej wraz z charakterystycznym dla tego procesu globalnym kryzysem wiarogodności mediów, przechodzi dziś swoje największe załamanie, towarzyszy temu zjawisku także bardzo poważny kryzys, a w niektórych częściach świata nawet katastrofa demokracji. Taką obawę wyraziła właśnie po raz pierwszy Amerykanka Martha Nussbaum w swojej sławnej książce Nie dla zysku - i ta jej myśl szybko obiegła świat docierając także do Francji i Katalonii. Trudno wykluczyć, że sytuacja ta zagraża ludzkiej cywilizacji w jeszcze większym stopniu niż kryzysy emigranckie, terroryzm islamski, globalne ocieplenie czy populizmy wszelkiej maści. Chodzi tutaj bowiem o kryzys, który inne - wyżej wymienione kryzysy - warunkuje i potęguje niszcząc ludzkie dokonania jak złośliwy nowotwór, kryzys który pozostaje właśnie niezauważony, niczym rak; kryzys, który na dłuższą metę będzie miał także dla oddolnej, demokratycznej emanacji obywatelskiej katastrofalne skutki.

 

                                                                      *

 

Wspomniany kryzys ma dwie poważne konsekwencje: nauki humanistyczne uznano za nieopłacalne, a demokracja liberalna, w jakiej żyjemy, zaczyna umierać. Humanistyka wraz zawartą w tym pojęciu filozofią i sztuką to przecież także nauka empatii: nauka myślenia, rozumienia drugiego człowieka, postawienia się w jego sytuacji, zrozumienia jego położenia. Ostatecznie przecież wszyscy musimy się - jak w Sierpniu 1980 roku - dogadać, żebyśmy mogli funkcjonować w akceptowanych oddolnie, zdecentralizowanych systemach obywatelskich i przeciwdziałać w ten sposób nie tylko zbiorowym egzekucjom wrogów, ale także swoistym samookaleczeniom i ostatecznie zbiorowemu samobójstwu. W „Kulturze Liberalnej” już kilka lat temu konstatował Jarosław Kuisz pojawienie się myśli Marthy Nussbaum : „Nie dla zysku” jest pozycją wyjątkową, i to nie tylko z uwagi na rozgłos, jaki niemal natychmiast zdobyła na całym świecie. To rodzaj manifestu, wezwanie do przebudzenia. W czasach, gdy niemal wszyscy rozprawiają o kryzysie językiem nauk ekonomicznych, Nussbaum zwraca uwagę na głębsze źródło naszych problemów. To kompletna dezorientacja co do sensu kształcenia młodych pokoleń. W Polsce, gdzie od ćwierćwiecza edukacja jest nieustannie reformowana w nadziei na dogonienie Zachodu, ten głos tym bardziej powinien zostać wysłuchany.” 5)

 

Rozpoznanie Nussbaum wydaje się, niejako przy okazji, obnażać - tak to widzę - amnezję jako największą plagę naszych czasów. Współczesne werdykty wyborcze wydają się bowiem przeczyć faktom z przeszłości, nie tak dawno przecież dokonanym, ale jakby nie „douczonym” : że prawa człowieka i obywatela to dla zawodowych polityków taki kwiatek do kożucha, co potwierdzili jesienią 2019 r. posłowie opozycji w polskim parlamencie własną absencją w trakcie wystąpienia Rzecznika Praw Obywatelskich. 6)

 

