Sen mara, Bóg wiara, nieśmiały głos podświadomości, czy bezsensowne rojenia senne?

Kadr z filmu "Lucy". 
Wczoraj do późna w nocy oglądałem w telewizji film SF pt. „Lucy” (w programie określono go jako sensacyjny) z doskonałymi rolami Scarlett Johansson i Morgana Freemana. Jest to jeden z tych filmów, które moim zdaniem posiadają mądre i wartościowe przesłanie. Rzeczywiście przemocy w nim nie brakowało, teraz żaden film i żaden serial nie może się bez niej obejść (ciekawe dlaczego?), jednak dla mnie ważniejszy był inny jego aspekt, właśnie owa SF, dzięki czemu udało się Lucowi Bessonowi zgrabnie połączyć naukę z fantastyką.

Ogólnie mówiąc chodziło w nim o to, iż owej tytułowej młodej kobiecie imieniem Lucy, zbiegiem wielu dramatycznych okoliczności, przytrafiło się potwierdzić teorię naukową pewnego profesora zajmującego się badaniami mózgu. Zakładał on w niej, iż mózg ludzki, korzystający dotąd z 10% swych możliwości, przy zwiększeniu ich do 20%-40% będzie mógł panować nad swym ciałem, a osiągając 100% możliwości będzie panował również nad wieloma fizycznymi aspektami naszej rzeczywistości, w tym także nad materią, przestrzenią i czasem. Jeśliby oczywiście doszło do takiego nienaturalnego pobudzenia jego pracy.

 

Oprócz interesującego wątku SF, wielką zaletą owego filmu są piękne zdjęcia dzikiej przyrody, pokazujące jej okrucieństwo. Jako, że w owym pokarmowym „łańcuchu życia” wszyscy nieustannie od setek milionów lat zabijają i zjadają się wzajemnie, a człowiek jest tylko jednym z jego ogniw. Wiele mówiącym obrazem, było spotkanie ze sobą dwóch Lucy: tej pradawnej pierwszej człekokształtnej kobiety, której naukowcy nadali imię Lucy i tej filmowej, która cofnęła się w czasie do przeszłości. No i te dwa wskazujące palce zbliżające się do siebie i dotykające w symbolicznym geście, jak na słynnym fresku Michała Anioła.

 

W tym intrygującym filmie Lucy osiąga na koniec 100% możliwości swego mózgu i przestaje istnieć jako fizyczna osoba, atrakcyjna kobieta, za to staje się wszechobecna niczym Bóg- Absolut filozofów i myślicieli. Przedtem jednak przekazuje całą swoją wiedzę (w postaci sporej wielkości pendrive’a) owemu profesorowi i jego zespołowi naukowców. Główna myśl zwieńczająca ten film pojawia się na samym końcu: „Miliardy lat temu otrzymaliście życie. Teraz już wiecie, co z nim zrobić”. Szkoda, że tylko na filmie ludzkość wie co z nim zrobić, bo w rzeczywistości nadal jesteśmy ŚLEPI w tej (i nie tylko tej) kwestii i błądzimy po omacku.

 

Kiedy już położyłem się spać, zacząłem rozmyślać nad odpowiedzią owego profesora, jakiej udzielił Lucy, która spytała go, co jest najważniejsze w życiu, lecz nie chodziło jej o życie człowieka, lecz życie jako takie czyli wszystkiego co żyje. Po dłuższym namyśle profesor odparł: „Jeśliby tak zastanowić się nad sensem życia od samego jego początku, od kiedy podzieliła się pierwsza komórka, to będzie PRZEKAZYWANIE WIEDZY. Chaos wynika z braku wiedzy”- dodał po chwili, uzupełniając tę myśl. Ależ tak: przekazywanie wiedzy (informacji) o sposobie powielania się, takie musiały być początki żywych bytów!

 

Owo przekazywanie wiedzy jako sens życia, także ludzkiego (a może głównie?), zawładnął wtedy tak moim myśleniem, iż nie potrafię teraz uprzytomnić sobie momentu, kiedy moje rozmyślania były świadome, a kiedy przerodziły się w senne rojenia. Pamiętam jeszcze, że ten niejako „moralny obowiązek” człowieka myślącego do przekazywania innym nabytej wiedzy, legł u podstaw mojej za przeproszeniem „twórczości”. Uznałem bowiem, iż w ten sposób powinienem „spłacić zaciągnięty dług”, którym była nabyta wiedza od wielu Autorów mądrych książek, dzięki którym moja świadomość mogła wznieść się na wyższy poziom.