W końcu nawet tak gruntownie i wszechstronnie wykształcony człowiek jak dr Joseph Goebbels wiedział, że modelowanie umysłów to profesjonalna praktyka propagandowa, zgodna z polityką historyczną III Rzeszy. A dla wyłamujących się z tego procesu są narzędzia adekwatne dla właściwej epoki: komory gazowe, kulka w łeb, wreszcie współcześnie, już po śmierci Goebbelsa: stygmatyzacja, wykluczenie społeczne, deportacja lub odmowa powrotu do kraju, bezrobocie, prokuratorskie śledztwo, inwigilacja. Propaganda, zwłaszcza ta obliczona na lata, bywa tu zresztą znacznie skuteczniejsza od karabinu maszynowego i skutecznie zastępująca edukację. W realiach współczesnej komunikacji pełną mowy nienawiści reżimową telewizję, docierającą zwłaszcza do najbiedniejszych, najstarszych i marginalizowanych przez poprzednie ekipy obywateli, uzupełniają w Internecie fejki produkowane przez całe armie dobrze opłacanych trolli. To wszystko staje się niezbędnym preludium do fałszowania wyników wyborczych, obalania politycznych wrogów, poszerzania stref wpływów, zachowania ciągów technologicznych władzy. Prawdziwa edukacja dla tego rodzaju odgórnej propagandy i autorytarnych zakusów jest śmiertelnym zagrożeniem.

 

Polska narodem młodych samobójców

 

Nie ulega wątpliwości - w świetle badań naukowych - że kwestia edukacji i związanego z oświatą wychowania jest także dla Polaków kwestią dramatycznie palącą i aktualną. Nie tylko ze względu na zagrożenia naszej cywilizacji autorytaryzmem i orwellowskim dwójmyśleniem. Otóż w świetle różnych źródeł młodzi i najmłodsi Polacy przodują dziś w Europie - wraz z młodzieżą niemiecką - pod względem liczby samobójstw i prób samobójczych. Właśnie w tych grupach wiekowych radykalnie spadło także w ciągu ostatnich lat zaufanie do demokracji, do mediów publicznych, do Kościoła Katolickiego, a także do wszelkich instytucji państwowych (w tym zaufanie do szkoły! ), rozumianych przez młodzież nierzadko jako instytucje presji i przymusu. Edukacja w kształcie jaką ją znamy rozmija się radykalnie z potrzebami tych do których jest kierowana.

 

W tej sprawie szczególnie groźnie zabrzmiał komunikat, że na przestrzeni lat 2011-16 liczba prób samobójczych wzrosła z 248 do 475. Jednocześnie jednak od 7 lat spada skuteczność takich prób.

 

Fundacja „Dajmy dzieciom siłę” zwraca uwagę na korelację statystyki samobójstw z niewystarczającą opieką psychologiczną w polskich szkołach. Problem dotyczy szczególnie mniejszych miejscowości, gdzie dostęp do psychologów i psychiatrów jest utrudniony. Dodatkowo wciąż bardzo często postrzega się korzystanie z ich pomocy jako objaw słabości lub porażki. 6)

 

Jedną z ucieczek od oficjalnych instytucji edukacyjnych stało się wchodzenie bardzo wielu młodych ludzi w bańki informacyjne tworzone w sieci internetowej.

 

Owe bańki krępują człowieka coraz bardziej i ściślej, alienując go z czasem coraz mocniej wobec obcych, „wrogich” treści, uzależniając go w efekcie wobec „naszości”, tworząc tam także swoiste języki i slangi i ostatecznie rozbijając demokrację. Zjawisko budowania baniek informacyjnych sprzyja z czasem autorytaryzmowi, stygmatyzacji „nie naszych” - nawet jeśli nie są naszymi zdeklarowanymi wrogami, mowie nienawiści a nawet faszyzacji myślenia, ale także alienacji wobec innych, pojedynczych ludzi i ludzkich wspólnot. Wydaje się, że zagrożenie to może dotyczyć nie tylko opresji budowanej świadomie ze strony systemów politycznych i ekonomicznych, ale także deklarowanej wobec nich opozycji, która coraz bardziej okopuje się w tworzonych ad hoc swoistych „katechizmach” własnej poprawności myślowej, budowaniu własnych sekt, zbiorów naszych celebrytów a w ślad za tym relatywizacji ocen wobec tych samych uczynków - innych ocen wobec „naszych”, a innych ocen wobec „onych”.

 

Nie jeden raz słychać argument, że sam Internet - jako narzędzie - zabezpiecza obywateli przed wrogami demokracji, kłamstwem i dławieniem ludzkiej wolności. Niestety coraz więcej wskazuje na to, że to nieprawda. Przy czym oczywiście Internet pozostaje niezwykle pożytecznym narzędziem w budowaniu stref wpływów oraz w ideologicznym i gospodarczym lobbowaniu. Edukacja, w swoim znanym nam z autopsji, realnym kształcie, wydaje się dziś kompletnie bezradna i tracąca na znaczeniu wobec baniek informacyjnych.