 

Chodziło mi o to, by sensem naszego życia – nie tylko ateistów, ale też osób, którzy używają rozumu zgodnie z przeznaczeniem – było ciągłe podnoszenie stanu świadomości. Jak ujął to  doktor Miroslav Plzak: „Życiową misją człowieka jest także nieustannie i niezmordowanie zastępować przekonania nieuzasadnione, przekonaniami uzasadnionymi”. Dlatego właśnie uważałem, iż to moje amatorskie pisanie ma sens, gdyż przyjęta przeze mnie perspektywa religioznawcza, z której rozpatrywałem liczne „prawdy” religijne, pozwalała spojrzeć na nasze życie przez pryzmat rozumu, a nie wyłącznie naszych pragnień i potrzeb naszego ego.

 

Musiało mi się śnić (bo jakżeby inaczej?), że mój brat, którego dotąd nie interesowało moje pisanie, zaczął mi czynić wyrzuty, iż przestałem prowadzić cykl doradztwa religijnego i religioznawczego. A on chciał mi podsunąć do tego cyklu doskonały jego zdaniem pomysł: czy warto zostać ateistą, by mieć mocny argument/powód na unikanie chodzenia do kościoła. Skąd mu nagle przyszło do głowy owo „Doradztwo..”, którego już nie prowadzę od dobrych paru lat? A poza tym, chyba głupszego powodu niechodzenia do kościoła nie mogłeś wymyślić bracie, co? Zostać ateistą z tak trywialnego powodu?! To tak nie działa przecież!

 

Powód dla którego zostaje się ateistą dobrze scharakteryzował Nietzsche: „Człowiek staje się ateistą wtedy, kiedy czuje się lepszy od swego boga”. Inaczej mówiąc, kiedy dostrzega w idei religijnej mnóstwo sprzeczności, czyli wzajemnie się wykluczających „prawd objawionych”, oraz potrafi zauważyć w religiach wielkie pokłady zakłamania, fałszu i zła ukrytego pod maską obłudnego „dobra”. Kiedy dostrzega (i potrafi to uzasadnić) jaką naprawdę rolę odgrywają religie w życiu ich wyznawców i jak wykorzystują je do swych celów kapłani. W tym „zbożnym” celu warto zaangażować swój umysł, wspomagany wyobraźnią i logiką.

 

Nie można też zostać ateistą „z dnia na dzień”. Jest to rozumowy proces trwający lata (tak było u mnie), podczas których przeczytałem mnóstwo pozycji religijnych i religioznawczych, a zacząłem od lektury Biblii. I co ciekawe, że zainteresowałem się nią dlatego, iż chciałem pogłębić swoją WIARĘ religijną, bo wydawało mi się, że głębsza wiara musi wiązać się z większą wiedzą. Oczywiście było to błędne rozumowanie, bo im więcej człowiek wie, tym trudniej jest zamknąć jego umysł w „klatce” jakiejkolwiek ideologii. Efekt był odwrotny: im więcej czytałem książek religijnych i religioznawczych, tym bardziej utwierdzałem się w ateistycznych poglądach. To nabywanie wiedzy trwało wiele lat i trwa do dziś zresztą.

 

Poza tym, cóż to byłby za „ateista”, który nie znałby długiej historii religii ludzkich, z której jednoznacznie i ponad wszelką wątpliwość wynika, że wszystkie religie jakie dotąd istniały na Ziemi i wszystkich bogów czczonych dotąd przez swych wyznawców, stworzyli sami ludzie (bez nadprzyrodzonej pomocy z zewnątrz) w bardzo długim procesie kulturotwórczym, jak i religiotwórczym. Cóż to byłby za „ateista”, który nie znałby historii powstawania tzw. „dowodów na istnienie Boga” i nie potrafiłby ich obalić rozumowaniem Kanta. I wreszcie cóż to byłby za „ateista”, który nie znałby krwawej i pełnej przemocy historii religii, w której został wychowany oraz historii pełnego pychy i hipokryzji Kościoła.

 

Tym bardziej jest twój pomysł naiwny, mój bracie, że istnieje o wiele prostsze rozwiązanie problemu niechęci chodzenia do kościoła, niż stawanie się w tym celu ateistą. Po prostu da się bez trudu logicznie wytłumaczyć, iż chodzenie do kościoła jest pozbawione sensu z pobudek RELIGIJNYCH. Tak, tak, nie przesłyszałeś się! Mógłbym ci zacytować fragmenty Biblii, z których wyraźnie wynika, że coniedzielne odwiedzanie świątyń, by „spotykać się z Bogiem” jest co najmniej irracjonalne. Jeszcze jakiś czas temu udzieliłbym ci dokładnych wskazówek w tej kwestii i byłoby po kłopocie, nie musiałbyś wymyślać takich bzdur.