 

Coraz częściej też działanie baniek, niejako w reakcji na spustoszenia, które sieje, staje się przedmiotem edukacyjnych analiz i refleksji w Internecie:

„Działanie bańki sprawia, że docierają do nas treści zbieżne z tym, co sami uważamy za słuszne, a więc utwierdzamy się we własnych przekonaniach, a raczej utwierdza nas w nich Internet. Może to doprowadzić do nieporozumień, takich jak na przykład mające miejsce w wielu krajach zjawisko, które może być nazwane szokiem powyborczym. Dotyczy ono przede wszystkim zwolenników danego polityka lub ugrupowania politycznego i polega na zatraceniu przez nich zarysu rzeczywistości związanej z nastrojami społecznymi odnoszącymi się do sytuacji politycznej wskutek siedzenia we własnej bańce i wiążącego się z tym przekonania o ogólnonarodowym poparciu dla preferowanej opcji politycznej. W efekcie wcześniej wspomniani zwolennicy partii, która poniesie porażkę, nie rozumieją zaistniałej sytuacji i są głęboko zdziwieni, a czasem wręcz oburzeni takim stanem rzeczy. Na przykładzie tej sytuacji warto pamiętać, że w realnym świecie nie funkcjonują filtry informacji. Wraz z działaniami bańki informacyjnej wśród internautów stopniowo zanika umiejętność prowadzenia merytorycznej dyskusji, ponieważ, jako że do dyskusji potrzebna jest różnica pomiędzy opiniami, zwyczajnie nieczęsto mają oni z kim dyskutować. Co więcej, kiedy już dojdzie do możliwości wymiany zdań w Internecie, znacznie zbyt częstymi (choć na szczęście wciąż marginalnymi) zachowaniami są wyśmiewanie oraz obrażanie osób reprezentujących odmienne poglądy. Wiąże się z tym zjawisko, które w dłuższej perspektywie może okazać się bardzo niebezpieczne – świat realny zaczynamy postrzegać jako mniej przyjazny i godny zainteresowania od tego wirtualnego.” 7)

Istotna wydaje się w tym miejscu refleksja, jaką formułuje Steven Novella

„Mamy także pewien stopień kontroli nad wystawieniem ludzi na skrajne poglądy, ale jest to bardzo ograniczone w wolnym społeczeństwie, które ceni wolność słowa. Żeby wyjaśnić – nie chciałbym, by było inaczej. Wolność słowa jest po prostu zbyt ważna. Możemy jednak zapewnić to, by algorytmy naszych mediów społecznościowych nie były ustawione tak, by maksymalizować radykalizację przez automatyczne wystawianie na coraz bar- dziej skrajne poglądy. Ponadto, istnieją konteksty, w których redaktorska kontrola jakości jest właściwa, takie jak pisma naukowe i dobre dziennikarstwo. I wreszcie, możemy czynić wysiłki na rzecz większego nagłośnienia umiarkowanych i zniuansowanych poglądów, by wypchnąć z areny skrajności tak bardzo, jak to możliwe.” 9)

                                                                            *

 

Per saldo, bańki informacyjne sprzyjać mogą atomizacji społecznej, zabijaniu autentycznej debaty, budowaniu i potęgowaniu napięcia w przestrzeni publicznej, agresji, rozbijaniu wspólnot, depresjom, swoistej samotności w Sieci. Wobec braku reakcji ze strony nowoczesnych systemów edukacji, a ściślej wobec braku tych systemów, współczesny - nieoczytany człowiek - może się czuć coraz bardziej bezbronny.

 

Scentralizowana TVP, jako mega-bańka informacyjna

 

Bogaty w doświadczenia kilkudziesięciu lat pracy w TVP dochodzę do wniosku, że taką ogromną bańkę informacyjną - wokół milionów swoich odbiorców - zbudowała w polskich realiach właśnie „telewizja publiczna”. Przy czym brak jest - mimo kilku książek - syntetycznej refleksji i autorefleksji wokół tego problemu. Jest przy tym oczywistym paradoksem, że mimo wylizingowania na zewnątrz tej firmy przez ówczesnego prezesa TVP Juliusza Brauna w roku 2014 około czterystu pracowników twórczych, jedynie dwoje z nich odważyło się wytoczyć TVP procesy sądowe, w tym wybitny wydawca i reporter ekonomiczny Sławomir Matczak, który najpierw zbuntował się przeciwko upokarzającym „testom kompetencji”, po czym zwolniony dyscyplinarnie przez lizingującą firmę - odważył się odważnie krytykować TVP jako instytucję rażąco łamiącą swoje zadania wobec obywateli, sprzeniewierzającej się także swojej najważniejszej misji : edukacyjnej.

 

Po wygraniu procesu sądowego Sławomir Matczak powiedział:

‚Nie chciałem przywrócenia do pracy, bo nie akceptuję przeniesienia mnie z TVP do Agencji Pracy Tymczasowej LeasingTeam, jak to sobie wymyślił i zrealizował ówczesny prezes Juliusz Braun’ 10)

Historia Matczaka, stała się pretekstem do głębszych refleksji na temat specyfiki TVP i jej roli wobec stanu współczesnej polskiej kultury i cywilizacji. Właśnie za prezesury Brauna nastąpiło - jak myślę - znaczące tąpnięcie etosu obywatelskiego i edukacyjnego telewizji publicznej, wraz z daleko posuniętą centralizacją tej instytucji i znalazło to oczywiście swój wyraz na antenach tych stacji, zamykając zarówno pracowników jak i odbiorców TVP w swoistej bańce informacyjnej. Następca Brauna Janusz Daszczyński próbował odwrócić ten proces ucieczki od prawdziwej misji edukacyjnej i tabloidyzacji otwierając TVP na nowo wobec regionalizmu, samorządności i obywatelskości, jednak jego kadencja została nagle przerwana przez sejm z inicjatywy PiS, która po wyborach przejęła władzę w Polsce. Ostateczne więc domknięcie owej bańki nastąpiło za sprawą Jacka Kurskiego i kierowanej przez niego instytucji.

 

Nie pozostawiającą złudzeń - kropkę nad „i” postawiono w Polsce planując polityczne limitowanie pracy dziennikarzy , czyli - przynajmniej w intencji - ludzi niezależnych dotąd od jakiejś indoktrynacji i dostarczających obywatelom treści, które powinny być rzetelnym materiałem dla nauczyciela toczącego ze swoim uczniem nieskrępowany spór w szkole. Przeciwko tym planom ostro zaprotestowało m.in. Towarzystwo Dziennikarskie 11) ”

 

                                                                                  *

 

 W PRL telewizor był fetyszem, komplementarnym wobec zdominowanej przez propagandę tak zwanej powszechnej oświaty. I z tym fetyszem musiał się zmagać także - jako jeden z wielu milionów ludzi - wspominany młody Matczak, który od transmisji pierwszomajowych woli pamiętać np. Dobranockę z „Pancerowanym” albo „Turniej Miast”, a ja pamiętam „Zrób to sam” Adama Słodowego i „Latającego Holendra”. Telewizor bywał bowiem w domach Polaków przedmiotem najwyższego kultu, stając w bezpośrednim sąsiedztwie portretu Matki Boskiej i jeleni na rykowisku. Na Telewizorze ludzie układali świeżo wykrochmaloną, koronkową serwetkę. A na tej serwetce stał z reguły kryształowy wazon ze sztuczną różą oraz drewniana, okrągła popielniczka z wypalonym wokół napisem „pamiątka z Krynicy Morskiej” albo na przykład „Górskiej”. Mózgi Polaków były więc regularnie rzeźbione i modelowane przez ten szklany fetysz, dopiero z czasem kruszejący na tyle, by pomieścić w sobie „Teleecho” Ireny Dziedzic, a potem także „Czterech Pancernych”, „Kobrę” i „Stawkę większą niż życie”. Co tydzień, bodaj w soboty, złudzenie namiastki wolności dawał odbiorcom Karol Małcużyński ze swoim „Monitorem” - kontakt z widzem miał murowany za sprawą maskotki przesympatycznego misia stawianego na redaktorskim stoliku przy każdej emisji programu. Wydaje się zresztą, że w tym samym „Monitorze” znacznie gorzej od Małcużyńskiego, bardziej sztywno i mniej wiarygodnie, wypadał jego zmiennik, Edmund Męclewski. I niewiele mu pomagała czarna muszka upięta na białym kołnierzyku. Jednak „Dziennik Telewizyjny” niezawodnie był o 19.30 i był zawsze, silnie uzależniającym, żelaznym punktem programu - z Gomułką i Cyrankiewiczem, Gierkiem i Jaroszewiczem, z Jasserem Arafatem oraz Leonidem Breżniewem. A także z Gustavem Husakiem i Erichem Heoneckerem. Skuteczności tamtego rażenia strumieniem indoktrynacji dorównał po latach dopiero Jacek Kurski.