 

Dziś już nie doradzam, utraciłem POCZUCIE SENSU doradzania innym, by spróbowali patrzeć na religie z perspektywy religioznawczej, a więc ateistycznej. Okazało się bowiem, iż miałem (i chyba mam nadal) zbyt wygórowane pojęcie o ateizmie i o ateistach. Wydawało mi się, iż ateiści, jako ludzie, którzy potrafią przełamywać niewidzialne bariery (więzy) nałożone na swe umysły przez wczesną indoktrynację religijną, muszą być nie byle kim, jeśli chodzi o umiejętność posługiwania się własnym rozumem. Powinni odznaczać się odwagą myślenia i kojarzenia wielu faktów (sprzeczności), czyniących przez to wiele „prawd” religijnych niewiarygodnymi i umykających zazwyczaj uwadze osób wierzących.

 

Uważałem, iż ateiści, jako osobnicy, którzy nie wierzą w bogów i nie mogą opierać się na religijnych obietnicach życia wiecznego po śmierci, sami muszą poradzić sobie z wrodzonym lękiem przed śmiercią. Rozwijając swoją świadomość do takiego poziomu, aby była w stanie zapanować nad naszym ego, które boi się śmierci i nieistnienia, potrafią wypracować taką filozofię życia/śmierci, która pozwala im przyjąć z godnością i spokojem, tę prawdę o naszej ograniczonej czasem egzystencji. A to już nie każdy potrafi (a raczej mało kto), nawet pośród osób wierzących. Zatem choćby tylko z tego powodu należałoby podziwiać ich hart ducha.

 

Ateista nie może uzasadnić swej niewiary stwierdzeniem: „Nic mi nie wiadomo o żadnym bogu, a w krasnoludki też nie wierzę”. Raczej powie: „Znam wielu bogów z różnych religii, gdyż w bardzo długiej historii religii ludzkich, ten proces kulturotwórczy zaczął się odkąd tylko człowiek doszedł do pewnego stanu ŚWIADOMOŚCI i trwa do dzisiejszego dnia, o czym najlepiej świadczą ciągle powstające nowe religie (często jako odłamy tych starszych). O czym to świadczy? To człowiek jest (s)twórcą swych religii i swych bogów, kreowanych na własne podobieństwo i obraz (a nie odwrotnie), dlatego są oni tacy „po ludzku” ułomni.    

 

Jednakże to nie wszystko. Otóż wyobrażałem sobie (błędnie), że jeśli przeczytałem w swoim życiu mnóstwo wartościowych książek religijnych i religioznawczych, to jestem mądrzejszy przynajmniej w tych kwestiach od przeciętnego wierzącego, dla którego taka wiedza jest obca i nie polecana przez jego duchowych pasterzy. Okazało się, że się myliłem: będąc ateistą nie jestem automatycznie ani mądrzejszym, ani lepszym człowiekiem (choć z tym ostatnim mogę się zgodzić, bo to bardziej zależy od charakteru, niż od ilości wiedzy). Cóż więc warte są rady „doradcy”, który nie jest mądrzejszy w sprawach, które próbuje doradzać?

 

Czy to nie byłby taki sam paradoks, jakby uczniów w szkole nauczał człowiek, który ma nie większy zasób wiedzy od nich? Albo ksiądz lub katecheta, który reprezentuje taki sam poziom wiedzy religijnej, jak dzieci, których uczy katechezy? Czysty paradoks, nie uważasz? Sam więc widzisz bracie, jak się sprawy mają. Pozostanę ateistą do swego końca zapewne, ale nie będę zachęcał do tych elitarnych poglądów innych, skoro mają nie wnosić one do rozwoju umysłowego człowieka nic wartościowego. Daremny więc byłby trud mojego „doradzania”, skoro już mam poczucie jego jałowości. Trochę się spóźniłeś z tym pomysłem, sorry…

 

- Ale korona by ci z głowy nie spadła, prawda?! Komu, jak komu, ale swojemu bratu mógłbyś przecież pomóc w tej kwestii. Tym bardziej, że jak sam przyznałeś, dla ciebie ten problem nie nastręcza żadnych trudności. - Dobrze więc, niech to będzie moje ostatnie „doradztwo”, szkoda tylko, że w takiej prostej i oczywistej dla wiedzących, sprawie. Posłuchaj więc. Otóż teologowie i apologeci twierdzą, iż Bóg jest wszechobecny w swym dziele, a Biblia potwierdza to słowami, że wypełnia on sobą niebo i ziemię. Zatem, aby „spotykać się” z Bogiem nie trzeba chodzić w jakieś konkretne miejsce na Ziemi, skoro jest on WSZĘDZIE.