 

Najstarsi Polacy pamiętają może misia z okienka, Gąskę Balbinkę, Jacka i Agatkę, Gagarina a potem lądowanie Amerykanów na Księżycu. Pamiętają Suzina i Loskę oraz Bogumiłę Wander, pamiętają Wicherka, który rysował pogodę i Chmurkę, która na Placu Powstańców przetrwała aż do niepodległości a nawet weszła w III Rzeczpospolitą. Pamiętają cotygodniowy seans z profesorem doktorem Wiktorem Zinem, który piórkiem i węglem wyczarowywał misternie rzeźbione gzymsy. Ale przedtem, zawsze o 19.30, był oczywiście Dziennik Telewizyjny z ogłuszającym dżinglem obwieszczającym quasi-sacralne zgromadzenie wszystkich obywateli PRL. Dźwięk tego dudniącego dżingla niósł się przez wszystkie polskie wioski, miasta i osiedla. Od Tatr do Bałtyku. Ten alert, z przytłaczającą instrumentacją perkusyjną, stawiał na równe nogi zarówno polskiego stoczniowca, jak i polskiego rolnika, polskiego nauczyciela i polskiego księdza proboszcza. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że to propaganda. Jednak regularność i powtarzalność tego misterium odbywanego przez trzysta kilkadziesiąt dni w roku stawało się w życiu Polek i Polaków normą, regułą, nawykiem, codzienną koniecznością, tak samo ważną jak systematyczne wypróżnianie albo wieczorne sikanie przed snem. Nawet ludzie na wczasach pośpiesznie zjadali wieczorną kolację, byle tylko zdążyć na Dziennik Telewizyjny, śledząc misterium w dusznej i zatłoczonej świetlicy, z centralnie ustawionym Telewizorem. Wicherek był na tym tle telewizyjnym fenomenem, kierując czasem, od święta, w stronę kamery gigantycznego, trzykilogramowego grzyba znalezionego przez pana Józefa w lasku wolskim. W tym grzybie ludzie odnajdywali własną intymność, fragment swojej indywidualnej wolności i prywatności. Wicherek był „nasz”, bo gdy wieje ze Wschodu, „nic dobrego to nie zapowiada” - tak się właśnie kiedyś Wicherkowi spontanicznie wyrwało i długo potem nie było go widać na antenie. Z tych swojskich sentymentów i uzależnień wobec zastępującej edukację propagandy TVP doskonale sobie musiał zdać sprawę Jacek Kurski odbudowując tę instytucję na wzór skutecznego, propagandowego imperium z epoki PRL, dolewając do tego sosu discopolo i wiążąc ze sobą coraz mocniej cały aparat władzy rozgrywającej swoje największe socjotechniczne sukcesy na fortepianie strojonym przez Jacka Kurskiego. Wystarczyło tylko dobrze policzyć: tych raczej biednych, niż bogatych, tych raczej nierozgarniętych niż wykształconych, starszych niż młodszych, raczej prowincjuszy niż mieszczuchów, tych raczej wykluczonych społecznie, niż profitujących, tych ludzi klęski a nie sukcesu - i wygrywać nimi kolejne wybory, zgodnie z zasadą: „ciemny lud to kupi”. Niewykluczone więc, że właśnie Jacek Kurski sprawił, iż edukacja w Polsce kompletnie straciła znaczenie, że została ostatecznie zepchnięta na dno, że została zdegradowana. A wszystko to w świetle prawd objawionych przez TVP. Tymczasem z biegiem czasu właśnie TVP stała się dla rządzących polityków prawdziwą katapultą.

 

                                                                                *

Andrzej Bober to ikona tej instytucji. Zasłynął w PRL „Listami o gospodarce”, a potem stał się akuszerem debaty Wałęsa-Miodowicz, która na bieg najnowszej polskiej historii miała wpływ kolosalny, niczym przewrót kopernikański. Narzędziem tego przewrotu stała się właśnie - na przekór celom dla których została powołana - TVP, jako nośnik przekazu Wałęsy na temat wolności, solidarności i pluralizmu w zgrzebnych realiach PRL. Tymczasem nie było i nie ma chyba dotąd - aż do czasów czteroletniej działalności Jacka Kurskiego - skuteczniejszego narzędzia masowej perswazji. Bo TVP działa w obliczu katastrofy edukacji, załamania czytelnictwa w skali masowej, a także wobec szumów informacyjnych, w kontekście swoistego rozmemłania słabnącej inteligencji i wobec wewnętrznie sprzecznych komunikatów płynących z sieci internetowej. Zamiast tych sprzeczności TVP daje przecież odbiorcy złudzenie ładu, poczucie świętego spokoju i obietnicę zdecydowanego, ostrego podziału na ich czerń i naszą biel. TVP nie mnoży skomplikowanych pytań i daje same proste, odpowiedzi. Owa „naszość” podlana zostaje ideologią wskrzeszonego nagle Romana Dmowskiego oraz stylistyką właśnie discopolo. Miliony wybierają ochoczo taki bezpieczny komfort .

 

Andrzej Bober jest w historii TVP o tyle wyjątkową postacią, że w różnych momentach dziejowych zachował twarz, będąc człowiekiem impregnowanym za wszelakie koniunktury, naciski, szantaże. Stąd właśnie jego analizy i świadectwa dotyczące TVP uważam za szczególnie cenne. Jednym z takich świadectw jest opowiedziana mi przez Bobera historia Wicherka. Wicherek był w czasach PRL czołowym prezenterem pogody - obdarzanym przez telewidzów nadzwyczajnym zaufaniem. Najwyższe władze partyjne i państwowe musiały sobie doskonale z tego zdawać sprawę. Dlatego też w przeddzień któregoś Święta 1 Maja wezwały przerażonego Wicherka w trybie nagłym do KC instruując go by wieczorem na antenie - bez względu na realną prognozę - sformułował wobec odbiorców przekaz zachęcający do przybycia na pochód 1-majowy. Oto moc - abstrahującego od wszelkiej racjonalności - przekazu TVP 12)

 

                                                                                *

 

W naszych warunkach kryzys edukacji i demokracji jest prawdopodobnie skutkiem niedokończonej w realiach polskich decentralizacji władzy - w ślad za reformami gminną i regionalną - a w związku z tym zaniechaniem kończy się to scentralizowaniem mediów publicznych i podporządkowaniem ich politykom, zupełnie tak, jak w przedstawionej wyżej opowieści Bobera o Wicherku i Komitecie Centralnym PZPR. Ten kryzys po 89 roku w Polsce, wraz z globalnym kryzysem demokracji i edukacji, ma dwie poważne konsekwencje: nauki humanistyczne uznano za nieopłacalne, a demokracja liberalna, w jakiej żyjemy, zaczyna umierać. Humanistyka wraz z zawartą w tym pojęciu filozofią i sztuką to przecież także nauka empatii: nauka myślenia, rozumienia drugiego człowieka, postawienia się w jego sytuacji, zrozumienia jego położenia. Ostatecznie przecież, tak by się przynajmniej mogło wydawać, wszyscy musimy się - jak w Sierpniu 1980 roku - dogadać się p o w s z e c h n i e, tak żebyśmy mogli funkcjonować w akceptowanych oddolnie, zdecentralizowanych systemach obywatelskich i przeciwdziałać w ten sposób nie tylko zbiorowym egzekucjom wrogów, ale także swoistym samookaleczeniom i ostatecznie zbiorowemu samobójstwu.