 

- No, jeśli naprawdę tak jest, to rzeczywiście chodzenie do kościoła jest pozbawione sensu.

- Naprawdę to może nie, ale tak twierdzi religia. Ba! Jest pozbawione sensu i logiki o wiele bardziej, niż myślisz! Bowiem w Biblii znajduje się bardzo ciekawy fragment poświęcony tej kwestii teologicznej, posłuchaj: „Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką, ani nie potrzebuje posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech i wszystko” (BT, Dz 17,24). Pojmujesz na czym polega ten paradoks?!

 

Według Biblii wygląda na to, że chociaż Bóg jest wszechobecny w swoim dziele, czyli wypełnia je sobą całkowicie (albo swoim Duchem Świętym), to jednak są takie miejsca, w których próżno by go szukać. A są to właśnie świątynie, popularnie u nas nazywane kościołami, i które jak na ironię losu nazwano „domami Bożymi”. Czyż nie jest to doskonały paradoks  teologiczny?! Wszechobecny Bóg jest w KAŻDYM miejscu swego dzieła,.. za wyjątkiem świątyń/kościołów, które jak wszystkim wiadomo są dziełem rąk ludzkich, a w nich akurat (wg Biblii) Bóg nie mieszka.

 

Czyli miał rację pewien starozakonny z dawnego dowcipu, który wychodząc z domu i zamykając drzwi, powiedział: -„A teraz żegnam cię Boże, bo idę do kościoła” (zapewne były to czasy, kiedy siłą nawracano Żydów do wiary w „prawdziwą religię” i „prawdziwego Boga” mając na myśli katolicyzm pod panowaniem „świętych” papieży). A tak przy okazji, w tym fragmencie z Biblii została jasno powiedziana jeszcze jedna ważna sprawa, która widocznie też umyka uwadze kapłanów tychże religii, które za swoją ideową podstawę uznają Biblię.

 

Chodzi mi o zdanie opisujące Boga, który: „..nie potrzebuje posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech i wszystko”. Cóż to oznacza? Otóż to, iż Bogu nie potrzebna jest do niczego tzw. „posługa kapłańska”, czyli ten cały teatr liturgii i rytuałów, odgrywany przed wiernymi przez kapłanów, tylko po to, by uzasadnić potrzebę ich POŚREDNICTWA pomiędzy Bogiem, a ludźmi. Tak, jak rozumiał to Lew Tołstoj: „Nauka Chrystusowa polega nie na owych czarnoksięstwach, modlitwach, mszach, świecach, obrazach, lecz na tym, by ludzie miłowali się wzajem, nie odpłacali złem za zło, nie osądzali i nie zabijali wzajemnie”. Tylko tyle i aż tyle!

 

Zastanawia mnie jedno w tym problemie: skoro ateizm nie czyni człowieka lepszym ani  mądrzejszym, to skąd u ateistów bierze się taka głęboka perspektywa oceny rzeczywistości i takie mądre refleksje, doskonale oddające prawdę, na temat naszego człowieczeństwa (nb. bardzo ułomnego), jak np. w tej konstatacji?: „Tylko ludzie wymyślają zaświaty, bogów lub Boga; jedynie oni korzą się, klęczą, padają plackiem; konstruują fikcje i ślepo wierzą w fabuły własnego autorstwa, aby uciec przed rzeczywistością doczesną /../ Jedynie oni wybierają zawsze  większe zło, niestrudzenie wytwarzając to, czego lękają się najbardziej: ŚMIERĆ” (Michel Onfray Traktat ateologiczny).

 

Nasz pisarz noblista Czesław Miłosz, tak m.in. pisał w Ziemi Ulro: „Moralnie nic nie przemawia moim zdaniem za chrześcijanami i przeciw ateistom /../ Rzekłbym nawet, że jeżeli kogoś stać, żeby być ateistą, powinien nim być”. Kiedyś uważałem podobnie i na korzyść tej tezy potrafiłem wysunąć wiele mocnych argumentów. Teraz jednak muszę zapytać: Ale po co być ateistą, skoro nie czyni to człowieka w niczym mądrzejszym, bardziej wartościowym i lepszym? Po co ten jałowy trud, zasługujący co najwyżej na pogardę i nie zrozumienie ze strony większości bogobojnego społeczeństwa? Hmm,.. czyżby PRAWDA o religiach, którą dostarcza wiedza religioznawcza była warta takiej ceny?

 

Listopad 2019 r.                                -----KONIEC-----

 

 

 

 

 

 

  

 

   

 

  

              

(15)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version