 

Opisująca globalną katastrofę edukacji Nussbaum wydaje się, niejako przy okazji, obnażać - tak to widzę - amnezję jako największą plagę naszych czasów. Współczesne werdykty wyborcze wydają się bowiem przeczyć faktom z przeszłości, nie tak dawno przecież dokonanym, ale jakby nie „douczonym”. Towarzyszą temu fałszywe przekonania: że prawa człowieka i obywatela to dziś jedynie taki kwiatek do kożucha i tak naprawdę nikogo te prawa nie obchodzą , a demokracja jest zacementowana na wieki, na przekór oczywistym faktom: nie dostrzegają, że złota era demokracji w wieku XX była w Europie w istocie piękna, jednak krótka jak lot motyla. Pojawia się więc naiwna wiara, że jakoś to będzie, a wraz z tą naiwnością pojawiają się wątpliwości czy totalitarne reżimy rzeczywiście dopuściły się zbrodni ludobójstwa, a także wiara, że wolność i droga do dobrobytu są stanem zakonserwowanym na wieki przez elity i partie polityczne, nie zaś procesem nad którym nieustannie trzeba pracować.

 

Tymczasem droga do wolności jest dynamicznym procesem a nie rzeczą zafiksowaną przez rozmaite stowarzyszenia kombatanckie i celebryckie, same sobie przyznające ordery za potęgujące się z czasem zasługi i budujące - wraz upływającym czasem - obraz historii zakłamanej i zmitologizowanej. Nie wystarczy na przykład wybudować w ECS pomnik Jacka Kaczmarskiego i - niejako ogrzewając się w cieniu tego pomnika - przysiadać tam na emeryckiej ławeczce dla pokrzepienia serc. Poza deklarowanym autorytaryzmem jednych (rządzących) groźna jest samoidealizacja zasług innych - (będących w opozycji do tych pierwszych), budowana zgodnie z poprawnościowym politycznie schematem. Edukacja powinna czujnie demaskować takie dwuznaczne działania. A skoro tak, to edukacja powinna być procesem, porównywalnym raczej z działalnością artystyczną niż z jakimś algorytmem, fiksowanym w głowach poddanych przez szefów zbiorowego oświecenia i propagandy.

 

                                                                             *

 

 Nie brakuje głosów, że ludzkie umysły - ze swojej natury - nie są przystosowane do takiej rzetelnej autoanalizy i współrządzenia, co nieuchronnie prowadzi też do rozpadu demokracji. Mamy więc dziś na świecie do czynienia z rozłożonym na raty samobójstwem demokracji i edukacji. Shawn Rosenberg podważa na przykład założenia na temat zachodniego świata, twierdząc, że demokracja pożera samą siebie i w związku z tym nie przetrwa. W tekście dla ONET POLITICO - cytując Rosenberga Rick Shenkman dowodzi, że „kiedy ludziom pozostawi się podejmowanie decyzji politycznych, dryfują w kierunku prostych rozwiązań oferowanych przez populistów: śmiertelnej mieszanki ksenofobii, rasizmu i autorytaryzmu” 13)

 

                                                                          *

 

Tymczasem na koniec wypada wrócić nam do owej bańki informacyjnej, a ściślej do refleksji nad nią:

„Czy ty również jesteś zamknięty w swojej bańce? Jeśli tak, przebij ją – w końcu to tylko bańka…” - kończy swój wywód cytowany już wyżej Bartosz Górzyński.

 

Wypada ufać, że jest możliwe takie przebijanie baniek. Nie ma bowiem takiej ułudy, sprokurowanej w dłoniach propagandzistów, którą kupił by w ciemno oświecony lud.

 

Saint Laurent de Cerdans, „Galerie Poray”, we wrześniu 2019 r.

 _______________________________________________

 

1) Paweł Zbierski, na własny rachunek, Rzecz o Lechu Bądkowskim. Gdańsk 2004

2) Martin Buber, Ja i Ty, wybór pism filozoficznych, Instytut Wydawniczy PAX, 1992

3) Robert Chenavier, Simone Weil, Esprit, jan/fewr, 2018

4) Jak większość szefów i członków rządu Republiki Francji Macron odebrał gruntowne i wszechstronne wykształcenie. Uzyskał dyplom DEA z zakresu filozofii , został także absolwentem Instytutu Nauk Politycznych w oraz École nationale d’administration. W latach 1999–2001 był asystentem filozofa Paula Ricœura i współpracował przy wydaniu jego książki La Mémoire, l'histoire, l'oubli. Przez dziesięć lat uczył się gry na fortepianie.

5) Jarosław Kuisz, „Kultura Liberalna”, 26.01.2016

6) Magdalena Kulej, Przykra scena w Sejmie, Radio Zet, 12.09.2019 Steven Novella

7) Błażej Grygiel, Samobójstwa nieletnich, National Geographic, 1.07.2019

8) Bartosz Górczyński, Czym jest bańka informacyjna? , PodcastBiznesu.pl, 15.09.2019

9) Radical Political Views Correlates with Poor Metacognition , 21 grudnia 2018 Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska

10) Łukasz Brzezicki, Sławomir Matczak wygrał proces z Leasing Team, Wirtualne Media, 2.03.2016 11) W oświadczeniu TD datowanym 16 września 2019 r. czytamy: „Dziennikarze mają mieć samorząd, tak jak lekarze i prawnicy – stwierdza PiS w programie wyborczym ogłoszonym 14 września 2019 r. Jest to potrzebne ze względu na „odpowiedzialność i szczególne zaufanie, jakim cieszy się profesja dziennikarza”. Dziennikarski samorząd powoła ustawa. Zadba on o standardy etyczne i zawodowe, będzie sam regulował i odpowiadał za kształtowanie młodych kadr.” W czasie czterech lat swoich rządów PiS pokazał jak sobie wyobraża wolność słowa i mediów. Zniszczył niezależność dziennikarską w mediach publicznych, przekształcając je w tubę propagandową rządzącej partii. Wspierał też reklamami spółek skarbu państwa życzliwe mu media prywatne. Jeżeli PiS postuluje utworzenie organizacji samorządowej, do której dziennikarze mieliby obowiązek należeć, to może to tylko oznaczać, że projektuje licencjonowanie zawodu dziennikarza. Nie mamy żadnych wątpliwości, kto miałby decydować o wydawaniu licencji. Na szefa takiego dziennikarskiego samorządu najlepiej nadawałby się Jacek Kurski. Ostrzegamy, plany PiS to śmierć niezależnego dziennikarstwa w Polsce.” 12) por. Andrzej Bober, Beata Modrzejewska, Zawodowiec, Wyd.The Facto, Warszawa 2015

13 ) Rick Shenkman, Demokracja sama się pożera, Onet POLITICO, red. Michał Broniatowski, 9 września 2019


*Paweł Zbierski


Urodzony w Gdańsku malarz, filmowiec, dziennikarz, scenarzysta. Wieloletni pracownik TVP. Absolwent krakowskiego UJ i łódzkiej filmówki. Odszedł z tej instytucji dobrowolnie po objęciu prezesury przez Jacka Kurskiego. Emigrant z Polski. Dyrektor artystyczny firmy „Fontaine Media” w Paryżu oraz współzałożyciel Domu Sztuki „Galerie Poray” w Katalonii Północnej. Autor książki „Na własny rachunek”. Od 2017 r. lat prowadzi publikowany w kilku polskich mediach „Dziennik Kataloński”. Członek założonego w Polsce przez Seweryna Blumsztajna Towarzystwa Dziennikarskiego.

 
(0)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version